1. Najpiękniejszy z uśmiechów losu
Drogi pamiętniku,
Wiem, że nie pisałam już ponad tydzień, ale... prawdę powiedziawszy, był tak zwyczajny jak tylko się da, a co za tym idzie – piekielnie nudny. Krążyłam między miejscami typowymi dla szarej rzeczywistości mojego życia (w tych rolach dom i kawiarnia), tylko po to, aby każdy kolejny dzień doprowadzał mnie do wieczoru przy filmie. Nieważne czy lepszym, czy gorszym – żaden z nich nie służył niczemu ważniejszemu od zabicia nudy. Za to teraz szykuje się coś większego i to już od dłuższego czasu, ale jak do tej pory milczałam żeby nie zapeszać. Mowa o czymś niezwykłym. O podróży na inny, obcy kontynent; o AKTYWNYM uczestnictwie w życiu zespołu znanego na całym świecie i nade wszystko, o spotkaniu z NIM.
Juan Pablo Isaza Piñeros – wokalista, muzyk, idol tłumów (no cóż... jeden z idoli; nie zapominajmy o pozostałych – o Villi, Simonie oraz Martinie) i JEDNOCZEŚNIE mój chłopak. Jesteśmy ze sobą już ponad dwa lata, ale w dalszym ciągu nie przywykłam do tego, że spełnia aż tyle, bądź co bądź, różnorodnych ról społecznych. Na dodatek praktycznie bezproblemowo. Nie wiem jak to możliwe, ani dlaczego wybrał akurat mnie, tak czy inaczej jedno jest pewne – nie mogłam trafić lepiej. Jest taki... charyzmatyczny, kreatywny, kochany i czuły. Tak naprawdę gdybym zaczęła wymieniać na poważnie, powstałaby cała litania zalet, ale papier jest cenny. Zdecydowanie ZBYT CENNY aby marnować go podczas wypisywania oczywistych oczywistości. Tym bardziej, że każda z nich sprowadza się do jednego –mianowicie, Isa zaprzecza maksymie o nieistnieniu ludzi niezastąpionych. Co więcej, każda z fanek Morata z miejsca przyznałaby mi rację. Tzn. gdyby w ogóle je zapytać. Bardzo możliwe, że uznasz mnie za kogoś rażąco nieobiektywnego, ale uważam, że ten chłopak to złoto w najczystszej postaci. Nawet mimo sławy pozostaje jedną z najbardziej ludzkich osób mojego życia.
W dalszym ciągu pamiętam dzień, w którym się poznaliśmy. Można powiedzieć, że połączyły nas kawiarnia ORAZ szczęśliwe zrządzenie losu. I chociaż ta sytuacja zabrzmi ci pewnie jak, nieco zbyt oczywisty, skok na popularność/kasę (niepotrzebne skreślić) to tak naprawdę niemiała z nim nic wspólnego. Owszem, do tamtego momentu zdarzyło mi się usłyszeć kilka piosenek Morata, ale nie były specjalnie porywające (ani przerażająco złe). W każdym razie nie wzbudziły potrzeby sprawdzenia składu zespołu. Stąd zarówno Villamil, jak i Isaza, byli dla mnie klientami takimi jak wszyscy inni.
Wracając, to właśnie Villa przybył tam jako pierwszy. Jeśli wierzyć opowieściom to po przybyciu na miejsce spotkania czekał na swojego przyjaciela przez jakieś dwadzieścia minut. W momencie istotnym dla historii wyglądał przez drzwi, obserwując drogę i poszukując widoku tej jednej znajomej twarzy (spoiler: nie znalazł jej, jeszcze nie wtedy). A ja... zamierzałam rozpocząć swoją zmianę, ale nie fatygowałam się patrzeniem przed siebie, zamiast tego pochłonął mnie ekran telefonu, przez co... doszło do delikatnej kolizji. Spokojnie, nikt nie ucierpiał. Szybko przeprosiłam za swoje gapiostwo, po czym pognałam za ladę, aby zluzować Selenę, która widziała całe zdarzenie i stała tam śmiejąc się do rozpuku. Chyba nawet nazwała mnie wtedy niezdarą, ale nieważne. Już u nas nie pracuje (tak, ostatecznie „zarobiła" na pełne zwolnienie – niestety to długa historia, zbyt długa żeby opowiadać ją w tym momencie).
Następna „styczność" z Villamilem nastąpiła w momencie składania zamówienia (tzn. dla nich składania, a dla mnie odbioru) i właśnie wtedy poznałam Isazę. Poznałam go, chociaż przecież nie zamieniliśmy ze sobą nawet jednego słowa. On po prostu... siedział tam jak na tureckim kazaniu słuchając przyjaciela żartującego z naszego zderzenia. Nie pamiętam co zamówili, ale to bez znaczenia. Najważniejsze, że 2 albo 3 dni później przyszedł ponownie, tym razem sam, pożądając rozmowy, której niestety nie mogłam mu dać. Przynajmniej nie w tamtej chwili, bo... no cóż... byłam w pracy, ok? Zatrudnienie w rodzinnej firmie ułatwia wiele spraw, ale z całą pewnością nie usprawiedliwia bumelanctwa. Zamiast tego zasugerowałam, aby przyszedł ponownie pod koniec mojej zmiany. Co prawda nie łudziłam się, że rzeczywiście to zrobi – dlaczego miałby? Przecież praktycznie wcale mnie nie znał. – ale byłam w ogromnym błędzie.
Punktualnie o 15:30 przekroczył próg kawiarni, posyłając mi uśmiech. Zapytał czy to już. Czy znajdę wolną chwilę żeby z nim porozmawiać. I właśnie wtedy zamarłam. Nie wiedziałam co powiedzieć, jak się wysłowić, dlatego tylko pokiwałam głową. A potem... zabrzmię strasznie sztucznie, ale po prostu ruszyliśmy przed siebie. Rozmawialiśmy o wszystkim i niczym. Od słowa do słowa ustaliliśmy datę kolejnego spotkania, tym razem bez zawirowań związanych z pracą. I tak to jakoś leci już trzeci rok.
Tym bardziej ciężko zaakceptować fakt, że nie widzieliśmy się od ponad miesiąca. Wiem, wiem... Niby są telefony, smsy, maile i Bóg wie co jeszcze, ale preferuję autentyczną obecność, ok? Nie zamierzam całować komputera. Ani żadnej elektroniki. Po prostu nie.
A wszystko przez trasę po Stanach. Chłopaki uwielbiają ten kraj wraz z różnorodnością klimatu panującego w poszczególnych regionach, dlatego dosłownie podskoczyli pod sufit, kiedy wyszło, że zagrają tam aż kilkanaście koncertów. Tylko... nie wiem dlaczego leci już37 dzień (tak jest, ja nadal liczę), a europejska trasa koncertowa planowana na czas bezpośrednio po amerykańskiej wydaje mi się o wiele krótsza.
Obudź mnie, kiedy przeminą zawiłości muzycznej biurokracji.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro