21. Żądza - "Ja też cię kocham, głupku."
- Kirschtein i Springer idziecie za mną - głos Chustki przerwał ciszę chwilę po wkroczeniu do zamku. Najpierw wszyscy weszli na najwyższe piętro, a następnie przystanęli przed dużymi, drewnianymi drzwiami. - Reiner i Bertholdt, wy tu poczekajcie, a jak znikniemy na schodach, wejdźcie do sali. Będziecie tam pilnowani, bo z nieznanego nam powodu zostaliście celem tych zdrajców. Trzeba to ustalić.
Blondyn i szatyn skinęli głowami, ignorując dość dziwną treść rozkazu. Bo czemu mieli czekać przed progiem, skoro teorytycznie byli zagrożeni? Liczyło się dla nich to, że to nie ich uznano za zdrajców i oszustów. Ten fakt był warty tyle, co ułaskawienie w sądzie, ba, może nawet więcej. Zwiadowcy będą przecież teraz uspokojeni informacją, że wrogowie zostali odnalezieni i pojmani. Skoro zagrożenie minęło, rozluźnią się, przestaną być czujni, nie będą spodziewali się nagłego ataku.
A oni to wykorzystają.
Zignorowali dziwne napięcie rozlewające się niczym smoła w ich sercach, myśląc, że to efekt stres i przerażenia, iż mogli zostać zdemaskowani. Teraz mogli świętować i śmiać się z głupoty Korpusu Zwiadowczego.
Oh, jak bardzo się oni mylili.
Gdy tylko Kirschtein i Springer zniknęli na klatce schodowej, Reiner pewnie zacisnął dłoń na klamce. Bertholdt dalej rozglądał się trochę zdezorientowany po korytarzu, w końcu nie mieli jeszcze możliwości przebywania na tym piętrze. Nie wyglądało ono jednak zbyt wyjątkowo; wszędzie znajdowały się rzędy drzwi, które kryły za sobą zapewne wiele tajemnic i zakurzonych powierzchni. O ile w budynku, w którym przebywał Levi Ackermann było to możliwe.
Blondyn i szatyn pewnie wkroczyli do środka, chcąc ukryć swoje zdezorientowanie i wszystko, co mogłoby wskazywać ma ich winę. Nie wiedzieli, że ten ruch najprawdopodobniej zaważy na ich przyszłości.
Gdy tylko obaj przekroczyli próg w ich stronę zostało wymierzonych mnóstwo ostrzy, a dwaj zwiadowcy błyskawicznie ich unieruchomili, wyginając ręce zdrajców na plecach.
Nastolatkowie rozejrzeli się z niedowierzeniem i przerażeniem. Bo czy zagrożone osobniki są zwykle atakowane przez własne stado? Wątpliwe.
- Kadecie Braun i Hoover jesteście aresztowani za zdradę ludzkości - szatynka w okularach wyjątkowo poważnym tonem zwróciła się do zdezorientowanych nastolatków wokół których ustawiło się przeszło dziesięciu zwiadowców. Dwóch z nich podeszło do pojamanych by ich zakneblować i założyć kajdanki. Reiner jednak był szybszy. Wyrzucił nogę w bok, nadziewając ją częściowo na ostrze. Kilkanaście par oczu utkwiło przerażony wzrok w spływającej po skórze na posadzkę stróżce krwi. Wszystkie ciała znieruchomiały, w przerażeniu czekając na to co się wydarzy. Niebo przeszyła złota iskra, która szybko zamieniła się w szeroki strumień światła.
W całym zamieszaniu zdołały poruszyć się tylko dwie osoby. Tylko one były w stanie uratować życie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Pierwszą z nich był Bertholdt, który szarpnął się, by móc wyswobodzić się z rąk oniemiałych zwiadowców. Jak wielkie było jego przerażenie, gdy mężczyźni nawet w obliczu zagrożenia nie rozluźnili swojego uścisku. Szatyn rzucił Reinerowi pełne strachu spojrzenie, jednak żadne z nich nie mogło już nic poradzić.
Drugą osobą był Moblit, najwierniejszy żołnierz Hanji, który zawsze potrafił zachować zimną krew w trudnych sytucjach. W dwóch krokach złapał swoją przełożoną i osłaniając ją własnym ciałem, wyskoczył z nią przez okno na dwór.
Kobieta spadając po raz ostatni spojrzała w oczy swojego najwierniejszego żołnierza. Nie dostrzegła w nich jednak łez czy przerażenia. Wręcz przeciwnie, na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech, a w tęczówkach zabłysnęła ulga.
- Koch... - nie zdążył dokończyć nawet swoich ostatnich słów. Jego ciało błyskawicznie zderzyło się z ziemią, momentalnie oddzielając jego duszę od organizmu. Hanji krzyknęła z bólu, nie wiedząc, czy jego źródłem był upadek, który zamortyzował Moblit, czy raczej jego martwe oczy wpatrujące się w bezchmurne niebo.
- Ja też cię kocham, głupku - szepnęła szatynka, zwieszając głowę, by nikt nie dostrzegł jej łez. Szkoda, że nie było nawet takiej możliwości.
***
Ciało szatyna zawisło nad tym bruneta. Jego drżące ręce opierały się o zakurzoną posadzkę, a nogi z dwóch stron osaczały szczupłe ciało kapitana. Zielone tęczówki z niedowierzeniem i przerażeniem wpatrywały się w te kobaltowe, jednak nie były w stanie nic z nich wyczytać. Na młodzieńczych policzkach pojawiły się mocne rumieńce, które szybko rozprzestrzeniały się na resztę twarzy niczym zaraza. Kilka brązowych kosmyków wymknęło się spod chustki i zwieszały się w stronę Levi'a jakby chciały być jak najbliżej niego. Oddech Erena był nierówny i cichy jakby chłopak bał się wykonywać nawet tak prostą czynność w tej pozycji.
I wtedy Levi zrobił coś, czego żadne z nich by się nie spodziewało.
Jednym szybkim ruchem przewrócił nastolatka, którego plecy stykając się z posadzką, wydały z siebie głuchy odgłos. Levi oparł swoje blade dłonie o zakurzone drewno, wyjątkowo nie zwracając uwagi na jego stan. Teraz to jego czarne kosmyki zwieszały się ku szatynowi, a kobaltowe tęczówki patrzyły z góry.
Oczywiście, że powinien po prostu kazać gnojkowi z niego zejść i zgromić zimnym spojrzeniem. Mógłby nawet wtedy przez chwilę napawiać się rumieńcem wstydu i błyszczącymi tęczówkami. Ale co z tego, skoro teraz widział to wszystko zdecydowanie lepiej? To jak oglądanie przedstawienia z pierwszego rzędu; kto z własnej woli wybrałby ten ostatni?
Oczywiście, że powinien przejmować się tym, że dzieciak straci przez to wszystko do niego szacunek, a ich relacja ulegnie gwałtownej zmianie. Przecież jako przełożony nie mógł z własnej woli znaleźć się z nim w takiej pozycji. Ale, ah, zakazany owoc zdecydowanie jest najsmaczniejszy. Jego miąż aż rozpływa się w ustach, a po spragnionym gardle spływa niesamowicie słodki sok. Oczy przymykają się z przyjemności, a usta z każdą sekundą łakną coraz więcej. Nutka ryzyka wręcz wzmacnia upragniony smak i powoduje przyjemne dreszcz. Człowiek chce więcej i więcej, nie zważając na konsekwencje.
Oczywiście, że nie powinien ponownie zrzucać zdrowego rozsądku na drugi plan. Przecież obiecywał sobie zawsze trzymać go na pierwszym miejscu, czcić niczym Boga. Ratował go przecież z każdej opresji, był w stanie znaleźć to mniej popierdolone rozwiązanie. Był jak chłodny prąd, który znał na pamięć cały ocean i omijał wszystkie przeszkody, jednocześnie otrzeźwiajac i trzymając w ryzach swoją temperaturą. Teraz Levi zmieniał kierunek. Ciepły, zielony prąd go niesamowicie kusił, uwypuklając wszystkie wady poprzedniego. Ukazywał inny, według niego lepszy cel. Rajską wyspę, oświetlaną przez radosne słońce i pełne smacznych owoców. Nie śmiał jednak wspomnieć, że tam gdzie istnieje światło, musi kryć się również cień. Po dniu nadchodziła noc, niosąc ze sobą wiele zagrożeń i katastrof. Ciepły prąd był niebezpieczny, zawodowo igrał z życiem. Wyciągał jednak z niego całą jego esencję; nie pozwalał na bycie zimną marionetką, chciał żeby ludzie czuli. Potęgował szczęście, ale też i cierpienie. Satysfakcję, ale też i wyrzuty sumienia. Był przeciwieństwem kursu obranego przez Levi'a. Dlaczego więc właśnie na niego wkraczał?
Twarz bruneta powoli zbliżała się do szatyna. Malinowe usta rozchyliły się lekko, czując ciepły oddech, wydobywający się spomiędzy ich bliźniaczek. Kobalt nie przerwał swojego połączenia z zielenią, uparcie w nim trwał, tworząc nieodczuwalną nigdzie indziej atmosferę. Pierwszy raz jednak obaj ją w pełni czuli. Bo wcześniej wiedziały tylko ciała.
Powieki opadły lekko, gdy dwie pary warg zetknęły się lekko ze sobą. Obaj zadrżeli, czując coś zupełnie nowego, jednak z pewnością niesamowitego i niepowtarzalnego. Brunet poruszył delikatnie ustami, jakby bojąc się, że to wszystko przez jeden gwałtowny gest nagle zniknie. Że drżące powieki wraz z rzęsami nie będą już przykrywały zawstydzonych zielonycyh tęczówek, a na młodej skórze nie będzie czerwnego koloru. Że czekoladowe kosmyki nie będą niedbale rozrzucone po ziemi, a opalone dłonie, niby bezwładnie na niej leżeć.
Eren rozchylił delikatnie swoje wargi, zaskoczony ciepłem ust bruneta. Wszystko przecież było w nim zimne. Jakim cudem te niesamowite wargi przenosiły tak wysoką temperaturę, przyjemnie rozgrzewającą jego organizm?
Tak jak we śnie...
Właśnie, wtedy też kapral miał ciepłe usta. Też złączył je z tymi Erena. A co jeśli to tylko kolejny sen?
Chłopak poruszył powoli wargami, chcąc dopasować się do Ackermanna, i zarzucił swoje dłonie na jego szyję, przyciągając go jeszcze bliżej. Minął pierwszy szok i otumanienie, teraz napędzany specyficzną atmosferą wiedział, że musi wykorzystać ten sen na tyle, ile to możliwe. Ostatnim razem nie udało mu się pocałować bruneta, teraz chciał to nadrobić.
Bo było to przyjemne i już temu nie przeczył. Przyjął ten fakt do siebie, tak samo jak to, że nie uda mu się wyrzucić tych snów z pamięci. A przecież w świadomości pozostają te skrajnie przerażające, wyjątkowo szczęśliwe bądź czymś się wyróżniające. Eren nie czuł wtedy negatywnych emocji. Wręcz przeciwnie, wspomnienie jego skóry stykającej się z tą Levi'a przywoływało błogie uczucie szybko rozchodzące się po organizmie.
Levi zatrzymał się na sekundę, zdziwiony śmiałością chłopaka, jednak następnie wsunął swój język do jego ust. Eren go nie odtrącił.
On go sprowokował.
Uniósł jedną dłoń, a następnie umieścił ją na policzku i powoli przeniósł ją na włosy. Wplótł swoje blade palce w te brązowe kosmyki i mocniej przylgnął do chłopaka. Zatracił się w tych pełnych pożądania gestach. Szybkich oddechach, delikatnych muśnięciach, nacisku warg. Eren nie był dobry w całowaniu i emanował aż brakiem doświadczenia, jednak brunetowi to nie przeszkadzało. Sama jego obecność, dawno nie odczuwany błogi stan przyjemności i to ciekawe, nowe uczucie wystarczały.
Delikatnie, tak właściwie to instynktownie, przysunął swoje kolano ku kroczu chłopaka, przez co z jego ust wydobyło się błogie westchnienie. Dźwięk ten nakręcił go jeszcze bardziej, jednak też zapalił czerwoną lampkę w jego mózgu. Przecież to co robili, mogło doprowadzić do...
Levi gwałtownie oderwał się od chłopaka, który otworzył swoje zaskoczone oczy i spojrzał na niego pytająco. Jego dłonie zacisnęły się mocniej na bladym karku, a rozchylone usta ewidentnie prosiły o więcej. Czemu ten chłopak tak bardzo tego chciał?
- Heichou? - spytał po chwili niepewnym, rozemocjonowanym szeptem. Czy on naprawdę nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji tego czynu?
- Jaeger, czy ty wiesz, co właśnie zrobiliśmy? - spytał chłodnym tonem, chociaż brzmiała w nim nowa, niezidentyfikowana nutka.
Głos kapitana był dla Erena niczym wiadro zimnej wody. Gwałtownie zabrał swoje ręce z jego szyi i uciekł spanikowanym spojrzeniem.
- P-przeraszam, kapralu! - zawował zbyt wysokim jak na niego głosem. Po chwili dodał coś cichym szeptem, bardziej do siebie niż do niego. - Myślałem, że to kolejny sen...
-.Kolejny sen? - spytał zaciekawiony kapitan, ignorując fakt, że te słowa zostały wypowiedziane w szoku i nie zostały one przemyślane. Nie były nawet skierowane do niego.
Chłopak rzucił mu spłoszone spojrzenie, po czym mimowolnie się poruszył. No tak, ta pozycja.
Levi błyskawicznie podniósł się z drewnianej podłogi i otrzepał dłonie z kurzu. Koniecznie musiał się dzisiaj umyć.
Chłopak wstał o wiele wolniej, starając się nie patrzeć na Ackermanna. Na jego twarzy nadal widniał czerwony kolor, a oczy błądziły zakłopotanym spojrzeniem po całym pomieszczeniu.
- Ym... T-to... - nastolatek zająkał się, po czym przerwał swoją wypowiedź. Bo co miał powiedzieć?
- Ha? - spytał Levi, nie rozumiejąc niczego, co szeptał pod nosem chłopak. Musiał przyznać, był ciekawy o czym mówił Eren i chciał to z niego wyciągnąć, nawet za cenę patrzenia przez kilka minut na to jak się jąka.
- Przepraszam, to wszystko przez to, że spadłem z krzesła! - zawołał w końcu chłopak, wbijając wzrok w podłogę. Chociaż może nie było to dobrym pomysłem, ponieważ przypominała mu ona o... sytuacji sprzed chwili.
- Jaeger, sądzisz, że pocałowałem cię, ponieważ spadłeś z krzesła? - brew Levi'a uniosła się do góry, a w głosie została zawarta kpina. Chłopak przez bezpośredniość kapitana zarumienił się jeszcze bardziej, nerwowo wyginając swoje palce. Co on, myślał że Ackermann zamiecie to po prostu pod dywan i zapomni? Chociaż gdyby była taka możliwość...
W każdym razie wydarzyło się i nie ma co unikać tego tematu, ponieważ niczego to nie rozwiąże.
- Heichou! - pisnął Eren głosem podobnym do tego, gdy arachnofobik widzi pająka. Ten był jednak na szczęście o wiele cichszy.
- Co, Jaeger? - zapytał Ackermann, drocząc się z chłopakiem.
- Cz-czemu kapral t-to z-zrobił? - wzrok chłopaka nadal błądził po podłodze, jednak w głosie dało się usłyszeć ciekawość, która zapewne zadecydowała o tym, że zadał to pytanie.
Levi nie odpowiedział od razu. Mógł się dalej z nim droczyć, by jeszcze bardziej go zakłopotać, jednak nie miało to zbyt dużego sensu. Eren nie był przecież tchórzem; i tak w końcu zadałby pytanie wymagające tej, a nie innej odpowiedzi. Tylko jaka ona była? Dlaczego zdecydował się połączyć ich usta w szaleńczym tańcu?
- Moje pytanie było pierwsze, Jaeger.
Czy on właśnie uniknął odpowiedzi? Przecież zawsze był bezpośredni i nie zostawiał żadnych niedopowiedzeń, bo nie widział w tym sensu. Czemu więc teraz tak postąpił? Czy obecność Erena aż tak go zmieniała? To w ogóle możliwe, żeby przez jednego, małego gnojka odstąpić od swoich zasad i przekonań?
- C-co? - spytał zakłopotany chłopak zupełnie wybity z rytmu. Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć o czym mówi kapitan.
- Nieważne, Jaeger, wracajmy do sprzątania - ton Levi'a był chłodny i obojętny, jednak nastolatek wyczuł w nim nutkę irytacji. Skinął więc szybko głową, nie chcąc mieć do czynienia ze zdenerwowanym dowódcą. Oczywiście wolałby dokończyć ten temat i nie zadręczać się teraz myślami na temat intencji kapitana, jednak czuł, że powinien teraz odpuścić. Ackermann przecież nigdy nie robił niczego bez dobrego powodu, prawda?
***
Straszliwy ryk przeszył powietrze, zagłuszajac wszystkie jęki bólu i krzyki przerażenia. Połowa kwatery zwiadowców rozpadła się w drobny mak, przygniatając niczego nieświadomych żołnierzy. Żółty strumień światła pozostawił po sobie piętnastometrowego tytana, który teraz rozpaczliwie rozglądał się po ruinach zamku. Jego olbrzymie ciało znieruchomiało i tylko oczy błyskawicznie wykonywały swoje zadanie. Jednak nie potrafiły odnaleźć tej jakże znajomej, wysokiej sylwetki. Musiała ona zostać przygnieciona razem z resztą znajdujących się obok niego ludzi, jednak Reiner nie dopuszczał do siebie tej myśli. Musiał go znaleźć, nie mógł być winny kolejnej śmierci swojego towarzysza.
Bertholdt, proszę, żyj.
Minęła minuta. Ci zwiadowcy, którym cudem udało się przeżyć, zaczęli dochodzić do siebie. Rozpacz zalewała ich serce, a w żyłach płynęło przerażenie, jednak zaczęła też pojawiać się determinacja. Nie wyglądało na to, żeby wróg zamierzył się ruszyć, więc to była ich szansa. Musieli się go pozbyć.
Tytan opancerzony bał się choćby kiwnąć palcem, jakby ta czynność mogła zabić Bertholdta. Chociaż rzeczywiście mogła. Wystarczy, że poruszyłby jakimś głazem, który akurat przygniótłby szatyna... Przecież nie byli oni nieśmiertelni.
Do jego umysłu dotarła reszta informacji, dopiero gdy usłyszał sprzęt do trójwymiarowego manewru. Obrócił głowę i dostrzegł kilku poobijanych zwiadowców zmierzających w jego stronę. Na ich twarzach widniał pełen determinacji wyraz, a dłonie pewnie zaciskały się na broni. Ich oczy płonęły chęcią zemsty.
Nie byli to jednak ci, którzy jeszcze przed chwilą kierowali ostrza w jego stronę. Tamci wszyscy nie żyli. Ich ciała leżały rozczłonkowane pomiędzy gruzami, a i otwarte oczy nadal wyrażały zaskoczenie pomieszane ze strachem.
Czyli nie żył nikt, kto wiedział o jego prawdziwej tożsamości? Chociaż nie... Był jeszcze Jean i Connie... Ale czy zdążyli oni uciec? Czy jeśliby ich zabił, mógłby spokojnie wrócić pod swoją przykrywkę i razem ze zwiadowcami szukać Bertholdta?
Pierwszy hak wbił się w jego utwardzoną skórę. Nie poruszył się. I tak mu przecież nic nie mogą zrobić.
Powinien zaryzykować, czy zostawić Bertholdta i ratować tylko siebie? Jego życie nie było przecież więcej warte od tego szatyna... Ale jeśli on jednak nie żył, to jego ryzyko poszłoby na marne, a w najgorszej wersji zdarzeń, zostałby pojmany przez zwiadowców, dowiedziawszy się o śmierci jego przyjaciela. A Mare nie mogło stracić aż czterech tytanów.
Promyk słońca zatańczył na naznaczonych kropleką krwi okularach. Brązowe kosmyki włosów porwane przez wiatr, odkryły wściekły wyraz twarzy kobiety. Jej oczy błyszczały smutkiem i wściekłością, a twarz układała się w poważny, skupiony wyraz. Reiner jednak nie był w stanie dłużej jej obserwować, ponieważ dwa ostrza zatopiły się w jego oczach.
Ciemność zajęła jego pole widzenia, a usta otworzyły się w krzyku bólu. Zbyt długo ignorował swoje otoczenie. Musiał ostatecznie wybrać.
Tą, która pozbawiła go wzroku była Hanji, zwiadowca, który znał o nim prawdę. Jeśli chciałby zostać, musiałby ją zabić. Jednak wtedy naraziłby Bertholdta, któremu może udało się przeżyć. Zresztą Zoe była świetnym zwiadowcą, chociażby uszkodzenie jej, gdy jest w obstawie kilku żołnierzy będzie bardzo trudne.
Może powinien zatem szukać Bertholdta w postaci tytana? Nie było na to czasu, a na tak dużym terenie szanse i tak były marne. Ma więc go zostawić i uciekać? Jeśli szatynowi nawet udało się przeżyć, to taki stan może nie utrzymać się długo wśród wrogów.
Kolejne haki zaczepiły się o twardą jak skała skórę. Reiner wyostrzył swoje zmysły. Nie mógł teraz lekceważyć zwiadowców, gdy okazało się, że Hanji przeżyła. Tym bardziej tuż po zabiciu jej całego oddziału. Braun wyciągnął dłonie w kierunku pleców, których uczepili się zwiadowcy. To był kolejny błąd.
Ostrza błysnęły i zatopiły się w jego odsłonionych stawach. Oczy szatynki błyskawicznie znalazły jego słaby punkt. Jeszcze jedno cięcie i ręce opadły by bezwładnie... Tytan w ostatniej chwili zakrył swoje parujące rany. Musiał uciekać. Jednak co mu to tak właściwe da? Wojska Mare go zabiją jeśli wróci sam, pokonany i z pustymi rękami.
Hejooo, co tam u Was?
Wgl, czy tylko mi było smutno po śmierci Moblita? Shipowałam go z Hanji :(
Chciałam napisać, że skoro ja mam dzisiaj zły humor, to może chociaż Wam poprawię, ale później zobaczyłam notkę powyżej xDDD
Chociaż wszyscy wiemy, co Was tak naprawdę w tym rozdziale obchodziło 😏
~2700
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro