Rozdział 41
Pięćdziesiąty czwarty dzień, Sobota.
Czekaliśmy razem z moimi kuzynami oraz Sarah, aż Katy, Lou, Will i Hayden wrócą z posterunku.
Sarah nagrała swojego dziadka wczoraj, a on sam bez problemu o wszystkim opowiedział. Tak po prostu jej się przyznał, ale nie wiedział, że jego wnuczka wykorzysta to przeciwko niemu.
Oczywiście nie poinformowaliśmy go o tym ze względu na to, że mógłby zwyczajnie uciec.
Okazało się, że dziadek Sarah zażywał dopalacze, na szczęście nie na tyle mocne, aby umarł, lecz na tyle mocne, że poprzestawiało mu się w głowie.
Kiedy słuchałam nagrania, Sarah próbowała przekonać go, że skłanianie ludzi do samobójstwa nie jest dobre, ale on trwał przy swoim. Jemu się chyba już nie dało pomóc. Spotkania nietoperzy zawieszono dzięki wykładowi, który zrobiła Lou. Niestety nie miałam okazji na nim być, choć tak bardzo chciałam to usłyszeć. Po wykładzie mnóstwo osób zrezygnowało z takiej „pomocy" i zwrócili się do nas. Inni... powiesili się.
Marzec dobiegał końca, moi rodzice się nie odzywali, ale nawet to przestało mi przeszkadzać. Czułam się tutaj dobrze, mając Gię, Nicka i Neda, Katy, Haydena, przyjaciół, byłam szczęśliwa. Mimo, że wokół działo się tyle tragedii, potrafiłam się cieszyć. W Miami by tak nie było.
Ze względu na to, ile musiałam wykonać serduszek dla nietoperzy, skończyły mi się i nawet nie miałam czym się zając nocami. Oczywiście Hayden nie byłby sobą, gdyby nie proponował mi dziwnych rzeczy.
— Werble proszę. — powiedziała Lou, wchodząc do mojego pokoju. Momentalnie wszyscy zaczęli się uśmiechać.
— Jak poszło? — zapytałam niepewnie.
— Cóż. — westchnął Hayden. — Gdyby nie mój urok osobisty, nic byśmy nie zdziałali. — wzruszył ramionami, a potem się roześmiał. — Nie no, pokazaliśmy im to wszystko i wzięli to wreszcie na poważnie.
— Nie za łatwo? — zagadnął Nick.
— Za łatwo?! — oburzył się William. — Najpierw trzeba rodzica, bo nas nie wysłuchają, potem udowodnić, że dowody nie są fałszywe, wyjaśnić, czemu wcześniej tego nie zgłosiliśmy, podać jak najwięcej nazwisk, wszystko dopiero dzisiaj, a męczymy się z tym szmat czasu! Za łatwo? — założył ręce na krzyż.
— Tak, za łatwo. Nie pasuje mi to. — odparł Ned.
— Wcześniej nie mieliśmy Noa, dziennika i tak dalej. — stwierdził mój chłopak. — Lepiej się nie zastanawiajmy, dlaczego tak łatwo poszło, cieszmy się się, że w ogóle coś w tej sprawie ruszyło.
— Zaraz, czyj rodzic przyjechał? — potrząsnęłam głową.
— Moja mamusia! — wyrwała się Lou. — Ona jest w to wkręcona od początku. — powiedziała z zadowoleniem.
— Co z tymi wszystkimi J i dziadkiem Sarah? — to pytanie padło z ust Nika.
— Umm... cóż... oni...
— Zostaną zatrzymani i odpowiednio ukarani. — dokończyła Katy za brata. — W takim razie co z tobą będzie? — zwróciła się do Sarah.
— N-nie wiem... Pewnie ciocia mnie weźmie.
— Masz ciocię?!
— Tak, ale się do niej nie przyznaję. — podrapała się w głowę.
— Czy to oznacza, że możemy świętować? — zapytał Nick z nadzieją.
— Myślę, że... Tak! — Katy klasnęła entuzjastycznie w dłonie. Wkrótce mój kuzyn przyniósł zgrzewkę piwa, nawet nie pytałam skąd je ma.
— Zdrowie, Jonathan. — powiedział Hayden, unosząc puszkę ku górze.
* * *
Kiedy w Poniedziałek weszłam z Katy do szkoły, ludzie patrzyli na nas, jakbyśmy im bułki obiecały. Uniosłam brwi i wymieniłam spojrzenie z moją przyjaciółką, która w tym samym czasie się potknęła i przewróciła, rozsypując swoje rzeczy. Przewróciłam rozbawiona oczami i pomogłam jej to pozbierać.
— Cześć! — krzyknęła jakaś pierwszoklasistka tak głośno, że się wystraszyłam. — Kupiłam ją na necie, ale chciałabym mieć oryginalną, mogłabym taką dostać? — pokazała nam nadgarstek, na którym miała bransoletkę z kotwicą.
— Nie rozdajemy ich od tak. Trzeba być w kotwicach. — wyjaśniła rudowłosa dziewczyna.
— Wiem! Ale... ja jestem waszą fanką i bardzo, bardzo mi na tym zależy! — zrobiła minę szczeniaczka.
— Cóż... Proszę? — Katy podała jej jedną z bransoletek, a dziewczyna odeszła w podskokach.
— Jak tak ma być przez pewien czas, to ja chyba zachoruję. — stwierdziłam.
— Hej. — podszedł do nas William, który miał ubrany kaptur i kominiarkę. Parsknęłam śmiechem.
— A ty co?
— Stara! Wiesz jak ciężko przejść przez tę szkołę teraz? Traktują nas jak jakichś pieprzonych celebrytów!
— No nieźle. — zachichotała Louisa, kiedy cudownie się zjawiła. Nawet nie zauważyłam kiedy. — Jakieś pierwszoroczniaczki kupiły sobie niebieskie peruki. To już istna przesada. Przecież my nie jesteśmy bohaterami, czy Bóg wie kim.
— JAK TO NIE JESTEŚCIE BOHATERAMI?! — podbiegł do nas chłopak z ostatniej klasy z bananem na twarzy. — Moja dziewczyna chciała się zabić, teraz szuka pomocy! Dzięki wam! — zamknął dziewczynę w niedźwiedzim uścisku i podniósł, a potem obrócił nią wokół własnej osi. — Dziękuję. — powiedział tylko, zanim odszedł.
— To jakaś masakra. — takimi słowami przywitał nas Hayden, ściągając z włosów czapkę. Przypomniał mi się moment, w którym zrobił tak samo na stołówce.
— Jesteśmy popularni. — William uderzył się w czoło otwartą dłonią. — Bo poszliśmy na policję.
— Nie tylko dlatego. — sprostował Hayden. — Piszą o nas w gazecie. Dacie wiarę?
— Co? — zdziwiłam się. — Jak tak dalej pójdzie, zobaczymy się w telewizji.
— Weź, bo wykrakasz. — Katy pacnęła mnie w plecy, a ja aż się zachwiałam.
— Ciekawe jakby zareagowali moi rodzice? — zastanowił się William. Po tych słowach doszli do nas moi kuzyni wraz z Sarah.
— Co to za szał macic na was? — zapytał Ned.
— Tak się kończy robienie przemów przed martwym Jonathanem... — wymamrotała Louisa i mimo, że nie powinnam, zaśmiałam się.
* * *
— Wiecie co? Trochę się boję tam wejść. — przyznałam, kiedy staliśmy jak idioci przed drzwiami na stołówkę.
— Ja też. — zawtórował mi Will.
— Raz się żyje! — zawołał wesoło Katy i pchnęła drzwi.
Zaczęłam przyglądać się wszystkim ludziom, ale oni nie byli mi dłużni. Nasza grupka powolnym krokiem zaczęła kierować się do naszego stolika.
Kiedy byliśmy mniej więcej na środku, wszyscy zaczęli wstawać i odwracać w naszą stronę. Zmarszczyłam czoło i stanęłam w miejscu a moi przyjaciele zrobili to samo.
Ci wszyscy uczniowie, którzy się na nas gapili, zaczęli ściągać z siebie bluzy, swetry czy to, co mieli na sobie.
Wkrótce cała sala miałam na sobie granatowe koszulki z białą kotwicą na klatce piersiowej. Nie mogłam w to uwierzyć i nie mogłam przestać się szczerzyć. Zaczęli nam klaskać, a ja spojrzałam na Haydena, który tylko kręcił głową z niedowierzania.
— Co to za szopka? — szepnęła Lou w stronę Haydena.
— Pojęcia nie mam, ale to miłe uczucie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro