Rozdział 1
Floryda. Luizjana. Floryda. Luizjana. Floryda. Luizjana. Floryda.
Nie, to nadal Luizjana...
Łudziłam się, że jeśli ciągle będę powtarzać sobie w głowie, że jestem na Florydzie, to tak się stanie, ale cóż, magia nie istnieje, a świat jeszcze nie wymyślił teleportujących się samochodów.
Patrzyłam w szybę okna z nadzieją, że zaraz trafi w nas jakaś ciężarówka, albo auto się zepsuje, a nasza historia potoczy się tak jak w „Drodze bez powrotu" albo „Wzgórza mają oczy". Tylko, że ja będę tą, co przeżyje i ucieknie. Z powrotem do Miami.
Drzewa mi się rozmazywały i nawet nie mogłam dokładnie obejrzeć ich tekstury, stwierdzić jaki kora ma kolor i czy liście są bardziej seledynowe, czy może to ciemna zieleń.
— Lauren! Lauren, mówię do ciebie. — nagle do moich uszu doszedł głos mojego taty. Wielki biznesmen, który zajmuje się nie wiadomo czym.
— Co? — przeniosłam wzrok z okna na niego. Żałowałam, że nie jestem bardziej podobna do mamy.
Mój ojciec był wysokim facetem o jasnobrązowych włosach i ciemnobrązowych oczach. Miał piegi i ogromne okulary na nosie. Wyglądałam tak samo. Ale moje włosy były jaśniejsze. Niby blond, ale nie do końca. Aha, ja nie nosiłam ciągle koszul i krawatów. Moja rodzicielka (a przynajmniej tak mi powiedziano) posiadała oczy błękitne jak czyste niebo i kruczoczarne włosy. Pojęcia nie mam skąd wziął się mój kolor włosów, ale nie był taki zły.
— Pytałem, czy na pewno wszystko zabrałaś. — syknął zirytowany.
— Oczywiście, że wszystko wzięłam. — przewróciłam oczami. — Gdybym czegoś zapomniała, powiedziałabym ci jeszcze na Florydzie, a teraz jesteśmy w LUIZJANIE, w KENNER.
— Tłumaczyłem ci już, że nie masz prawa mieć do nas pretensji. Gia się ucieszy. — Gia była moją ciotką ze strony ojca. Ostatnio, kiedy tutaj byłam, miałam osiem lat i jedyne co pamiętam, to moich kuzynów. To byli bliźniacy z wiecznie ubrudzonymi ciuchami.
— Oczywiście. Wywozisz mnie do innego stanu, na jakieś zadupie, gdzie nikogo nie znam i z tego powodu mam być szczęśliwa. Oh! Dziękuję tatusiu! — powiedziałam teatralnie, a on spojrzał na mnie krzywo, widziałam to w lusterku.
— To dla twojego dobra. — odezwała się moja mama. Odzywała się rzadko, odkąd postanowili, a raczej mój świetny tata postanowił, że wywiezie mnie do cioci, abym nauczyła się żyć jak normalni ludzie. Tak mi powiedział. Tak naprawdę powodem tej szopki była moja była przyjaciółka - Elizabeth. Dlaczego była? Zdemoralizowała mnie, sprawiła, że zaczęłam pić, palić, opuściłam się w nauce i takie tam... Nigdy nie twierdziłam, że to dobrze, ale żeby przenosić kogoś do innego stanu? Przesada jak dla mnie.
Mój ojciec gwałtownie zahamował, aby nie wjechać w płot. Wysiadłam oburzona tym wszystkim, a zaraz po mnie moi rodzice z moimi walizkami. Skoro oni mnie spakowali, niech oni to teraz noszą.
— Lauren! — ktoś wybiegł z domu, który swoją drogą był uroczy. Wyglądał jakby wykonany został z drewna, zawsze lubiłam to miejsce tylko przez ten dom. On miał duszę.
— Jak ty wyrosłaś! — uściskała mnie i wtedy mnie oświeciło. To przecież moja ciotka. Zmieniła się. Kiedyś wyglądała jak zmarnowana kobieta, a teraz jak pełna życia, piękna i...
— Przywitaj się. — skarcił mnie tata.
— Mi też cię miło widzieć. Po dziewięciu latach. — posłałam jej najszczerszy uśmiech, jaki zdołałam.
— Wiedziałam, że będziesz przepiękną dziewczyną. — oparła ręce na biodrach. Cholera, ona naprawdę była śliczna. Może też tak będę wyglądać? Nie zanosi się na to.
Ciocia Gia miała długie rzęsy, pełne usta i idealny kolor cery, bo oliwkowy. Zawsze o takim marzyłam, ale moja skóra była mlekiem. Zapuściła włosy, które teraz sięgały jej do końca żeber. O! I miały taki sam kolor jak moje.
— Wiadomo na kogo się podała. — powiedział mój tata z pełnym przekonaniem.
— Henry. — Ciotka roześmiała się tak serdecznie, że pomyślałam sobie, że się z nią dogadam. — Chyba nie myślisz, że na ciebie.
— Ah, tak. Na ciebie. — posłał jej złośliwy uśmiech.
— Na naszą mamę! — przypomniała mu. Mój tata zawsze opowiadał, jaka to babcia nie była piękna i wspaniała. Niestety nie było mi dane jej poznać, ponieważ zmarła zanim przyszłam na świat.
— Wejdźcie. — zaprosiła nas wszystkich gestem, ale moi rodzicie ani drgnęli.
— Musimy wracać. — oznajmiła moja matka. — Sprawy biznesowe, bardzo cię przepraszamy i mamy nadzieję, że Lauren nie przysporzy ci tyle kłopotów i zmartwień, co nam. Trzymaj się kochanie. — posłała mi buziaka, wsiadła od samochodu i razem z moim tatą odjechała. Stałam razem z ciocią wryta i przyglądałam się miejscu, w którym przed chwilą stali. To bolało. Zostawili mnie tak, jakby nigdy nie chcieli dziecka. Potrząsnęłam głową żeby rozproszyć takie myśli, chociaż... Kto wie czemu tak naprawdę mnie wywieźli?
— Przykro mi, że tak wyszło. — powiedziała ciocia Gia, kładąc dłoń na moim ramieniu.
— Taa... Mi też. — westchnęłam ciężko i wzięłam swoje walizki, a potem podreptałam za nową opiekunką do środka. Nie rozumiałam dlaczego każde drzwi w tym domu, nawet wejściowe, były zielone, ale nie przeszkadzało mi to, bo zielony to był mój ulubiony kolor.
W środku było tak samo, jak przed laty. Z lewej strony salon, z prawej kuchnia połączona z jadalnią, a naprzeciwko drzwi schody prowadzące na górę, gdzie wszyscy mają swoje pokoje. Wszystko utrzymane w ciemnych barwach, przez co czułam się trochę dziwnie. W horrorach zawsze domy tak wyglądają.
Gia zaprowadziła mnie do mojego nowego pokoju. Nie był duży w porównaniu do starego, ale tutaj miałam własną łazienkę. Ściany były granatowe, meble na pewno dębowe i oczywiście ciemne. Na podłodze rozłożony był jakiś szary, puchaty dywan. Miałam szafę, komodę, szafkę nocną, biurko... W zasadzie wszystko. Na łóżku znajdowała się żółta pościel i multum poduszek w kolorach tęczy. Zaśmiałam się pod nosem na ten widok, ale ku mojemu zdziwieniu - podobało mi się to.
— Zejdź o szóstej na kolację, dobrze? — pokiwałam twierdząco głową. — Lubisz zupę dyniową?
— Tą krem? — odwróciłam się uradowana.
— Tak, właśnie o nią mi chodzi. — założyła ręce na krzyż.
— Uwielbiam!
— To dobrze. Zaaklimatyzuj się. — mrugnęła do mnie porozumiewawczo i zostawiła mnie samą. Może nie będzie aż tak źle...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro