Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Floryda. Luizjana. Floryda. Luizjana. Floryda. Luizjana. Floryda.

Nie, to nadal Luizjana...

Łudziłam się, że jeśli ciągle będę powtarzać sobie w głowie, że jestem na Florydzie, to tak się stanie, ale cóż, magia nie istnieje, a świat jeszcze nie wymyślił teleportujących się samochodów.

Patrzyłam w szybę okna z nadzieją, że zaraz trafi w nas jakaś ciężarówka, albo auto się zepsuje, a nasza historia potoczy się tak jak w „Drodze bez powrotu" albo „Wzgórza mają oczy". Tylko, że ja będę tą, co przeżyje i ucieknie. Z powrotem do Miami.

Drzewa mi się rozmazywały i nawet nie mogłam dokładnie obejrzeć ich tekstury, stwierdzić jaki kora ma kolor i czy liście są bardziej seledynowe, czy może to ciemna zieleń.

— Lauren! Lauren, mówię do ciebie. — nagle do moich uszu doszedł głos mojego taty. Wielki biznesmen, który zajmuje się nie wiadomo czym.

— Co? — przeniosłam wzrok z okna na niego. Żałowałam, że nie jestem bardziej podobna do mamy.

 Mój ojciec był wysokim facetem o jasnobrązowych włosach i ciemnobrązowych oczach. Miał piegi i ogromne okulary na nosie. Wyglądałam tak samo. Ale moje włosy były jaśniejsze. Niby blond, ale nie do końca. Aha, ja nie nosiłam ciągle koszul i krawatów. Moja rodzicielka (a przynajmniej tak mi powiedziano) posiadała oczy błękitne jak czyste niebo i kruczoczarne włosy. Pojęcia nie mam skąd wziął się mój kolor włosów, ale nie był taki zły.

— Pytałem, czy na pewno wszystko zabrałaś. — syknął zirytowany.

— Oczywiście, że wszystko wzięłam. — przewróciłam oczami. — Gdybym czegoś zapomniała, powiedziałabym ci jeszcze na Florydzie, a teraz jesteśmy w LUIZJANIE, w KENNER.

— Tłumaczyłem ci już, że nie masz prawa mieć do nas pretensji. Gia się ucieszy. — Gia była moją ciotką ze strony ojca. Ostatnio, kiedy tutaj byłam, miałam osiem lat i jedyne co pamiętam, to moich kuzynów. To byli bliźniacy z wiecznie ubrudzonymi ciuchami.

— Oczywiście. Wywozisz mnie do innego stanu, na jakieś zadupie, gdzie nikogo nie znam i z tego powodu mam być szczęśliwa. Oh! Dziękuję tatusiu! — powiedziałam teatralnie, a on spojrzał na mnie krzywo, widziałam to w lusterku.

— To dla twojego dobra. — odezwała się moja mama. Odzywała się rzadko, odkąd postanowili, a raczej mój świetny tata postanowił, że wywiezie mnie do cioci, abym nauczyła się żyć jak normalni ludzie. Tak mi powiedział. Tak naprawdę powodem tej szopki była moja była przyjaciółka - Elizabeth. Dlaczego była? Zdemoralizowała mnie, sprawiła, że zaczęłam pić, palić, opuściłam się w nauce i takie tam... Nigdy nie twierdziłam, że to dobrze, ale żeby przenosić kogoś do innego stanu? Przesada jak dla mnie.

Mój ojciec gwałtownie zahamował, aby nie wjechać w płot. Wysiadłam oburzona tym wszystkim, a zaraz po mnie moi rodzice z moimi walizkami. Skoro oni mnie spakowali, niech oni to teraz noszą.

— Lauren! — ktoś wybiegł z domu, który swoją drogą był uroczy. Wyglądał jakby wykonany został z drewna, zawsze lubiłam to miejsce tylko przez ten dom. On miał duszę.

— Jak ty wyrosłaś! — uściskała mnie i wtedy mnie oświeciło. To przecież moja ciotka. Zmieniła się. Kiedyś wyglądała jak zmarnowana kobieta, a teraz jak pełna życia, piękna i...

— Przywitaj się. — skarcił mnie tata.

— Mi też cię miło widzieć. Po dziewięciu latach. — posłałam jej najszczerszy uśmiech, jaki zdołałam.

— Wiedziałam, że będziesz przepiękną dziewczyną. — oparła ręce na biodrach. Cholera, ona naprawdę była śliczna. Może też tak będę wyglądać? Nie zanosi się na to.

 Ciocia Gia miała długie rzęsy, pełne usta i idealny kolor cery, bo oliwkowy. Zawsze o takim marzyłam, ale moja skóra była mlekiem. Zapuściła włosy, które teraz sięgały jej do końca żeber. O! I miały taki sam kolor jak moje.

— Wiadomo na kogo się podała. — powiedział mój tata z pełnym przekonaniem.

— Henry. — Ciotka roześmiała się tak serdecznie, że pomyślałam sobie, że się z nią dogadam. — Chyba nie myślisz, że na ciebie.

— Ah, tak. Na ciebie. — posłał jej złośliwy uśmiech.

— Na naszą mamę! — przypomniała mu. Mój tata zawsze opowiadał, jaka to babcia nie była piękna i wspaniała. Niestety nie było mi dane jej poznać, ponieważ zmarła zanim przyszłam na świat.

— Wejdźcie. — zaprosiła nas wszystkich gestem, ale moi rodzicie ani drgnęli.

— Musimy wracać. — oznajmiła moja matka. — Sprawy biznesowe, bardzo cię przepraszamy i mamy nadzieję, że Lauren nie przysporzy ci tyle kłopotów i zmartwień, co nam. Trzymaj się kochanie. — posłała mi buziaka, wsiadła od samochodu i razem z moim tatą odjechała. Stałam razem z ciocią wryta i przyglądałam się miejscu, w którym przed chwilą stali. To bolało. Zostawili mnie tak, jakby nigdy nie chcieli dziecka. Potrząsnęłam głową żeby rozproszyć takie myśli, chociaż... Kto wie czemu tak naprawdę mnie wywieźli?

— Przykro mi, że tak wyszło. — powiedziała ciocia Gia, kładąc dłoń na moim ramieniu.

— Taa... Mi też. — westchnęłam ciężko i wzięłam swoje walizki, a potem podreptałam za nową opiekunką do środka. Nie rozumiałam dlaczego każde drzwi w tym domu, nawet wejściowe, były zielone, ale nie przeszkadzało mi to, bo zielony to był mój ulubiony kolor.

W środku było tak samo, jak przed laty. Z lewej strony salon, z prawej kuchnia połączona z jadalnią, a naprzeciwko drzwi schody prowadzące na górę, gdzie wszyscy mają swoje pokoje. Wszystko utrzymane w ciemnych barwach, przez co czułam się trochę dziwnie. W horrorach zawsze domy tak wyglądają.

 Gia zaprowadziła mnie do mojego nowego pokoju. Nie był duży w porównaniu do starego, ale tutaj miałam własną łazienkę. Ściany były granatowe, meble na pewno dębowe i oczywiście ciemne. Na podłodze rozłożony był jakiś szary, puchaty dywan. Miałam szafę, komodę, szafkę nocną, biurko... W zasadzie wszystko. Na łóżku znajdowała się żółta pościel i multum poduszek w kolorach tęczy. Zaśmiałam się pod nosem na ten widok, ale ku mojemu zdziwieniu - podobało mi się to.

— Zejdź o szóstej na kolację, dobrze? — pokiwałam twierdząco głową. — Lubisz zupę dyniową?

— Tą krem? — odwróciłam się uradowana.

— Tak, właśnie o nią mi chodzi. — założyła ręce na krzyż.

— Uwielbiam!

— To dobrze. Zaaklimatyzuj się. — mrugnęła do mnie porozumiewawczo i zostawiła mnie samą. Może nie będzie aż tak źle...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro