Rozdział 11
Mia
- To trochę dziwne nie? – spojrzałam w stronę Luciano prowadzącego samochód.
Siedziałam obok niego i nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby się zamieniać a z reguły miałam poczucie wzięcia kontroli. Oparłam głowę o fotel i oddałam mu władzę.
- Niby co?
- To, że mieszkasz góra dziesięć minut drogi na nogach a jedziemy samochodem. – brzmiało to idiotycznie, ale tak właśnie było.
- Może i tak.
- Więc czemu nie przyszliśmy pieszo? – drążyłam.
Była taka piękna pogoda a ja miałam zdecydowanie za mało ruchu. Dusiłam się w domu, w którym miałam wszystko. Luksus, wygodę i nic nie musiałam robić. Takie życie jest strasznie nudne.
- Jesteś strasznie upierdliwa. – stwierdził. No jakoś za wolno do tego doszedł, ale co się dziwić. Faceci myślą wolniej od kobiet.
- To masz problem. – wyciągnęłam dłoń z pierścionkiem. – Utknąłeś ze mną.
Spojrzał na mnie jakby to wcale nie był dla niego problem i skupił się w pełni na drodze. Coraz bardziej czułam się bezpiecznie w jego towarzystwie jakby rozmowy z nim i spędzanie czasu to zmieniły. Wiem, że nie byłam łatwą osobą, ale on i tak ze mną wytrzymywał.
Podjechaliśmy pod domu, który był tak ogromny, że nie mogłam objąć go wzrokiem. Piękna posesja otoczona murem i kilkudziesięcioma albo i setkami drzew odcinając nas od świata zewnętrznego. Już na pierwszy rzut oka było widać, że ktoś przyłożył się do tego, żeby zapewnić bezpieczeństwo wszystkim wewnątrz.
- Czy to nie ten gość co z tobą przyjechał? – spojrzałam w kierunku, w który patrzył Luciano.
Na podjeździe nie rozpoznałam tylko Jose. Byli tam też Luis, Fernando, Hector i Esteban. Każdy z nich był wtedy tamtego dnia, kiedy... Widzieli, jak się czułam, co robiłam. Widzieli wszystko.
Wysiadłam z samochodu zdając sobie sprawę z tego, że jeśli oni tu są to mój brat także. Cokolwiek go tu przywiało musiało być poważne.
- Witaj Mia. – jako pierwszy przywitał się Hector. Posłał mi nawet niewielki uśmiech co było praktycznie niespotykane. Mężczyzna był z nas wszystkich najstarszy, a był po pięćdziesiątce. Służył nawet moim rodzicom a potem został przy Carlosie. Znał mnie od dziecka, dlatego nie zmienił się, kiedy wróciłam. Większość ludzi mojego brata bała się mnie i unikała jak ognia, ale nie on. On pozostał sobą.
- Hektor. – skinęłam mu głową. – Rozumiem, że Carlos...
- Narozrabiałaś mała. – pokręcił głową. – Mówiłem ci, że kiedyś twoja chęć niesienia pomocy obróci się przeciwko tobie.
- Znasz mnie i wiesz, że to by mnie nie powstrzymało.
- Lepiej idź. – kiwnął głową w stronę domu po czym spojrzał na Luciano. – Lepiej traktuj ją dobrze.
- Czy to groźba? - spytał stając przede mną.
Mierzyli się wzrokiem jak dwa samce gotowe do skoku. To było nawet przyjemne dla oka, gdyby nie to, że byli w tej chwili bardzo poważni. Odsunęłam się jeszcze o krok i miałam idealny widok na tyłek mojego narzeczonego. Wpatrywałam się w niego jak urzeczona do czasu aż nie usłyszałam chrząknięcia.
Rozejrzałam się i zobaczyłam Jose który szczerzył się jak mysz do sera. Mrugnął do mnie i pokazał kciuk do góry. Parsknęłam kręcąc głową. Czego ja innego mogłam się spodziewać. Jose ulokował swoje uczucia w zupełnie innym kierunku więc był specjalistą w wyłapywaniu przystojniaków.
- Tak kurwa. – Hector wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów po czym zapalił jednego. – Ona jest naszą rodziną i jeśli tylko ją zranisz nawet pozycja twojej ci nie pomoże. Po prostu rozpierdolimy cię na kawałki.
- Hector! – krzyknęłam.
Nie chciałam więcej konfliktów a takie słowa nie były rzucane na wiatr. Co, gdyby doszły do uszy tych osób co nie trzeba. Łagodzenie kolejnego konfliktu nie poszłoby tak łatwo tym razem. Nie mieliśmy karty przetargowej a nie sądzę, że pieniądze załatwiłyby tu sprawę.
- Rozumiem. – odparł spokojnie Luciano.
- Serio? – aż nie mogłam uwierzyć. Ten wiecznie wściekły na mnie facet (no może poza tymi ostatnimi dniami) odparł, że rozumie. Co tu się kurwa odpierdala.
- No co?
- Gdybym wiedziała, że jesteś taki ugodowy to...
- To się nie tyczy ciebie. – popchnął mnie w stronę domu. – Ty jesteś jebanymi kłopotami co kiedyś się na mnie zemści.
- Kretyn. – burknęłam.
- Franca.
- Gnojek.
- Suka.
- O żesz ty. – zmrużyłam oczy. – Nieudacznik.
- Jebane kłopoty. – odparł spokojnie nic nie robiąc sobie z moich wyzwisk.
Już miałam na końcu języka kolejne oblegi, kiedy odezwał się Hector.
- Chyba jednak się dogadacie. – po czym spojrzał na mnie. – Trafiłaś na kogoś kto się ciebie nie boi. Gratulacje.
Tu musiałam przyznać mu rację. Luciano chociaż był zamknięty w sobie jest nieustępliwy i nie szczędzi mi szczerości, kiedy trzeba. Tak, nie mogłabym trafić lepiej co nie znaczy, że powiem to głośno.
- Jeszcze mogę go zabić. – rzuciłam.
- Możesz spróbować. - rzucił mi wyzwanie. – Ale i tak ci się to nie uda.
Stał wyprostowany czekając na moją reakcję, ale ja nie wiedziałam co mam powiedzieć. Każdy mięsień w moim ciele chciał odpowiedzieć atakiem, ale nie tutaj i nie teraz. I nie przy ludziach.
- Ty...
Nie pozwolił mi dokończyć tylko złapał mnie w pasie i zaczął nieść do domu. Wierzgałam nogami chcąc go uderzyć, ale więcej siły wkładałam w to, żeby trzymać się jego koszuli, w razie, gdyby mnie upuścił. Chuj go wie co mu może przyjść do głowy.
- Zapłacisz mi za to. – wysyczałam.
- Tak, tak – nic sobie nie robił z moich słów.
- Ty i ja. Jeden na jednego. – rzuciłam.
- Kiedy tylko chcesz. – zgodził się wnosząc mnie do środka.
Luciano
To było nawet ciekawe spotkać osoby, które chciały jej dobra. Może nie zdawała sobie z tego sprawy, ale nie była sama chociaż na taką ciągle się robiła. Udawała, że ma tylko siebie nie chcąc dopuścić do siebie innych.
A kiedy zaczęła mnie wyzywać nie pozostawałem jej dłużny chociaż jej słowa nie zrobiły na mnie wrażenia. Byłem bardziej rozbawiony, że tak bardzo się stara mnie od siebie odepchnąć, ale nie wiedziała jeszcze, że ja nie odpuszczam. Nie tak łatwo jest mnie zniechęcić.
- Możesz mnie puścić? – zapytała, kiedy niosłem ją wprost do gabinetu wuja.
Trzymałem ją przy swoim boku jak niesforne dziecko, które wynosi się ze sklepu, kiedy samo nie chce wyjść.
- Niekoniecznie.
Miałem zbyt wiele zabawy z tym, że ją zażenowałem. Jej oczy ciskały gromy, ale za to jej usta były rozkosznie rozchylone z szybkiego oddechu pełnego wściekłości. To na nich zatrzymałem na chwilę wzrok które kusiły mnie swoją miękkości. Na samo wspomnienie pocałunku chciałem ją zabrać z powrotem do domu i przekonać się czy reszta jej ciała smakuje tak samo, ale nie mogłem. Wezwanie od wuja było na pierwszym miejscu więc nie mogłem tego dłużej odkładać.
- Luciano? – stanęła przed nami moja macocha. – Co ty robisz?
Patrzyła raz na mnie raz na dziewczynę jakby nie mogła uwierzyć w to co robię. Dla niej powinienem okazywać szacunek kobietom i robiłem to, ale ta jedna potrafiła wyprowadzić mnie z równowagi samym widokiem.
- Nic.
- Wieź ją puść, bo dziewczyna zaraz zwymiotuje. – przyglądała się temu zaniepokojona.
Na rękach miała Antonię, która rosła jak na drożdżach. Kiedy mnie zauważyła pisnęła i posłała mi swój uroczy uśmiech. Nie mogłem uwierzyć, że była już tak duża. Posiadanie siostry, bo było całkiem nowe doświadczenie, w którym z początku nie mogłem się odnaleźć.
Tak w ogóle to kto by się odnalazł, kiedy musiałem na każdym kroku uważać, gdzie biega, co bierze do buzi i do kogo podchodzi. To dziecko wystawiało cierpliwość wszystkich członków rodziny na cierpliwość. Niejeden by osiwiał.
- W takim razie. – udałem, że nad tym myślę. - Nie.
- Luciano – westchnęła.
- Musimy lecieć. – rzuciłem beztrosko. – Pa mała. – poczochrałem Antonię po włosach wiedząc, że jej piękne kucyki trafi szlag.
- Luciano. – warknęła Luna.
- Pa mamo. – dorzuciłem wiedząc, że ją to udobrucha.
Spojrzałem na zegarek na nadgarstku i już wiedziałem, że jesteśmy spóźnieni. Wyobrażałem sobie jak Lorenzo będzie ze mnie kpił za to, że chociaż mieszkam tak blisko a i tak nie mogę przyjechać na czas. Nigdy do tej pory mi się to nie zdarzyło, ale pojawiła się ona i czas przestał mieć jakieś znaczenie.
Wniosłem ją do gabinetu, w którym czekali na nas dosłownie wszyscy z jej bratem na czele.
Ich spojrzenia były wymieszane. Mój ojciec patrzył na mnie jakby nie wierzył w to co widzi. Poluzował sobie krawat co wskazywało jak bardzo był zdenerwowany. Aiden jak zwykle stał niewzruszony. Simon parsknął śmiechem a Christopher wyglądał jakby zaraz miał zejść na zawał.
Za to jej brat jakby był rozbawiony całą sytuacją. Siedział patrząc raz na mnie raz na swoją siostrę, ale nic nie mówił. Tylko czekał.
- Puść mnie kurwa. – syknęła wbijając mi paznokcie w bok.
- Ależ proszę bardzo. – puściłem ją przez co dotarł do mnie zduszony krzyk a potem uderzenie w ziemię. Przez chwilę chciałem jej pomóc wiedząc, że przez to co zrobiłem mogła zerwać sobie szwy. Że też o tym nie pomyślałem jak wnosiłem ją do domu niczym worek ziemniaków.
- Jesteś kretynem. – podniosła się otrzepując ubrania zanim zdążyłem wyciągnąć w jej stronę dłoń. – Kretynem do kwadratu.
- A ty jędzą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro