Rozdział 1
Mia
Stałam na płycie lotniska czekając jak kretynka od przeszło godziny na mojego narzeczonego, który najwyraźniej się nie śpieszył. Z nieba lał się żar, od którego koszulka przekleiła mi się do pleców i jedyne na co miałam ochotę to wziąć zimny prysznic.
Transporter, w którym trzymałam Belindę nie był dla niej odpowiedni przez panujący upał. Nie chciałam, aby stała się jej krzywda a z każdą chwilą ta robiła się coraz bardziej realna.
- Jose chyba wezwę taksówkę – powiedziałam do mojego ochroniarza, który wziął sobie do serca radę mojego brata, że ma mnie dostarczyć pod same drzwi mojego przyszłego męża.
- Za chwilę powinien być. – odparł stojąc obok mnie z rękami po bokach.
Pokręciłam oczami wiedząc, że moje słowa na nic się nie zdadzą. On nie odejdzie i nie wsiądzie do samolotu, dopóki ktoś mnie nie od bierze. Albo mogę pojechać sama i pozbyć się jego towarzystwa. Nie miałam trzech lat, żeby ktoś wiecznie mnie kontrolował i się mną zajmował. To robiłam sama od dłuższego czasu.
- Nie mam zamiaru na niego czekać. – parsknęłam. Do cierpliwych też nie należałam. Co jak co, ale wiedzieli, że przyjeżdżam i mogli chociaż pokazać się o odpowiedniej porze.
Wyciągnęłam telefon z kieszeni spodni i zaczęłam szukać jakiejś firmy, która dostarczyłaby mnie szybko na miejsce. Było ich tak wiele, że nie wiedziałam którą wybrać.
- Chyba będzie łatwiej i szybciej jak po prostu wyjdziesz przed lotnisko. – rzucił z przekąsem.
- Bardzo śmieszne. – wyburczałam chowając telefon. – W takim razie chodźmy.
Nie przyznam mu racji, ale skoro tak to ruszyłam w stronę wyjścia z lotniska. Jose zaklął za mną, ale po chwili usłyszałam jego mocne kroki. Uśmiecham się pod nosem wiedząc, że stojące za mną trzy walizki, które ze sobą zebrałam musi jakoś wziąć w ręce. No i jeszcze wielka i ciężka torba, w której miałam coś co umili mi czas w tym miejscu.
Stąpałam po rozgrzanej płycie lotniska przyjmując ze spokojem żar lejący się z nieba. Temperatura jaka tu panowała przypominała mi dom i chociaż było to zupełnie obce miejsce musiałam się do niego przyzwyczaić. To tutaj miałam zamieszkać, wyjść za mąż i spędzić swoje życie.
- Możesz zwolnić! – warknął Jose jęcząc z wysiłku. – Co ty tam spakowałaś?
- Ubrania – odparłam po czym dodałam. – I kilka moich ulubieńców.
- Czyli zabrałaś ze sobą broń – stwierdził.
- Nie wiń mnie tylko mojego brata. – odwróciłam się do niego z przyganą. – Miałam przyjechać tu sama do obcego kraju i do ludzi, których nie znam bez odpowiedniego przygotowania. – prychnęłam. – Nie jestem na tyle głupia, żeby tak się podkładać.
- To twoja rodzina a raczej za jakiś czas nią będzie.
- Bo rodzina nie może cię zabić – przez moją twarz przemknęło widmo wspomnień. Utrata brata, który.... Szybko przywdziałam na twarz maskę, za którą ukrywałam się, aby nie pokazywać swoich uczuć.
Odwróciłam się do niego tyłem i nie czekając na jego dalsze słowa podjęłam jeszcze szybszy marsz. Już ja pokażę mojemu narzeczonemu co to znaczy meksykańska kobieta. I co się dzieje, kiedy się mnie ignoruje.
Byłam w połowie płyty lotniska, kiedy zza zakrętu wyjechał czarny samochód z przyciemnionymi szybami. Rezvani Vengeance to najnowszy model kuloodporny jaki spotkałam na rynku. Konstrukcja nadwozia na ramie, aktywny system zawieszenia a nawet masywne opony sprawiają, że jego możliwości są nieograniczone. Dodatkowo wersja Military Edition wyposażona jest w pancerz balistyczny i ponad dwadzieścia zabezpieczeń.
- Co jak co, ale wejście to oni mają – stojący za mną Jose aż zaniemówił a to za sprawą pojawiających się jeszcze trzech samochodów.
Tu musiałam przyznać mu rację. Sam widok sprawiał, że chciałam wsiąść za kierownicę jednego z nich i wcisnąć gaz do dechy. Nie będę udawać, że nie lubiłam tego jak adrenalina krążyła w moich żyłach i sprawiała, że czułam się szczęśliwa. Choć przez chwilę.
Śledziłam czujnym wzrokiem jak drzwi drugiego z nich otwierają się i wysiada z nich właśnie on. Cały w czerni niczym żniwiarz. Wysoki. Umięśniony. Z wyrazem twarzy który jasno wskazuje, że nie chce tu być.
Luciano Torrino.
Mój narzeczony.
Przyszły mąż.
Musiałam przyznać, że matka natura hojnie go obdarzyła. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Te brązowe niczym czekolada oczy, które mogłyby roztopić serce niejednej kobiety, gdyby tylko pokazał jakieś uczucia. Moje metr siedemdziesiąt sprawiało, że sięgałam mu zaledwie do brody a byłam w szpilkach.
- Spóźniłeś się – powiedziałam zatrzymując się kilka kroków przed nim.
Luciano
- A ty jeszcze tutaj? – brat wszedł do salonu, w którym kończyłem sprawdzać czy systemu w domach moich wujów, ojca a także naszych nie zostały złamane i ktoś się do nich nie włamał. Praca pochłonęła mnie na tyle że zapomniałem o całym świecie, ale zawsze tak było, zwłaszcza że robiłem co to było całym moim życiem.
- A gdzie mam być? – na chwilę oderwałem wzrok od ekranu spoglądając na brata zirytowany, że mi przeszkadza.
Może dla niego to nie problem, kiedy ktoś wpadał do jego domu niezapowiedziany, ale nie dla mnie. Ceniłem sobie ciszę i przestrzeń a to nie było możliwe, kiedy pojawiał się mój bliźniak ze swoim przeciwstawnym zachowaniem do mojego. Istny huragan, który zostawiał bałagan i znikał.
- Dzisiaj przylatuje Mia czy coś pokręciłem?
Na moment mnie zmroziło. Przecież moja narzeczona miała przylecieć za kilka dni a nie dzisiaj. Prawda?
- Kurwa – krzyknąłem, kiedy dotarła do mnie brutalna prawda. Spojrzałem szybko na zegarek. – Przyleciała godzinę temu.
- To może lepiej już jedź? – ni to za pytał ni powiedział.
- Jedziesz ze mną? – zapytałem szukając u niego wsparcia.
Nie radziłem sobie z kobietami co wiedział od dzieciaka. Kiedy on bajerował kolejne laski ja wolałem patrzeć na to z boku. W ogóle mnie to nie interesowało i nie zmieniło się to nawet wtedy, kiedy pojawiła się ona. Mia. Dziewczyna a raczej kobieta, która miała zostać moją żoną. Nie powiem. Ciekawiła mnie i to kim była.
Może nie powinienem tego robić, ale sprawdziłem ją i to czego się dowiedziałem wprawiło mnie w osłupienie. Była niczym taran i niszczyła wszystkich na swojej drodze. Zwłaszcza mężczyzn, którzy jej podpadli i robiła to na tyle perfekcyjnie, że pewnie nie wszyscy wiedzieli o jej ofiarach. Nawet mi z trudem przyszło wyszperanie niektórych informacji a o których wolałaby, aby nikt się nie dowiedział.
- Stary – zaśmiał się rozsiadając na kanapie. – Raczej nie chcę być tam z tobą w chwili, kiedy będzie chciała ci coś urwać. Zostanę tutaj i poczekam na was.
- Wielkie dzięki – prychnąłem ruszając w kierunku wyjścia z domu.
Jednocześnie wykonałem telefon do kilku zaufanych ludzi i nawet nie czekałem pięciu minut nim cztery samochody zatrzymały się na podjeździe. Wsiadłem do drugiego z nich w którym za kierownicą czekał na mnie Leo. Jeden z najstarszych ludzi mojego ojca, który był w wieku mojego dziadka.
- Zapominałeś młody! – zaśmiał się niezrażony moim srogim wzrokiem.
- To nawet ty wiedziałeś.
- Każdy wiedział. – ruszył z podjazdu. – To pierwszy raz w historii rodziny, kiedy ma wejść do niej kobieta meksykańskiego pochodzenia. Niektórzy twierdzą, że to podważy władzę Christophera, ale jak dla mnie to krok do przodu. Pomyśl tylko ile można zdziałać, kiedy połączą się te dwie rodziny.
- Myślę jedynie o tym jak mam się z nią ożenić. – westchnąłem patrząc przez okno. – Ona nie jest taka jak włoskie żony.
Nie została nauczona dobrego wychowania w przekonaniu, że ma być uległa, posłuszna i zawsze trzymać swoje myśli dla siebie. Nie znała naszej kultury ani jak się zachowywać w towarzystwie. Jak miałem spędzić życie z kimś kto nawet nie wie jaki wartościami kieruje się nasza rodzina.
- I dobrze.
- Niby czemu? – zainteresowałem się.
- Potrzebujesz kogoś kto nie będzie ci mówił to co chcesz usłyszeć a kogoś kto powie ci żebyś spieprzał. – posłał mi w lusterku cwane spojrzenie.
- Powiedz mi... - pochyliłem się w jego stronę. - ..., dlaczego nie masz żony? – postanowiłem podroczyć się z nim tak samo jak on ze mną.
- Uważaj szczeniaku, bo jestem starszy od ciebie i należy mi się szacunek – wymachiwał ręką chcąc mnie uderzyć, ale w porę udało mi się uniknąć ciosu.
Śmiejąc się rozsiadłem na siedzeniu. Wyjrzałem przez okno zauważając, że podjeżdżamy do lotniska. Nie wiem dlaczego, ale w momencie poczułem jakby strach. Kurwa, bałem się spotkania z własną narzeczoną, której nie widziałem wiele miesięcy i chociaż mogłem sprawdzić co u niej nie zrobiłem tego.
Im bliżej byliśmy tym bardziej chciałem uciec albo i wyskoczyć z pędzącego samochodu, ale przypomniałem sobie, że jestem dorosły. No i że gdybym to zrobił to Christopher zrobiłby z mojego życia jesień średniowiecza. A lubiłem swoje życie.
Mogłem swobodnie korzystać z pozycji jaką posiadała nasza rodzina chociaż tak w sumie nie robiłem tego ani razu. Nazwisko Torrino sprawiało, że ludzie się bali i uciekali na sam nasz widok. Ja jednak bardziej niż na sprawach famiglii wolałem spędzać czas w swoim pokoju, gdzie mogłem do woli hakować czy to dla zabawy czy dla korzyści.
Włamywałem się tak gdzie nikt nie dał rady i robiłem naszym wrogom zamęt poprzez hakowanie ich systemów bezpieczeństwa, blokowaniem kont bankowych a nawet wypłacenie z nich pieniędzy. Kiedy jednak byłem bardzo sfrustrowany tak dla zabawy włamywałem się do rządowych instytucji chcąc sprawdzić, czy uda mi się złamać ich system.
- Dziewczyna chyba jest bardziej niż wkurwiona – stwierdził Leo zatrzymując samochód pięć metrów od niej.
- Coś dowcip ci się dzisiaj trzyma – warknąłem sięgając do drzwi i otwierając je zamaszystym ruchem.
Opuściłem samochód chcąc to mieć jak najszybciej za sobą. Samo to, że Mia będzie mieszkała ze mną pod jednym dachem wystawiało moją wstrzemięźliwość na próbę. Nie mogłem zaprzeczyć, że stojąca przede mną kobieta jest przepiękna.
Nawet w czarnym topie, który ledwo co zakrywał jej brzuch i powstrzymywał wylewające się piersi. W dodatku te długie nogi w zwykłych spranych jeansach i szpilkach sprawiały, że miało się ochotę patrzeć na nie godzinami. Jednak najbardziej co mi się w niej podobało to jej kolor skóry który był ciemniejszy od mojej.
- Spóźniłeś się – powiedziała tymi swoimi rozkosznymi ustami.
- Ciesz się, że jestem – warknąłem sam nie wiedząc czemu.
- Nikt ci nie kazał – prychnęła ruszając w moją stronę.
Przechodząc obok szturchnęła mnie ramieniem co w pierwszej chwili mnie zaskoczyło. Stąpała po cienkim lodzie, bo nie byłem kimś kto pozwala na takie zagrania. Zanim jednak zdążyłem coś odpowiedzieć usłyszałem trzask drzwi.
- Powodzenia – powiedział mężczyzna stojący przede mną. Rzucił walizki obok moich stóp. – Teraz opieka nad nią spoczywa na tobie. – pokiwał głową. – Powiem szefowi, że osobiście ją odebrałeś.
- A ty to kto? – zapytałem.
- Jose. Miałem dostarczyć Mię, gdyby przyszło jej do głowy zwiać.
Tak. Ona wyglądała na taką która mogłaby uciec, gdyby coś jej się nie spodobała. Ale skoro tu była to znaczy, że ta odpowiedzialność spoczywała na mnie. Spojrzałem na mężczyznę a on jakby wyczytał to w wyrazie mojej twarz, bo uśmiechnął się pod nosem.
- Tak jak powiedziałem powodzenia. – spojrzał na mnie współczująco. – Będzie ci potrzebne. – po tych słowach odwrócił się i ruszył do czekającego na płycie samolotu. Nie wiem, dlaczego jego słowa mnie zaniepokoiły w szczególności, kiedy zachowywał się tak jakby najszybciej chciał się ulotnić z tego miejsca. Gdyby jeszcze przyspieszył ruchy to wbiegłby do tego samolotu.
Nie mając innego wyjścia ruszyłem w kierunku samochodu taszcząc te ciężkie niczym kamień walizki. Rzuciłem szybkie spojrzenie Leo, ale on jakby go nie zauważał zaaferowany rozmową z Mią.
- Pieprzony kutafon! – warknąłem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro