Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 30

Maya

Rozmowa z pracownicą opieki społecznej była bardzo krótka. Kobieta była zadowolona z naszej decyzji, ale daleka droga przed nami. Należało złożyć odpowiednie dokumenty a potem przejść wiele spotkań.

To, że Anthony był jego bratem to jedno, ale to, że miał sprawować nad nim opiekę to drugie. Kobieta musiała być pewna, że będzie miał u nas wszystko czego potrzebuje.

Na samą myśl, ile pracy nas czekało robiło mi się słabo, ale wynik końcowy był tego wart. Wiedziałam, że przejdziemy przez to razem i tylko to mnie uspokajało.

Nie powiedziałam mężowi, że przeczytałam jego akta. Bentley był bity jako dziecko przez ojca, który pił i to wywołało u niego to dziwne zachowanie, kiedy Anthony wrócił do domu po spotkaniu z chłopakami. Tym bardziej chciałam mu pomóc i zapewnić doby dom.

- No i co? – zapytał Anthony pochylając się nade mną i całując mnie we włosy.

- Pracownica opieki społecznej zasugerowała, że powinniśmy zapisać Bentleya do szkoły. To nam trochę pomoże i pokaże, że poważnie traktujemy opiekę nad nim – złapałam jego dłoń, kiedy położył ją na moim ramieniu.

- Możemy to załatwić pojutrze z samego rana. Wezmę w pracy wolne – rzucił swobodnie.

- A nie możemy tego zrobić dzisiaj? – zapytałam z nadzieją.

Jednak, kiedy spojrzał na mnie skonsternowany nie wiedziałam o co chodzi.

- Dzisiaj jest sobota.

- Aha – bąknęłam niedowierzając w swoją głupotę. – Czyli w poniedziałek.

- Powinnaś trochę odpocząć – powiedział z troską.

- Nic mi nie jest.

- Kochanie – usiadł obok mnie wpatrując się w moją pierś. Tak wiele emocji było wypisanych na jego twarzy, ale największa była obawa. – Musimy w końcu iść na kontrolę.

- Po co? – wyburczałam niezadowolona. Przecież nie czułam się źle a wręcz przeciwnie. Tryskałam energią.

- Kontrolnie – zaznaczył. – Powinnaś to zrobić tydzień temu, ale dałem ci czas podczas wyjazdu. Nie chciałem cię tym martwić, ale najwyższa pora żebyś zadzwoniła do lekarza.

- Nie odpuścisz prawda – westchnęłam wiedząc, że i tak nie wygram.

- Jeśli chodzi o twoje zdrowie to nie – pokręcił energicznie głową.

- Dobrze, ale teraz zajmijmy się dokumentacją – rzuciłam łapiąc w ręce papiery.

- Skąd je masz? – zapytał, ale spojrzał na mnie ze zrozumieniem. – Zadzwoniłaś do tej kobiety, kazałaś jej wysłać wszystkie potrzebne dokumenty i pewnie molestowałaś ją przez telefon.

- Nieprawda – krzyknęłam oburzona, ale nie umiałam kłamać. Po chwili zdecydowałam się na szczerość. – Może.

- Daj te papiery – śmiejąc się zabrał się za ich wypełnianie.

Patrzyłam na niego zaskoczona. Tak ochoczo zabrał się do pracy i nawet wypełnił wszystkie luki na temat swoich rodziców.

Minęło tyle lat, odkąd odeszli a on pamięta, jak mają na drugie imię i jaki był ich adres zamieszkania, gdzie spędził dzieciństwo. Ścisnęło mnie w środku na samą myśl, że nadal ich kocha. Pomimo tego co mu zrobili on nie mógł zapomnieć.

Dopiero kiedy wypełnił pole z datą urodzenia Bentleya zaimponował mi. Nie zdałam sobie sprawy z tego, że zna datę jego narodzin. Widząc moja minę powiedział.

- Przeczytałem dokumentację z opieki społecznej.

- Czyli jednak ci zależy – ucieszyłam się i przytuliłam do jego ramienia. Głowę oparłam na barku i spojrzałam na dół wprost na wypełnione dokumenty.

Wyparłam z umysłu myśli o jego rodzicach a zajęłam się czymś co wymagało mojej uwagi. Bentleyem.

- Dzięki tobie zaczęło – złapał mnie za brodę i zbliżył się w moją stronę.

Jego usta były wprost na wyciągnięcie rąk. Tak bardzo ciepłe. Tak bardzo miękkie. Bezwiednie rozchyliłam wargi czekając na jego pocałunek z utęsknieniem. Nie wiedziałam czy kiedykolwiek to się zmieni.

- Ekhm – ktoś przerwał nam intymną chwilę.

W progu drzwi stał Edward a przed nim Bentley patrzący na nas z uwagą. Chłopiec miał znów rozkosznie zmierzwione od snu włosy. Wyglądał identycznie jak mój mąż, kiedy budził się co rano.

- Znalazłem chłopca jak chodził po salonie. Najwyraźniej czegoś szukał – wyznał po chwili nie wiedząc co o tym sądzić.

- Zgubiłeś coś? – odezwał się we mnie instynkt poszukiwacza.

- Nie – odpowiedział zawstydzony patrząc na podłogę.

- To co się stało? – dopytywałam.

Przenosił wzrok ze mnie na Anthonego po czym ponowienie zaczął się wpatrywać w podłogę. Cokolwiek się stało wstydził się nam o tym powiedzieć.

- Chodź ze mną – Anthony podniósł się z miejsca. – Dam ci telefon.

Chłopiec nagle ożywiony pobiegł za Anthonym jakby nie marzył o niczym innym. Zastanawiałem się co mogło być tak ważne, że szukał telefonu aż w salonie, lecz w końcu zrozumiałam. Chciał po prostu zadzwonić do rodziców.


Anthony

Dotarło do mnie w ciągu chwili, dlaczego tak bardzo wstydził się powiedzieć czego szukał w salonie. Sam byłem na jego miejscu i rozumiałem jego dziecięce serce, które jeszcze wierzyło w to, że rodzice to dobrzy ludzie.

Wszedłem do sypialni słysząc za sobą jego ciche kroki. Na komodzie leżała komórka, w której miałem numer telefonu do nich. Może sprawię mu tym więcej bólu, ale sam musiał dojść do tego co ja.

- Proszę – wyciągnąłem ją w jego stronę z wybranym numerem, który już zaczął dzwonić. – Zostawić cię samego?

Pokiwał energicznie głową zaprzeczając. Usiadł na podłodze przy drzwiach więc nie mogłem zrobić nic innego jak usiąść obok niego. Oparłem głowę o ścianę i podkurczyłem nogi kładąc na nich dłonie.

W ciszy słuchałem, jak rozbrzmiewa jej głos. Nic się nie zmienił i tym razem wywołał niewielki ból w piersi. Nie ważne jakbym się starał to poczucie porzucenia i tak odcisnęło na mnie swoje piętno. Nauczyłem się z nim żyć a przy Mayi go nie odczuwałem jednak usłyszenie jej głosu sprawiło, że wszystko wróciło.

Ledwo panowałem nad sobą, żeby nie wyrzucić telefonu, ale nie mogłem mu tego zrobić. Jakby na to nie patrząc chciałem, żeby doświadczył tego bólu, bo tylko przekonując się na samym sobie dotrze do niego, że oni nie są warci jego miłości.

Z każdą sekundą i wypowiedzianym słowem jego głos coraz bardziej się załamywał. W końcu odłożył telefon od ucha chociaż nadal rozbrzmiewał w nim jej głos.

Objąłem go nie wiedząc co mógłbym powiedzieć a on ufnie wtulił się w mój bok wybuchając głośnym płaczem. Poczułem wściekłość na ludzi, którzy nie potrafili się nim zaopiekować. Oni nie powinni mieć dzieci. Ani mnie. Ani Bentleya.

Dzieciak może i nie miał idealnego dzieciństwa. Sam wiem jakie było. Noc spędzone samemu w domu. Wracanie po ciemku ze szkoły wiele kilometrów, bo zapomnieli mnie odebrać. Przygotowywanie sobie samemu jedzenia, bo jak tego nie zrobiłem to chodziłem głodny. Nawet jak byłem chory sam musiałem się sobą zająć. Jednak wtedy liczyło się to, że przy mnie byli. Miałem rodziców, którzy nie byli idealni, ale ich miałem.

- Wiem, że może teraz może to zabrzmieć głupio, ale kiedyś zrozumiesz, że tak było lepiej – odezwałem się po długiej ciszy chcąc go pocieszyć. – Zrozumiesz, że starałeś się choć oni tego nie widzieli. Opiekowałem się sam sobą myśląc, że będą z ciebie dumni. Że dostrzegą, jak jesteś samodzielny.

- Kocham ich – wyznał mimo moich słów.

- Wiem – westchnąłem rozdrażniony sytuacją. Nie byłem dobry w pocieszeniach. – Ale tak jest lepiej.

- Oni mnie nie kochają? – zapytał płacząc cały czas.

- Kochają, ale na swój sposób.

- To może wrócą – powiedział z nadzieją.

Nie chciałem mu jej odbierać, ale oni już nie wrócą. Są teraz pewnie gdzieś daleko, gdzie mogą oddać się swoim duchowym ćwiczeniom. Rodzice byli dziwni. Inaczej się tego opisać nie dało, bo kto normlany ubiera dziecko w szaty jak z czasów Jezusa.

- Może wrócą – odpowiedziałem okłamując go.

- Myślisz?

- Tak – odpowiedziałem bez zająknięcia. Nie mogłem mu tego zrobić. Ten jego pełen nadziei wzrok sprawiał, że miałem wyrzuty sumienia tak z nim pogrywając. – Chcesz może coś obejrzeć? – zapytałem głupio.
- Możemy? Razem?

- Pewnie – zmierzwiłem jego włosy. – Co tylko zechcesz, ale najpierw coś zjedzmy.

To był pierwszy krok, żeby nawiązać z nim więź. Może jeszcze jej nie czułem, ale z czasem miałem nadzieję zacznie mi na nim zależeć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro