Rozdział 12
Maya
Siedziałam oparta o poduszkę szkicując widok za oknem. Do operacji zostało kilka godzin, a więc chciałam zająć się czymś, żeby nie myśleć o tym co mnie czeka. Moje starania, żeby się nie przejmować spełzły na niczym.
Anthony kursował między domem seniora a szpitalem. Josephine bardzo się zmartwiła na wieść o mojej chorobie, ale ze względu na to, że jej stan się pogorszył nie mogła mnie odwiedzić. Miałam sobie za złe, że tak wiele daje od siebie mój mąż a ja nie mogę mu w tym pomóc.
- Chciałabyś mieć kiedyś dzieci? – zapytał mnie, kiedy nawet się tego nie spodziewałam zarówno jego ciekawością, ale i pojawieniem się.
- Czy to propozycja? – a co mi tam. Musiałam się trochę rozweselić a pożartowanie sobie z nim to był idealny sposób.
- Odpowiedź.
- Chciałam i to bardzo, ale wiesz – pokazałam na swoją pierś. – Istniało zbyt duże ryzyko, że mogłabym nie donosić ciąży.
- Może po operacji to się zmieni?
Odłożyłam szkicownik i ołówek na stolik obok łóżka nie odrywając od niego wzroku. Coraz bardziej byłam zafascynowana jego pytaniami a także tym, że sprawiały mi one przyjemność.
- Zapytam ponownie. – rozbawił mnie a na ustach pojawił się niewielki kokieteryjny uśmiech. – Czy to propozycja?
Dzieci to było moje marzenie, odkąd skończyłam piętnaście lat. Widziałam z jaką troską i oddaniem inni rodzice zajmowali się swoimi dziećmi. Było w tym coś fascynującego z jaką pasją to robią. Nie był to dla nich obowiązek a przyjemność, której chciałam doświadczyć. Niestety życie zdecydowało za mnie.
- Zapytaj mnie ponownie po operacji – odpowiedział przekornie.
- To mam powód by walczyć.
- Przede wszystkim masz walczyć dla samej siebie – nie był zadowolony z moich słów.
Miał zabawną minę, kiedy coś nie szło po jego myśli. Na czole pojawiały mu się zmarszczki a w oczach pojawiały się ogniki. Miało to w pewnie sposób swój urok, który oddziaływał na mnie uspokajająco.
- Oczywiście. Będę dobrą żoną słuchającą swojego męża. – drażniłam się z nim.
- Co ja z tobą mam – wyburczał rozbawiony.
- Zabawę – podrzuciłam. – I może bujne życie.
- Mam z tobą więcej zabawy niż z Josephine – zakołysał się na piętach, ale przez to coś przykuło moją uwagę.
- Co tam masz? – zapytałam zaciekawiona wyciągając szyję na tyle ile mogłam.
- Mały prezent, ale otworzysz go dopiero po wybudzeniu.
- Nie rób mi tego. – jęknęłam zawiedziona. – Teraz będę myśleć co to jest.
- Coś dobrego - mrugnął do mnie kładąc torbę pod łóżkiem. Wiedział, że nie wychyliłabym się tak inaczej spadłabym z niego.
- Jedzenie? Ubranie? Szkicownik? Farby? No powiedz – marudziłam jak dziecko.
- Nie. Ma. Mowy – wyartykułował także słowo.
- Jesteś okrutny – wydęłam wargi mając nadzieję, że to go przekona. On jednak patrzył na mnie niewzruszony pewny swojej decyzji.
- Jak samopoczucie?
- Ty to potrafisz sfrustrować człowieka – z poczuciem przegranej opadłam na poduszkę. – Czuję się dobrze na tyle na ile to możliwe w takiej sytuacji. Jestem głodna, bo nic mi nie dali jakby mój żołądek miał coś wspólnego z sercem. A poza tym mam cewnik – zakończyłam oskarżycielsko.
- Wiesz, że to normalna procedura? – zapytał cicho wiedząc jak bardzo jestem tym wszystkim zmęczona.
Prawda jest taka, że po tygodniu w szpitalu czułam jakbym nim przesiąkła. Włosy, ciało i ubrania nim pachniały co doprowadzało mnie do szału. Nie pomagało nawet to, że szpital był jednym z najlepszych w kraju a także że zajmował się mną mój lekarza, z którym znałam się od dziecka.
- Teraz mi to dasz – wyciągnęłam ręce ignorując jego słowa.
- Jesteś strasznie upierdliwa.
Rozsiadł się zakładając dłonie na piersi. Pokazywał mi tym samym, że nie da się przekonać i nie ulegnie moim prośbą. Prowadziliśmy walkę na spojrzenia. On był zdeterminowany, żeby wygrać a ja chciałam być od niego lepsza.
- Mała Mi znowu się wykłóca? – od drzwi dobiegł mnie głos Manu.
Mój lekarz był już po sześćdziesiątce, ale trzymał się zadziwiająco dobrze. Był mojego wzrostu z niewielkim brzuszkiem, który dodawał mu uroku. W dodatku przez okrągłe okulary przypominał mi jednego z moich podopiecznych w domu opieki.
- Doktorze Manu – ucieszyłam się na jego widok. – Mój mąż jest dla mnie nieuprzejmy.
- Maya!
- Nie przejmuj się Anthony – zaśmiał się. – Wiem jaka jest nasza mała dziewczynka.
- Nie jestem mała. – oburzyłam się. – To wy się znacie?
- Maleńka – lekarza spojrzał na mnie czule. – Twój mąż przychodził do mnie kilka razy dziennie i pytał o twój stan. Na co chorujesz, jakie są możliwe powikłania, jak się tobą opiekować. Momentami czułem się napastowany. – choć udawał wściekłego to kłamał. Świadczył o tym ledwo ukryty uśmiech, nad którym starał się zapanować.
Słysząc jak bardzo Anthony się stara coś zakuło mnie w piersi, ale tym razem w dobry sposób. Poczułam ciepło rozlewające się po moim ciele, które rosło i rosło z każdą chwilą przy jego boku.
Od kilkunastu dni zaczęliśmy ze sobą normalnie żyć. Nie było cichych rozmów i unikania się na każdym kroku. Zaczęliśmy poznawać siebie i swoje przyzwyczajenia, ale to i tak był ułamek tego czego chciałam się o nim dowiedzieć.
Czas. To było to czego mi brakowało. Chciałam go jeszcze więcej na zwyczajne rozmowy z Anthonym, który cierpliwie i spokojnie odpowiadał na moje pytania. To pozwalało mi na zapomnienie o swoich problemach a skupienie się na czymś innym.
- Mam cudownego męża.
- Uwierz mi, że chciałbym takiego dla swojej córki. – stanął przy nogach łóżka opierając się o ramę. – Gotowa?
- Chyba tak – pokiwałam głową.
- Tylko chyba?
- Bardziej gotowa nie będę. – miętoliłam z nerwów róg koca.
Anthony
Widziałem, jak ją to męczyło. Nie chciało pokazywać jak bardzo się boi, ale widać to było na pierwszy rzut oka. Dłonie mocno zaciśnięte na kocu, oczy rozbiegane jak u łani no i usta które jej się nie zamykały. Za ciętym językiem ukrywała wszystkie swoje obawy.
Siedziałem obok niej, kiedy przygotowywali ją do operacji. Robili ostanie badania a potem analizowali je przy nas. Zapewniali, że to rutynowa operacja trwająca kilka godzin, ale i tak miało być wszystko w porządku.
Nawet te zapewnienia nie mogły nas uspokoić, ale musiałem pokazać jej, że jestem opanowany i spokojny nawet jeśli od środka rozpadałem się na kawałki. Myślałem, że kiedy będę miał żonę nasze życie będzie pełne szczęścia. Może i nie była to normalna relacja jednak nikomu nie życzyłbym tego, żeby po zaledwie kilku miesiącach małżeństwa zastanawiać się czy spędzę z żoną kolejny dzień.
Trzymałem ją za dłoń w drodze na blok. Jej uścisk był tak słaby, że prawie go nie czułem a jej blada twarz przypominała jak bardzo jej stan był poważny.
Nie sądziłem, że będę musiał przechodzić przez coś takiego. Czułem złość, że trafiło na nią, ale i żal do samego siebie, że początkowo traktowałem ją jak najgorzej nie przejmując się jej uczuciami.
- Czekajcie – krzyknęła Maya rozglądając się spanikowana, kiedy drzwi do sali stały otworem. Spojrzała w moim kierunku, a kiedy zauważyłem strach na jej twarzy chciałem go od niej zabrać.
- Wszystko będzie w porządku – uspokoiłem ją.
- Boję się – szepnęła. Z jej oczu spłynęły łzy, które otarłem kciukiem.
- Jak tylko się obudzisz będę trzymał cię za rękę.
- Obiecujesz?
- Obiecuję – a żeby przypieczętować swoje słowa złożyłem na jej ustach czuły pocałunek. Chciałem dać jej odczuć, że nie ma się czego bać.
- Czekaj na mnie – zażądała z nową mocą w głosie.
- Nigdzie się nie wybieram – spojrzałem na pielęgniarkę dając jej znać, że mogą ruszać.
Na wdechu obserwowałem jak coraz bardziej oddala się ode mnie. Czułem, że najbliższe godziny będą decydujące. W drodze na blok zadzwoniłem do sióstr Mayi które chciał być tutaj i czekać na wiadomości. Z trudem udało mi się je wygonić, żeby choć trochę dały jej odpocząć.
Spojrzałem na zegarek. Minęły dosłownie dwie minuty a już czułem, jak zaczynam tracić cierpliwość. Wtedy rozdzwonił się mój telefon. Nie miałem zamiaru odbierać. Cokolwiek to było mogło poczekać do końca operacji jednak ktoś uparcie dzwonił raz za razem.
- Słucham? – zapytałem wściekły nawet nie patrząc na wyświetlacz.
- Dzień dobry – odezwał się niepewnie delikatny kobiecy głos. – Czy rozmawiam z Panem Anthonym Michelsonem.
- Tak. O co chodzi?
- Dzwonię w sprawie pana babci... - im dalej mówiła tym bardziej czułem jak moją pierś przygniata niewidzialny ciężar.
Dlaczego wszystko musiało się sypać akurat w takim momencie. Jakby już niewystarczająco mieliśmy problemu to los postanowił zadrwić z nas po raz kolejny.
- Będę za pół godziny – zakończyłem połącznie nawet nie zdając sobie sprawy co mnie czeka.
Ledwo zdołałem się obrócić a już zaatakowała mnie Samantha.
- Chyba teraz nie wychodzisz? Czy ty jesteś normalny zostawiając ją w takim momencie? – darła się.
- Zamilcz – starałem się panować nad sobą, ale nie wychodziło mi to za dobrze. Miałem ochotę w coś uderzyć albo w kogoś a najbliżej była właśnie ona. Nie biłem kobiet, ale jej słowa podziałały na mnie jak płachta na byka. Gdybym miał wybór w ogóle bym nie wychodził.
- Anthony, stary co się dzieje? – zapytał Richard zatrzymując się za Sam jakby wiedział co się święci.
- Moja babcia właśnie zmarła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro