Rozdział 11
Pierwszy dzień majówki, ale też poniedziałek więc i kolejny rozdział :)
Anthony
Po długiej godzinie stania w kolejce w końcu udało mi się dostać budyń dla Mayi. Skoro go chciała to nie miałem zamiaru jej go odmawiać. Od razu wróciłem do jej sali. Była markotna, ale co się dziwić. Taka wiadomość jak ta mogłaby każdego załamać, ale ona trzymała się twardo. Do czasu mojego powrotu a najwyraźniej tego nie zauważyła błądząc gdzieś myślami. Była wręcz załamana, ale ukrywała to pod swoim urokiem i poczuciem humoru.
- Mam coś dla ciebie – pomachałem kubkami w rękach.
- Umieram z głodu – wyrwała mi je i zaczęła rozglądać się za łyżką.
- Tego szukasz? – zaśmiałem się na widok jej miny.
- Dziękuję – odebrała ją ode mnie i zaczęła jeść.
Kiedy ona była zajęta ja wyskoczyłem na chwilę do domu po ubrania i coś co zajęłoby jej czas. Narzekała, że się nudzi, a że jej życie kręciło się wokół sztuki postanowiłem przywieźć jej przybory do malowania. Nie wiem, czy to było zgodne z wymogami sanitarnymi szpitala, ale zawsze mogłem je jakoś przemycić.
Otwierając drzwi do jej pracowni uderzył mnie zapach farb unoszących się w powietrzu, ale mimo tego pomieszczenie miało w sobie coś fascynującego. Gdzie tylko się dało stały obrazy a na wielkich stołach piętrzyły się zamalowane kartki papieru.
Naszła mnie ochota, żeby je zobaczyć. Przeglądałem je oniemiały jej talentem. Obrazy jakby żyły swoim życiem. Byłe pełne kolorów i uczuć pochodzących od artysty.
Mój wzrok przykuła sztaluga przy oknie. Odwrócona do mnie tak, że nie widziałem co na niej jest. Jakaś dziwna siła ciągnęła mnie do niej a nogi same się poruszały pod skrzypiącymi deskami. Stanęłam przed nim zaskoczony tym co widzę. Byłem pewny, że to mój kolor włosów i kształt twarzy, ale dlaczego nie miałem oczu, nosa i usta? To było dziwne.
Jakby zaczęła obraz, ale z jakiegoś powodu nie mogła go skończyć. Dziwne było też to, że wybrała akurat mnie. Co nią kierowało, że to zrobiła.
Nie myśląc dłużej zebrałem to co uważałem za odpowiednie. Kilka pudełek ołówków, pisaków i kredek. Do tego zeszyty z pustymi kartkami. Na malowanie nie było mowy ze względu na małą przestrzeń jaką miała, tak więc to musiało jej wystarczyć.
Po prawie trzech godzinach wróciłem, ale akurat spała. Położyłem torbę z ubraniami obok łóżka a drugą z przyborami pod nim. Na razie lepiej, żeby tak zostało, bo znając Mayę to od razu zabrałaby się za malowanie.
Usiadłem i poprawiłem koc na jej ciele. Przykryłem nim jej dłonie, które już był trochę chłodne, ale z tego wiedziałem to przeważnie takie były.
- Wróciłeś – mruknęła przez sen.
- Śpij – poprawiłem jej poduszkę pod głową.
- Nie chce mi się. – otworzyła oczy przeciągając się. - Opowiedz mi coś o sobie.
- Nie ma czego opowiadać.
- To może... - złapała mnie za dłoń. - ... opowiedz mi o tym, dlaczego tak bardzo zależy ci na składaniu obietnic.
Trafiła w punkt, który wywoływał wiele przykrych wspomnień z dzieciństwa. Po tylu latach powinienem się już do tego przyzwyczaić, ale z jakiegoś powodu to bolało tak samo. Serce nadal pamięta to uczucie, które towarzyszyło mi z każdą kolejną złamaną obietnicą choć umysł tłumaczył, że to nie jest tego warte.
Maya
Moje pytanie może i było zwyczajne, ale dla niego znaczyło bardzo wiele. Chciałam, żeby podzielił się ze mną tą cząstką siebie która była szczelnie zamknięta i wywoływała tak wiele negatywnych emocji.
- To niezbyt dobra opowieść a ty nie potrzebujesz się teraz denerwować – przekonywał mnie do zmiany zdania.
- Chcę wiedzieć - złapałam go za dłoń. – To cię męczy i możesz udawać, że tak nie jest, ale ja widzę ten ból w twoich oczach. Wtedy w samochodzie bardzo cię to rozzłościło.
- To przeszłość.
- Wcale nie. – mógł udawać, ale wiedział, że to go meczy. – Dalej żyjesz przeszłością, ale może to już czas żebyś o tym zapomniał? – zaproponowałam. – Przysięgam ci, że nigdy nie złożę obietnicy bez pokrycia. Zawsze będę dotrzymywać słowa.
- Opowiem ci o tym, ale pod jednym warunkiem – przesunął się w moją stronę.
- Zrobię cokolwiek zechcesz – zgodziłam się.
- Wszystko? – zapytał uśmiechając się przebiegle a podtekst w nim zawarty był od razu wyczuwalny. Pokiwałam głową nie wiedząc na co się godzę. – W takim razie opowiem ci jak tylko mnie pocałujesz.
- Tylko tyle? – wypaliłam zanim pomyślałam co robię.
- A chciałaś dać mi coś więcej. Kurde, mogłem to przemyśleć. Ale skoro chcesz...
- Cicho – przerwałam mu łącząc nasze wargi. Wkładałam w ten pocałunek wszystkie moje uczucia, emocję i siły jakie mi pozostały.
Złapałam go za szyję nie mogąc się od niego oderwać a moje ciało chciało wszystkiego co mógł mi dać. Pragnęło go a w tym stanie nie nadawałam się do niczego więcej.
- Za takie pocałunki mógłbym zdradzić ci każdą tajemnicę – mruknął.
- Więc poznam cię całego.
- Taka jesteś pewna? – odsunął się siadając na krześle.
- Nie zmieniaj tematu. – położyłam głowę na poduszce odwracając ciało w jego stronę. – Opowiadaj.
Przypatrywał mi się dłuższą chwilę zanim dał za wygraną. Jego postawa zmieniła się w oka mgnieniu. Zrobił się sztywny i jakby przeżywał konkretne wydarzenie z przeszłości, ale ja byłam przy nim, w razie, gdyby potrzebował wsparcia.
- Dla mnie obietnica to coś więcej niż słowo. – muskał palcami moje jakby to go uspokajało. – Rodzice byli bardzo młodzi jak się urodziłem i niezbyt się z tego ucieszyli. Kiedy miałem może trzynaście lat zostawili mnie pod drzwiami u babci i zniknęli.
- A twoje serce zostało złamane.
- Złamane to mało powiedziane. – zaśmiał się szyderczo a przez moje ciało przebiegł dreszcz. Widziałam jak wiele emocji pojawia się na jego twarzy. Złość, gniew, pogarda, ale najbardziej ból, który zafundowali mu rodzice swoim odejściem. – Obiecali mi, że wrócą, ale tego nie zrobili. Wcześniej obiecywali różne rzeczy. Że będziemy mieli wielki dom, że zawsze będą przy mnie, ale najwyraźniej im to nie wystarczyło. Ja im nie wystarczyłem.
- To oni nie wystarczyli tobie. – chciałam, żeby wiedział, jak jest wyjątkowy. Jak ja go widziałam. – Nie nadawali się na rodziców, skoro tak łatwo cię oddali. Dla dzieci zrobisz wszystko nawet oddasz życie.
- Mówisz jak Josephine.
- No widzisz. – zaśmiałam się. – Słuchaj swojej żony.
- Chyba od tej pory zawsze będziesz mieć rację.
Zastanawiałam się co miał przez to na myśli. Słowo „zawsze" kojarzyło mi się z daleką przyszłością, której my nie mieliśmy mieć tak jak zakładała umowa. A gdyby tak wyrzucić ją i podrzeć zapominając jaki był powód początku naszego małżeństwa.
Moglibyśmy ułożyć sobie życie wspólnie i zupełnie inaczej. To, że lubiłam go to było pewne. Jakbym nie mogła. Siedział przy mnie godzinami zapominając o pracy i innych. Przykrywał mi, gdy było mi zimno a nawet karmił, kiedy nie chciałam jeść, bo nie miałam ochoty. Robił wszystko żebym była w stanie doczekać operacji.
Kiedyś chciałam spotkać księcia na białym koniu, który otoczyłbym mnie opieką, ale może już go miałam. Czasami zapominamy, że ludzie, którzy są przy nas są tymi którymi powinnyśmy się otaczać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro