Rozdział 4
Ryan
W końcu po wielu miesiącach wracałem do domu. Odsłużyłem swoje i chociaż chciałem zostać na jeszcze jedną turę wiedziałem, że rodzice mnie potrzebują. Od wielu lat planowali swój wyjazd życia i za każdym razem go przekładali więc nie mogłem pozwolić, aby nadal to trwało. Zasłużyli na odpoczynek a wiedziałem, że nie zostawią przychodni i baru bez odpowiedniej opieki.
Dlatego gdy tylko zapytali się mnie czy odbędę kolejną turę od razu odmówiłem. Nie mogli mnie zmusić do dalszej pracy, bo i tak zostałem kilka lat dłużej niż większość osób.
Dzięki swoim znajomościom dostałem się do Dallas jak najszybciej a od domu dzieliło mnie zaledwie pięćdziesiąt kilometrów. Moja furgonetka, którą zostawiłem w wynajętym magazynie nadal był na chodzie co nieźle mnie zdziwiło. Ale nie miałem prawa narzekać. Wystarczyło żebym jakoś dotarł do domu a wszystko będzie w porządku.
Miałem ze sobą tylko niewielki bagaż, tak więc moje życie mieściło się w maleńkiej torbie. Trochę to dziwne wracać po tak długim czasie wiedząc, że nic się nie osiągnęło poza odznaczeniami na polu walki. Nie miałem ani dziewczyny, ani narzeczonej, ani żony a tym bardziej dzieci. Nie śpieszyło mi się do tego chociaż mama za każdym razem twierdziła, że lata lecą i teraz to widziałem.
Miałem trzydzieści dwa lata i teraz musiałem zastanowić się nad tym czego tak naprawdę chcę od życia. Do czasu aż tego nie zrozumiem będę pomagał w barze i mojemu przyjacielowi, który najwyraźniej nie przewidział, że jego pomysł tak dobrze zostanie przyjęty przez rząd. Co się dziwić, skoro dzięki niemu coraz więcej żołnierzy wychodziło lepiej przeszkolonych niż po miesiącach w wojsku.
Wjechałem na główną drogę prowadzącą do miasta i od razu uderzył mnie dźwięk rżących koni. Jak nic przejeżdżałem pomiędzy polami należącymi do pana Nolana. Tylko on posiadał tak wiele koni które teraz biegły jak szalonej krążąc wokół jednego z nich.
Zatrzymałem samochód, kiedy dotarło do mnie, że dzieje się coś niedobrego. Znałem się na zwierzętach na tyle aby wiedzieć, że ten widok jest niecodzienny. Wysiadłem z furgonetki nie przejmując się tym, że od upału koszulka zaczęła przylegać mi do ciała a po skroni spływał pot.
Na grzebiecie jednego z koni zauważyłem postać, która starała się uspokoić zwierzę jednak to nic nie dało. Znałem tego konia i wiedziałem, że on nie należy do ugodowych, dlatego przeskoczyłem przez płot zbliżając się coraz bardziej do wystraszonego jeźdźca, którego twarz zasłaniała czapka. Nie przyglądałem mu się bliżej wiedząc, że pierwsze co muszą zrobić to uspokoić jakoś pobudzonego wierzchowca.
Koń wierzgnął, kiedy byłem zaledwie kilka metrów od niego i wtedy go a raczej ją zobaczyłem. Niewielka kobieta, na której twarzy widniało przerażenie pomieszane z zawziętością, aby jakoś zajeść z grzbietu zwierzęcia.
- Ares! – powiedziałem głośno na co koń obrócił głowę w moją stronę. Powoli krok za krokiem podchodziłem do niego tak aby mnie zauważył, a kiedy byłem pewny, że nic mi nie zrobi doskoczyłem do niego i chwyciłem mocno za wodze.
Powoli gładziłem jego szyję czując napięte pod skórą mięśnie. Tak dobrze było poczuć, że nadal mam w sobie to coś.
- Wszystko w porządku? – zapytałem podnosząc głowę w kierunku kobiety.
- Chcę zejść. – wyszeptała cicho i nie czekając na moją pomoc zeskoczyła na dół. – Nigdy więcej.
- Pierwsza jazda?
- Czwarta.
- Aha. – skoro do tej pory nie udało jej się uspokoić konia, czyli się do tego nie nadawała albo nauczyciel był do dupy.
- Wiem. – westchnęła zdejmując czapkę przez co mogłem dostrzec rysy jej twarzy. Pierwsze co mnie zaskoczyło to jej błękitne oczy, które były niezwykle intensywne. Kontrastowały z jej blond włosami sięgającymi jej zaledwie do ramion.
Nie wiedziałem kim była, ale na pewno nie miejscową, bo one z reguły witały się ze mną i znały mnie. Taki urok mieszkania w małych miasteczkach.
Ares poruszył niespokojnie nogami, dlatego zacząłem od nowa głaskać go po szyi co bardzo szybko go uspokoiło. W dalszym ciągu nie wiedziałem, jak zapytać nieznajomą skąd się tutaj wzięła i dlaczego nadal tu jest. Tak młode osoby jak ona zazwyczaj wybierały większe aglomeracje wiedząc, że tam mogą rozwinąć skrzydła a tutaj czekała ją praca bez większych perspektyw.
- Jesteś Ryan prawda? – wypaliła a jej mina jasno wskazywała, że mnie znała.
Robiło się coraz lepiej, bo ja nadal nie wiedziałem kim była nieznajoma.
Adisa
Wiedziałam, że ponowne lekcja konnej jazdy skończy się tak jak zawsze i nie myliłam się. Wszystko było w porządku do czasu aż Ares czegoś nie wyczuł i puścił się galopem. Nawet krzyki pana Nolana na nic się nie zdały, bo koń pędził jakby chciał jak najszybciej uciec a ja jedyne co mogłam w tej chwili zrobić to trzymać się jak najmocniej, żeby tylko nie spaść.
Nie zdziwiło mnie to, że zatrzymał się zaraz po tym jak sama usłyszałam pędzący samochód. Może miałam lekkie wątpliwości, które rozwiały się w momencie, kiedy zobaczyłam twarz mężczyzny, który pomógł mi okiełznać rumaka.
Zobaczenie go na żywo nie oddawało całego uroku jak na zdjęciu, które pokazywała mi Sonia. Jej syn mógł być ucieleśnieniem marzeń niejednej nastolatki ze swoimi zielonymi oczami skrzącymi się w słońcu i ciemnymi włosami które jeszcze bardziej zjaśniały od częstego pobytu na słońcu.
Kiedy udało mi się zejść z konia i zapytał która to moja jazda nie zdziwiło mnie nawet to, że skrzywił się, kiedy odpowiedziałam. Zdawałam sobie sprawę z tego, że jestem beznadziejna i chyba nikt nie mógł mnie nauczyć tej jakże trudnej sztuki. Dodatkowo uda paliły jak żywy ogień od zaciskania ich na bokach konia.
- Jesteś Ryan prawda? – zapytałam chociaż byłam o tym całkowicie przekonana.
- Skąd wiesz?
- Bill pokazał mi twoje zdjęcie. – posłałam mu nieznaczny uśmiech. – Witaj w domu.
Wiedziałam, że był w wojsku a to pociągało za sobą szereg niebezpieczeństwo. I tak wrócił do domu w całości sądząc po tym co zauważyłam a wielu innych ludzi nie miało takiego szczęścia. Jego rodzice będę przeszczęśliwi, że w końcu powrócił na łono rodziny. Z tego co zrozumiałam to była jego ostatnia tura więc tym bardziej będzie mu trudno wrócić do świata, gdzie na każdym kroku nie czyha na niego niebezpieczeństwo. Wiele razy słyszałam o stresie pourazowym i tym jak zachowują się żołnierze po odejściu z wojska. Patrząc jednak na niego miałam wrażenie, że jest on o wiele silniejszy niż mi się na początku wydawało.
- To całkiem dziwne uczucie tak wracać wiedząc, że już się tu zostanie. – zaśmiał się.
- Ale chyba nie złe?
- Nie. – pokręcił głową. – Tylko że kiedy przez wiele lat wykonywało się czyjeś rozkazy nie tak łatwo decydować samemu. Nawet nie wiem co chcę teraz robić.
- Na pewno kiedyś do tego dojdziesz. Wystarczy, że po prostu zrobisz pierwszy krok a kolejne będę już łatwiejsze. – mówiłam mu to co sama kiedyś chciałam usłyszeć.
Wystarczyła tylko odpowiednia osoba, aby popchnąć kogoś działania. Moją osobą była Nisa która mogła udawać nieustraszoną wojowniczkę, ale i tak widziałam w jej oczach ten sam ból co w moich. Właśnie dlatego jej zaufałam i zaryzykowałam wszystko dla jednej chwili wolności. Kiedy już ją zyskałam nie miałam zamiaru oddawać za żadne skarby świata.
- Dzień dobry panie Nolanie. – Ryan pomachał do mężczyzny podążającego w naszą stronę na galopującym koniu.
Odwróciłam się w jego kierunku wiedząc, że przeraziłam go na śmierć i od razu chciałam go przeprosić jednak ulga na jego twarzy mnie przed tym powstrzymała. Mężczyzna najwyraźniej był szczęśliwy, że udało mi się wyjść z tego bez szwanku. Szybko otaksował mnie wzrokiem na co posłałam mu uśmiech nie chcąc, aby się martwił.
- Młody McKey! – Pan Nolan krzyknął zatrzymując się przy nas. – Wróciłeś do domu.
- Tak proszę pana. – kiwnął głową.
- Wyrosłeś. – zsiadł z konia i ściągnął kapelusz, który nosił na głowie otrzepując go przy okazji o kolano. – To po prostu cud, że akurat trafiło na ciebie albo Ares cię wyczuł z daleka. Przecież często na nim jeździłeś.
Mężczyźni rozmawiali ze sobą jak dobrzy przyjaciele a ja mogłam się tylko temu przysłuchiwać. To było miłe słuchać, że ktoś ma dobre wspomnienia z dzieciństwa, bo ja sama nie mogłam się tym poszczycić. W takich właśnie chwilach czułam te wszystkie różnice, które oddzielały mnie od wszystkich ludzi.
- Nie dawaj jej więcej konia, bo zupełnie się do tego nie nadaje. – zaśmiał się Ryan.
- Ej! – krzyknęłam czując się oburzona takim zachowaniem. Powiedział to tak jakby kobieta nie była zdolna do czegoś więcej. Nie spodobało mi się to, tym bardziej że moje błędy wytykał mi obcy człowieka.
- A nie mam racji? – spojrzał na mnie rozbawiony a we mnie aż krew zawrzała.
- Nauczę się jeździć na koniu choćbym miała spadać za każdym razem. – warknęłam.
- Życzę powodzenia.
- Obejdzie się. – fuknęłam.
W pełni rozsierdzona odwróciłam się na pięcie i skierowałam do miasta. Pomimo tego, że nogi bolały mnie od godzinnej jazdy na koniu nie miałam zamiaru zawrócić. Nie kiedy czułam na sobie spojrzenia obu mężczyzn, którzy nic nie robili sobie z tego, że właśnie zostałam obrażona.
- Ej a koń? – krzyknął.
- A weź go sobie. – odkrzyknęłam nie zwalniając kroku.
Nie będzie mi żadne facet mówił co mogę a czego nie. Te czasy już dawno minęły.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro