2$
Gdybym zrobił sondę uliczną i zapytał setkę przypadkowo spotkanych nowojorczyków o sen, większość z nich, o ile nie wszyscy, odpowiedziłaby, że woli kłaść się do łóżka, niż wstawać. Zapewne natknąłbym się na świrniętych ekologów, u których pobudka to czwarta piętnaście, jogging, pomoc biednym, kościół, pomóc biednym i tak dalej, ale zwyczajny, szary pożeracz chleba wie, iż w poniedziałek rano grawitacja daje się we znaki bardziej, co w piątek jest równie odczuwalne. Ja? Cóż, może lubiłem wyglądać na unikat - koniec końców grałem rocka za marne pieniądze na Long Island, przygarnąłem spłukanego milionera na noc do swojej klitki, na którą i tak nie było mnie stać i farbowałem włosy przynajmniej raz w miesiącu, a im dziwniejszy kolor, tym bardziej go pożądałem... Zdecydowanie chciałem rzucać się w oczy. Niemniej w kwestii poranków utożsamiałem się z tym dziewięćdziesiątym procentem badanych. Budzenie się nie było po prostu dla mnie.
Tamtego dnia nie wstałem przez budzik, nie wstałem przez słońce... obudził mnie głośny dźwięk chrapania. Ktoś był w mieszkaniu. Kilka minut zajęło mi ustalenie gdzie tak właściwie jestem. I kto okupuje kanapę. Calum i Ash zwinęli się wcześniej... Luke. No tak. Luke jeszcze nie wyszedł.
Nie wypraszałem go. Mógł siedzieć, ile chciał, tyle, że... Co jeśli się przyzwyczai? Bądźmy realistami. Nie starczało mi forsy na rachunki, zadłużałem się u Solaris, miejsca nie mieliśmy zbyt wiele, a kanapa zapewne niesamowicie poraniła mu plecy, bo wychodziły z niej sprężyny. Co rusz jakiś grat, wszędzie bałagan, wypłata marna, szef wredny, Hemmings pragnący luksusu, nienauczony życia... To nie miałoby sensu.
Pomyślałem, że nie nadaję się do wychowywania dużych dzieci. On potrzebował kogoś, kto nauczy go jak funkcjonować uczciwie w uczciwym społeczeństwie... Kogoś bardziej jak Ashton, albo sam nie wiem... Papież? Proszę, kto w tych czasach jest uczciwy?!
Z totalnym, brzydko się wyrażę, niedojebaniem na twarzy, poszedłem do łazienki. Szybki prysznic, czyste ubranie, rozczochrane włosy. Wyglądałem jak zwykle i jak zwykle zamierzałem wyjść do pubu na pierwszą zmianę, lecz czy mogłem zostawić śpiącego jak trupa Luke'a w swoim mieszkaniu? O kradzież się nie martwiłem. Mógłby wynieść stamtąd co najwyżej pięć dolców i może laptop był coś wart. Gitar obiecał nie tykać. Z resztą on nie wyglądał na takiego, który poradziłby sobie z późniejszym opchnięciem kradzionego sprzętu na Bronxie. Luke i Bronx, pożal się Boże, oni by go tam zjedli żywcem.
Spojrzałem na zegarek. Miałem trochę czasu, szef i tak zazwyczaj się spóźniał. Zerknąłem do lodówki. Chleb z dżemem, albo dżem z chlebem. Otworzyłem niepewnie butelkę mleka. Dobra twoja, Cliffo. Przeszukałem szafki, aż wreszcie do niej dotarłem. Zamknięta hermetycznie paczka płatków na czarną godzinę.
Gotować uwielbiałem prawie tak bardzo jak tworzyć muzykę, ale nie miałem na to cholernego czasu, dlatego moja lodówka świeciła pustkami. Takie rzeczy jak płatki, kaszka manna i kakao zawsze są poukrywane i mogą stać wieki. Gorzej z mlekiem, ale kupowałem je specjalnie do kawy.
Wstawiłem wodę, zalałem czekoladowe kulki mlekiem i wystawiłem kubek oraz trzy rodzaje kawy. Powinno starczyć, chociaż dla tak postawnego gościa... Zmierzyłem przebudzającego się już chłopaka, a widząc, iż nie zaśnie znów, usiadłem na skraju kanapy.
Niepewnie poklepałem go po zarośniętym policzku.
- Hej...
- Więc to nie był sen - wymruczał, przetarłszy oczy. Podniósł się na łokciach. - Cholera, miałem nadzieję, że cały zeszły tydzień był snem.
- Wybacz. Skoro już nie śpisz. Tam masz śniadanie, zrób sobie którąś z kaw, jeśli wciąż będziesz głodny możesz wmucić całą paczkę płatków. Słoika z dżemem nie otwieraj, chyba spleśniał, a na chlebie możesz sobie ząbki połamać...
- Zawsze tak dużo gadasz? - Jego głowa opadła bezwiednie na poduszkę. - Dość.
- Instruuję cię, niewdzięczniku. - Wywróciłem oczami. - Kiedy uznasz, że wiesz co dalej z twoim życiem, możesz przynieść mi klucz do pizzerii.
- Możesz się nie doczekać.
- Luke.
- Michael.
- Smacznego. Muszę znikać. - Poklepałem go po policzku znów, a potem ruszyłem do wyjścia.
- Ej!
- Hm?
- Dzięki. - Nic więcej nie mówiąc, skinąłem, zamknąwszy za sobą drzwi.
- I jak się wam razem spało? - Calum jak to miał w zwyczaju, przyszedł zapalić do kuchni, oczywiście nie szczędząc sobie komentarzy, dotyczących Luke'a.
- Spał na kanapie. - Próbowałem skupić się na cieście od pizzy, które i tak wychodziło mi beznadziejnie. To chyba nie był mój dzień pod tym względem.
- Na twojej kanapie?!
- Nie, u Solaris. Jasne na mojej.
- Przecież ta kanapa to gorsza jest niż rany boskie.
- Wiesz co? Kończ waść wstydu oszczędź. - Myślałem trochę, okej? Może nie jestem najmilszą i najsłodszą osobą na świecie, ale mam serce i rzeczywiście czułem się winny temu, że dałem Luke'owi nadzieję.
- Nie wkurzaj się tak, ej! - Hood podjadł oliwki z miski. - Wiedziałem, że tak będzie. Że zrobi ci się chłopca żal, a potem albo nie będziesz umiał się z nim rozstać, albo zje cię poczucie winy, jak zobaczysz w nekrologu jego nazwisko.
- Hood, nie czarny humor, nie w takiej sytuacji! - Calum uniósł ręce w górę.
- Myślisz, że nie skoczy z Brooklyn Bridge? Albo nie zamarznie na gość zimą w metro, jak mały, biedny szczeniaczek? - Robił to złośliwie, idiota.
- Więc przyjmij go do siebie!
- Nie da rady, mieszkam z Susie, nie pamiętasz?
- A ja nie mam miejsca w mieszkaniu, poza tym... Ugh!
- Mogę już to powiedzieć?
- Wal.
- A nie mówiłem?!
Kretyn Calum... Do końca zmiany nie mogłem wyrzucić wizji marniejącego w oczach Luke'a, który trzęsie się z zimna i żebra o centy na bułkę. Boże. Dość. Nie... My Chemical Romance, coś ostrego cię nastroi, prawda? Cancer? Serio, Gerard, Cancer mi teraz będziesz śpiewał?!
Dziękuj MCR, Hemmings. Bo właśnie wtedy podjąłem ostateczną decyzję.
Kiedy wróciłem do mieszkania było późne popołudni, czy tam wczesny wieczór, kogo to z resztą obchodzi? Dochodziła szósta, gdy otwierając drzwi prawie zszedłem na zawał. Jakbym znalazł się w zupełnie innym miejscu. Półki nie były już siwe od kurzu, podłoga błyszczała i dziwnie pachniała... tak jakoś... czystością?! Wisiały nowe firanki, puszki i pudełka po zamawianym jedzeniu zniknęły. Czy to ukryta kamera?!
To nie wszystko.
Naleśniki. Woń smażonych, słodkich placków mieszała się z zapachem świeżości, trochę jakby odwiedziła mnie mama, ale to wykluczone, bo ostatnio rozmawiałem z wymienioną kobietą jakieś dwa lata temu. Smutne, lecz prawdziwe.
Oparłem się o futrynę, obserwując skupionego na gotowaniu Luke'a. Miał na sobie tylko bokserki i koszulkę. Jego spodnie oraz koszula schły za oknem... Tak, Mike, czas polubić się z siłownią, nie z pizzą i piwem...
- Co tu się właśnie odjebało?
Nie mógł nie zauważyć mojego przyjścia, bowiem kuchnia i salonik, do których wchodziło się bezpośrednio były wielkości jednego pokoju w normalnym mieszkaniu. Co zabawne gdy otwierało się drzwi do sypialni, właściwie to wciąż mógłby być jeden pokój. Rzeczywiście klitka... Ale nie o tym teraz.
- Hej, jesteś. Pozwoliłem sobie pożyczyć jajka, proszek do pieczenia i mąkę od tej miłej pani, co mieszka na dole. - Kolejny zawał. Dwa zawały w ciągu jednego dnia.
- Ta babcia to chyba jakaś ruska mafia, Hemmings, matko...
- Była bardzo miła, no... Nie bardzo wiedziałem, co mogę zrobić, by się odwdzięczyć, a naleśniki to jedyne, czego nauczyła mnie gosposia...
- Gosposia. - Zaśmiałem się, przybierając snobistyczny ton.
- Co?
- Nic, nic, smaż dalej. Ja pierniczę, pozmywałeś!
- Mój manicure cię nienawidzi. - I znów się zaśmiałem. - Mówię poważnie, moje ręce są teraz takie szorstkie...
- Magia płynów... - Usiadłem przy stole. - Luke?
- Michael?
- Wiesz, myślałem dziś trochę...
- Ja wiem, już się wynoszę, pójdę do metra i... - O nie, tylko nie metro.
- Zamknij się.
- Co? - Uniósł jedną brew. Wyglądał tak śmiesznie rozebrany do połowy, z łopatką do przewracania naleśników w ręce.
- To co słyszysz, zamknij się. - Wstałem, podkradłem jedzenie i odetchnąłem głęboko. - Możesz zostać. - Zamarł. Jakby ducha zobaczył.
- Naprawdę? Dlaczego? Co? Jak?! Mike?!
- Przestań już. Tak po prostu. Ale pójdziesz do roboty i dzielimy się po połowie rachunkami.
- Jasne, to nie podlega dyskusji, ale... Omg. - Pisnął, wyłączył gaz, a potem... No cóż. Miałem go wręcz na sobie, przykleił się, debil jeden.
Poczułem jak mocno przyciska mnie do swojej klatki piersiowej, dlatego lekko poklepałem jego plecy.
- No dobrze, puść mnie, to mało punk-rockowe!
Nie miałem pojęcia, jak sobie poradzimy... Ale jakoś musieliśmy, w końcu byliśmy w tym razem.
All the love, Polsat xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro