Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

$19

Za moment dodam jeszcze jeden i wszystko wam wyjaśnię, zaufajcie mi. xx

Dni powoli mijały, a maj zmienił się w czerwiec. Mieliśmy przed sobą kolejne lato, to znaczy minął pełen rok od momentu, w którym pozbierałem Luke'a z ulicy. Niesamowite, jak ten czas płynie. Jednego dnia nie masz pojęcia gdzie stoisz. Dorosłość cię przeraża, a wizja zarabiania na siebie samego całkiem odpycha. Drugiego budzisz się o ósmej, z myślą, iż czeka cię cały dzień pracy. Trzeciego masz własne mieszkanie... Każdy dorasta, to raczej nieuniknione, a wraz z kolejnymi godzinami, dniami, tygodniami, miesiącami, latami... Stajemy się innymi ludźmi. Dostrzegamy mankamenty własnych, młodszych wersji. Luke Hemmings niesamowicie dojrzał przez ten czas. Zmieniło się jego patrzenie na pewne aspekty codzienności, docenił przyjaźń, rodzinę, docenił pieniądze, które stracił. Niesamowite, Passenger miał jednak rację – jedynie wiesz, na czym ci zależy, kiedy wreszcie pozwolisz temu odejść.

I teraz dochodzimy do mnie. Właściwie ja tylko zyskałem, tak może wydawać się każdemu z was na pierwszy rzut oka, jednakże jak prędko zdobyłem, tak prędko rozpuściłem majątek swojego serca. Jakkolwiek to brzmi.

Dick, właściwie Richard Carraway. Jedna godność, a jak wiele znaczy, prawda? Luke wciąż się z nim umawiał. Luke coraz częściej spędzał z nim noce, Luke wiele o nim mówił... Zacząłem się zatem zastanawiać, ile czasu potrzeba, bym utracił przyjaciela całkiem. Nawet jeśli zapewniał mnie o swojej podzielności, o swojej miłości do mnie, o pewności mieszkania na Brooklynie... Nie potrafiłem uwierzyć w jego słowa. Przecież jeśli był w nim zakochany, powinien pragnąć dzielenia z nim każdej chwili, powinien z niecierpliwością wyczekiwać choćby najmniejszej bliskości. Próbowałem wmówić sobie, iż mam stuprocentową rację, ale proszę was, dojrzałość tego związku mówiła o pewnym przyzwyczajeniu i przywiązaniu emocjonalnym na innym poziomie. To nie było szczeniackie zakochanie dwudziestolatka w prawie trzydziestoletnim facecie. To było uczucie dzielone fair na dwojga. Przerażała mnie ta myśl, bo ja wciąż byłem sam.

Oczywiście, wyskoczyłem parę razy z Ashley na kawę, do czego zachęcał mnie w głównej mierze Hemmings, lecz sama dziewczyna uznała, że nic z tego nie będzie, ale możemy zostać „kumplami". Nie poczułem wtedy pełnego sfriendzoneowania. Poczułem ulgę, choć dla świętego spokoju nasze spotkania i tak nazywaliśmy randkami. Traktowała mnie raczej jak „przyjaciela geja", którym defakto nie byłem. Nie i już. Odpychałem tę myśl jak najdalej od siebie, bo chyba bałem się tego, co czułem. Nie miałem pewności. Ale nie chciałem też testować swojej orientacji kosztem jakiegoś, Bogu ducha winnego, chłopaczyny.

Zostało więc tak, jak było. Ja wciąż zgrywałem mężczyznę lubiącego kobiety, Luke wciąż umawiał się z panem o wulgarnym skrócie imienia, Ashley zaczęła kręcić coś z Ashtonem, Calum i Susanna chyba pomyśleli o sobie poważniej, a Chandler nadal spał i jadł na zmianę. Och, podobnie jak Hemmings, ale mniejsza.

Dzień dziecka okazał się być dniem wolnym dla mnie oraz mojego współlokatora, bowiem szef pizzerii nadrabiał urlopy zeszłego roku. Dlatego znudzony do reszty zalegałem na niewygodnej kanapie i skakałem po kanałach, by mieć jakiekolwiek zajęcie. Znacznie większy już kociak zajmował moje kolana, natomiast Luke'a, jak zwykle, wywiało. Nie czekałem na niego, bo kazał uzbroić się w cierpliwość. Z tego również powodu nie było kolacji.

Pf, niech Dick przygotuje mu coś dobrego

Pf, niech Dick motywuje go do ćwiczeń.

Pf, niech Dick dzieli z nim łazienkę.

Pf, niech Dick znosi księżniczkowe humorki.

Pf, niech Dickowi żali się na swojego głupiego chłopaka, gdy zajdzie taka potrzeba...

Och...

Ale to ja wciąż byłem jego najlepszym przyjacielem. I to ja wciąż chciałem nim być. Po prostu...

- Nie jestem zazdrosny – wyszeptałem. Gdyby Chandler zmienił się w człowieka, ponad wszelką wątpliwość wzruszyłby niewinnie ramionami, ale on bez przerwy – mruczał, okazyjnie przeciągając się na nagiej skórze moich nóg.

- Zazdrosny? – Drzwi skrzypnęły, a w wejściu stał nikt inny, jak Luke. Zmarszczyłem czoło. – O co miałbyś być zazdrosny?

- O nic. – I znów wlepiłem wzrok w serial.

- Michael?

- Luke? – Chłopak usiadł na oparciu sofy. – Dostałem pracę.

Wtem zamarłem, a na mojej twarzy wymalowało się niemałe zdziwienie. Dostał co?! O co chodzi?! Oblizawszy powoli usta, prześwidrowałem chłopaka, ten natomiast zaśmiał się głupio. Nie powiedział nic o rozmowie... Chodził na nie od pewnego czasu, lecz zazwyczaj odmawiano mu z powodu przede wszystkim nazwiska.

- Robisz sobie jaja, prawda? – Pokręcił przecząco głową.

Uśmiech, który zobaczyłem potem, z zaszklonymi przez łzy szczęścia, błękitnymi oczami w tle, okazał się być jednym z najpiękniejszych widoków na świecie. Aż się zachłysnąłem. Poczułem tylko jak obejmuje mnie w tali, a potem ściska z całej siły. Oddałem uścisk momentalnie, nie krzyknąłem nawet, gdy uniósł mnie w powietrzu.

- O matko, to świetnie, gratuluję, jestem z ciebie taki cholernie dumny! – Kiedy znalazłem się na ziemi, wciąż trzymałem kurczowo w dłoniach materiał jego ubrania.

Wyglądał tak elegancko, odziany w marynarkę, czarne jeansy i białą koszulę. Ponadto pachniał drogimi perfumami, sprezentowanymi przez oczywiście Dicka, a jego jasne włosy układały się w taki sposób, iż mógłbym śmiało rzec, iż Luke wrócił do łask Upper East Side.

W porównaniu do niego... przypominałem tylko żałosnego, niedoszłego muzyka w bokserkach i, o ironio, jego bluzie.

- Koniecznie musimy to uczcić! – Rzuciłem się w stronę toalety, gdzie w góra trzy minuty umyłem włosy, a jako że utleniałem je wielokrotnie, nie potrzebowałem suszenia. – Pójdziemy na kolację! – wykrzyknąłem podekscytowany. – Mam forsę z cateringu, pieprzyć rachunki, pojedziemy na Manhattan, właśnie tak!

- Mikey! – Hemmigns zareagował chichotem. – Mikey, spokojnie.

- Daj mi dwadzieścia minut, a doprowadzę się do stanu używalności. – Wyjrzawszy na niego zza drzwi, poprawiłem schnącą już fryzurę

- Cóż... - Luke głowił się nad czymś moment. Podrapał się niezręcznie po karku, a ostatecznie tylko wyciągnął telefon i napisał SMSa. – Jestem cały twój.

Wtem jego komórka rozdzwoniła się na dobre.

- Hej, słuchaj, ja wiem, że mieliśmy spędzić wieczór razem, ale ja i Mikey wychodzimy... - Przysłuchiwałem się z uwagą, udając, że jestem niesamowicie zajęty goleniem. – Tak, ja i Mikey. Dick, proszę. Będę, ale nie w tej chwili.

Mikey natomiast wyszedł gotowy na wszystko. Miałem na sobie cholerną marynarkę, nie podarte spodnie i ułożone, ale wciąż w nieład, niebieskie włosy. To gryzło się z moim eleganckim ubiorem... a cały Pachniałem jak okrągły milion.

Luke natomiast nie odpowiedział swojemu szanownemu chłopakowi, bo na chwilę zamarł. Zmierzył mnie od góry do dołu, a potem się uśmiechnął. Mogę pokusić się o stwierdzenie, iż poczułem się... pieprzony wzrokiem, dlatego spuściłem spojrzenie. To było... Niezręczne.

Na całe szczęście, czujecie ten sarkazm?, Carraway przypomniał o swoim istnieniu.

- Co? – Hemmings zmarszczył brwi i przez chwilę rozkminiał, co on w ogóle do niego powiedział. - A, tak, żyję. Kuźwa, nie będę pieprzył się na koniec tego dnia z Michaelem. – Popatrzył na mnie, jakby te słowa miały brzmieć niczym największa niedorzeczność na świecie. Brzmiały. – Cześć. – Rozłączył się. – Ugh.

- Wystarczy ze słyszę jego głupi głos i chce mi się rzygać. Dlaczego ja się z nim zadawałem?

- Nie wiem co do niego masz, próbowałem tego dojść, ale nie umiem. Zazdrosny jesteś? :- Zapytał pół żartem, pół serio i schował telefon, nie wiedząc, jak bardzo... trafił.

- Żebyś, kurwa, wiedział. - Dźgnąłem go w bok. - Boję się, że mnie olejesz i to z nim zamieszkasz, no wiesz, jak ci się oświadczy i weźmiecie ślub... Mogę być twoim świadkiem? – Zachichotałem nerwowo.

- Nie weźmiemy ślubu, daj spokój.

- Dlaczego? O ile się nie mylę, ludzie są w związkach po to, by później...

- To chyba nie jest taki związek. A przynajmniej nie ostatnio. - Wtał i ogarnął jak wygląda. - Mogę tak iść? Nie wiem, przy tobie czuję się jak kupa, wyglądasz za dobrze.

Uśmiechnąłem się w odpowiedzi, a potem poprawiwszy jego marynarkę, zapiąłem ostatni guziczek pod samą szyję. Przejechałem dłońmi po klatce piersiowej chłopaka, ukrytej pod delikatnym materiałem.

- Więc jaki związek to jest? – Wyciągnąłem rękę. - Pochyl się, żyrafo. – Chciałem poprawić mu włosy.

- Nie jestem żyrafą, po prostu ty jesteś niski. – Luke się pochylił. – Dość, wychodzimy, bo zamkną nam dosłownie wszystko.

Dotarliśmy na Manhattan w Charlotte, a gdy weszliśmy do zdecydowanie zbyt drogiej restauracji, poczułem magię tego całego, snobistycznego klimatu. Zacząłem się nawet zastanawiać, jakby to było mieć pieniądze bez przerwy... Cóż, zdecydowanie ciężko, ponieważ było tak wiele rzeczy, na których temat nie miałem pojęcia. Ale o tym za chwilę.

Chcąc nie chcąc wciąż prowadziliśmy rozmowę o Dicku. Mówiłem już, że ten facet zdaje się mnie prześladować?!

- A ty? Zamierzasz ożenić się z Ashley, albo z jakąkolwiek z tych lasek, z którymi się umawiasz?

- Nie, ale to inna sytuacja.

- Co nas różni, prócz orientacji, hm?

- Żadne z nas nie stać ani na ślub, ani na dzieciaka później, ani nawet na zamieszkanie razem. Dick jest przy kasie i czasem naprawdę nie wiem czemu wciąż mieszkasz ze mną, nie że swoim chłopakiem. Nie żebym narzekał. – Uniosłem obie ręce w geście kapitulacji.

Mijaliśmy wówczas drogę, którą uciekaliśmy razem z samochodem na piechotę. Drogę gdzie skosztowałem jego ust po raz pierwszy. Cholera. Z niewiadomych przyczyn przeszedł mnie dziwny dreszcz, który postanowiłem mistrzowsko zignorować.

- Powiedziałem ci już, że wolę mieszkać z tobą i będę robił to dopóki nie będziesz miał mnie dosyć. Obawiam się, że jeszcze trochę i ten moment nastąpi, no ale, czasem podziwiam cię za to, że ze mną wytrzymujesz.

Wreszcie odnaleźliśmy jakąś restaurację, godną przetrwonienia tych ciężko zarobionych pieniędzy. Przynajmniej Hemmings tak stwierdził, bo bywał w takich miejscach stosunkowo częściej niż ja. To jest... kiedykolwiek.

- Więc co? Wydamy forsę, za którą moglibyśmy uzupełnić lodówkę, spłacić rachunki, albo kupić drugie łóżko. - Niby od roku odkładaliśmy na łóżko, ale przyznam się szczerze, chyba woleliśmy spać razem.

- Propo seksu. – Zaśmiałem się, bo nie rozmawialiśmy o seksie. – Kiedy masz randkę z Ashley?

- Dlaczego pytasz? Nie jesteśmy umówieni. – Weszliśmy do środka. Ten wystrój... Prawdopodobnie włącznik światła kosztował tam więcej, niż ja dostawałem miesięcznie na rękę. Mimo wszystko lubiłem oddawać Luke'owi kawałki jego dawnego życia. Obiecałem sobie, że jak już będę sławny... oddam mu je całe, choć brzmi to zdecydowanie zbyt... michaelowato.

- Serio? Myślałem że jesteście. – Zmarszczył brwi, a potem ostatecznie wzruszył ramionami. – Pytam, bo chcę wiedzieć czy mam usunąć się do Dicka czy coś. – Nie.

- Nie ma potrzeby. Ashley cię lubi, mówi ze jesteś niezły, cokolwiek ma na myśli.

- Najprawdopodobniej ma na myśli po prostu to, że jestem niezły. – Poruszył brwiami, wywołując mój śmiech.

- Jesteś niezły – powiedziałem, zniżając głos. – Chciałeś usłyszeć to z moich ust? - Naprawdę był niezły... i jak wcześniej po prostu mu tego zazdrościłem, tak teraz... no cóż. Cieszyłem się, iż mogę go podziwiać i z nim spać.

- Nie oczekiwałem tego, ale aw. Ty też jesteś niezły, no homo – rzucił to no homo najbardziej pedalskim tonem, na jaki było go stać. Luke rozejrzał się po restauracji, przywykł do swojego nowego życia, ale miło było wrócić na chwilę do tego starego, widziałem to w jego błyszczących oczach.

Ja? Kompletnie tam nie pasowałem, nie widziałem jedzenia miliardem łyżek, Hemmings musiał mi pomagać, no i nie umiałem się nie garbić, chodziłem niechlujnie, ponad to sporo przeklinałem, miałem kolorowe włosy, kolczyk i tatuaże... Pomyślmy. Zdecydowanie tam nie pasowałem, ale starałem się, dla niego.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro