Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

Cassian

Nie wiem co Christopher wymyślił, żeby Carlos Santana siedział cicho i nie mieszał się w nasze interesy a także jak doprowadzić do tego, że przewozilibyśmy narkotyki przez jego teren. Tak jak chciał umówiliśmy spotkanie na wieczór.

- Co jest? – siadam naprzeciwko. Miałem zamiar wyjść, ale kazał mi zostać.

Było to do niego niepodobne, żeby ukrywać coś przed pozostałymi braćmi a i ja nie czułem się z tym dobrze. Zawsze byliśmy ze sobą szczerzy, dlatego nie mogłem zrozumieć jego rozkazu.

- Wiem, że ci się to nie spodoba, ale to jedyna szansa, żeby go przycisnąć.

- Twoje pomysły czasami mnie przerażają – poprawiam krawat. – Więc co to jest? – rozsiadam się wygodnie.

- Luciano poślubi jego siostrę Mię – mówi spokojnie jakby planował to od dawna. Przypatruje mi się uważnie a ja ledwo panuję nad nerwami.

- Czy ty oszalałeś. Do naszej rodziny nigdy nie wejdzie dziewczyna meksykańskiego pochodzenia. – protestuję.

- Teraz już tak.

- A co z jego narzeczoną? Są zaręczeni i mieli za dwa lata się pobrać.

Kiedy Luciano miał sześć lat została mu obiecana Luiza – wnuczka byłego Capo prowincji Trapani. Wysoko postawiona rodzina, która przestrzegała naszych wartości i żyła z nimi w zgodzie. Dziewczyna była dobrą partią dla mojego syna a teraz mam jej powiedzieć, że ze ślubu nic nie będzie. Okryję hańbą swoją i jej rodzinę czego mój brat nie przemyślał.

- Już to załatwiłem. Jej ojciec za drobną sumę zgodził się zerwać zaręczyny bez przyczyny. – jest zadowolony z siebie i ze swojego pomysłu.

- I myślisz, że to wystarczy. Mogłeś zapytać się co o tym sądzę i czy się zgadzam. Postanowiłeś za mnie i za niego – podnoszę głos. Jestem wściekły na to co zrobił i trudno jest mi opanować emocję.

- Pamiętaj z kim rozmawiasz – grozi mi używając swojej pozycji.

- Właśnie się nad tym zastanawiam. Bo jesteś moim bratem i powinieneś myśleć o rodzinie, ale w tym momencie myślisz jak Don.

Mam mu za złe, że zrobił coś takiego, ale wiem, że kierował się dobrem naszych ludzi i dlatego to on rządzi a nie ja. Ludzie mówią, że to ja jestem najgorszy, ale prawda jest taka, że kiedy chodzi o rodzinę nie myślę pragmatycznie i popełniam błędy.

- Czasami musimy podejmować złe decyzję.

Decyzje, które nie będą mile przyjęte przez pozostałych członków famiglii. Z tym jednak będzie musiał radzić sobie sam. Jedyne co mogę robić to stać obok niego i wpierać jego decyzję jakakolwiek by nie była.

- Rozumiem. – mówię spokojniej.

- Na pewno? – pyta sceptycznie nie mogąc zrozumieć mojego zachowania.

- Rozumiem twoją decyzję, bo jest ona dobra dla całej rodziny i przyniesie nam wiele korzyści. – wypowiadam swoje zdanie. Nic mi nie da drążenie tematu, bo jak on sobie coś postanowi nic go od tego nie odwiedzie.

Gorzej będzie z Luciano, bo jest taki jak ja. Oddany rodzinie do ostatniej kropli krwi i choć będzie wściekły zaakceptuje decyzję swojego Dona. Tak już jest, że czasami robimy rzeczy jakich nie chcemy, wykonujemy rozkazy i o nic nie pytamy.

- Porozmawiam z nim i wrócę na spotkanie. - żegnam się z bratem i wychodzę.

Na zewnątrz rozglądam się po ogrodzie matki który wygląda niesamowicie. Amara zrobiła coś czego nie udało się nam przez te wszystkie lata. Zignorowała ojca i pomimo jego protestów dzień za dniem zmieniała go. My nie mieliśmy tej woli nawet wtedy, gdy niszczył go z żalu i tym samym okradł nas z ostatniej rzeczy jaka nam po niej została. W tamtym czasie Simon przeszedł to najgorzej, był z nas najmłodszy i najbardziej z nią zżyty. Po jej śmierci zamknął się w sobie i wracał do domu naćpany i pijany. Dopiero pojawienie się Leili to zmieniło, ale ona też odeszła i to go zmieniło na zawsze.

Potrząsam głową chcąc zapomnieć o tych wspomnieniach. Było minęło i trzeba się z tym pogodzić. Wracam do domu załatwić sprawę, która nie może czekać.

Luna

Minęło kilka dni jak wyprowadziłam się z naszej wspólnej sypialni a Cassian nawet się o tym nie zająknął. Zachowywał się jakby nasza rozmowa nie miała miejsca i to utwierdziło mnie w mojej decyzji, że dobrze zrobiłam. Nie potrafił zrozumieć swojego błędu i wprawdzie ja też go popełniłam zrobiłam to dlatego że mnie nie słuchał – a zwłaszcza tego czego pragnęłam najbardziej na świecie.

- Uważaj – nóż zostaje wyrwany z moich rąk.

- Przepraszam - mówię to po raz któryś w ciągu pięciu minut.

Jednak pomysł ponownej nauki gotowania nie był najlepszym pomysłem. Amara jest w tym niesamowita a ja mogłabym wodę przypalić. Trzecia lekcja z kolei a ja nadal nic nie umiem. Nawet pomidorów pokroić nie mogę jak normalny człowiek tylko pociachałam ją na jakieś dziwne kostki kształtem przypominające trójkąty.

- Chyba nic z tego nie będzie – z niesmakiem podnosi jeden z kawałków warzywa i ogląda go z każdej strony po czym wzrusza ramionami i wykłada go sobie do buzi.

- Możemy zrobić z tego przekąskę – proponuję. – Albo po prostu to zjedzmy.

- Wrzuć je do sosu. Nie są idealne, ale smakują tak samo. – stwierdza w końcu.

Podnoszę deskę i przesypuję zawartość do garnka z sosem do spaghetti. Niby taka prosta potrawa a mam z nią problem. Makaron na szczęście ugotowałam al dente, ale to tylko fart. Potem przyszła pora, na sos który sprawił mi więcej problemu, ale Amara nad wszystkim czuwała i mi pomagała.

- Chyba gotowe – po pięciu minutach wyłączam palnik i ściągam sos z kuchenki po czym ustawiam ją na silikonowej macie na stole. W kuchni roznosi się aromat bazylii, oregano i ziół prowansalskich. Aż ślinka cieknie na te pyszności. Chyba. Bo jeśli okażę się, że to zepsułam już nigdy nie podejmę się gotowania.

Fartuch odkładam na blat i zabieram talerze z makaronem. Przyszedł czas na test czy się nadaję, czy powinnam się poddać i więcej nie próbować. Nawet moja gosposia kiwała z niedowierzaniem głową, kiedy dałam jej wolne.

- Na pewno będzie dobre - wyciąga mi talerze z rąk i idzie do stołu. Jak dla mnie to słabe pocieszenie, bo choć się starałam sos nie wygląda obiecująco.

- Wiesz, że nie jestem chora i mogłam to sama zrobić – siadam naburmuszona, bo od samego początku zachowuje się jak kwoka skacząca wokół mnie. Jest to miłe na pewien sposób, bo czuję się ważna, ale tak naprawdę to nie jej uwagi pragnę tylko kogoś zupełnie innego.

- Proszę bardzo – nakłada mi solidną porcję, po której będę w stanie tylko leżeć, ale jestem ciągle głodna. Łapałam się na tym, że schodziłam w nocy na dół i podjadałam ciastka, lody, ale najbardziej uwielbiałam kwaśne żelki.

- Jedzenie – Lorenzo podbiega do stołu i siada z zadowolonym uśmiechem. Jego wzrok wręcz prosi, żeby go nakarmić.

Wstaję i nakładam makaronu na pusty talerz i już mam mu go zanieść, kiedy zauważam przy stole Luciano. Kręcę głową i po nałożeniu porcji i jemu stawiam przed nimi talerze.

Są niemożliwi, ale za to ich kocham. Na samym początku nie mieliśmy dobrej drogi, ale z czasem zaczęliśmy się rozumieć. Nie dzieli nas duża różnica wieku, ale dzięki temu lepiej rozumiem ich postępowanie względem mnie. Też nie byłabym zadowolona, gdyby któreś z rodziców ponownie kogoś poślubiło w wieku zbliżonym do mojego.

- Smacznego – czochram ich po głowach a oni starają się wywinąć spod mojego dotyku. Śmiejąc się siadam i zaczynam jeść.

Mają tylko szesnaście lat a już mnie przerośli co nie jest takie dziwne przy moim wzroście metra sześćdziesięciu i kilku centymetrów. Nadal nie mogę uwierzyć, że minęła dwa lata jak jestem ich macochą. Czasami żałuję, że nie jestem ich matką, bo chłopcy są cudowni i chociaż zostali już wcieleni przy mnie zachowują się jak normalne dzieci. Po przekroczeniu progu domu swoje demony zamykają szczelnie w najczarniejszych zakamarkach umysłu.

- Dobre? – wyczekuję ich odpowiedzi ze zniecierpliwieniem. Starłam się zrobić wszystko tak jak mi mówiła. Denerwuję się, kiedy nie odpowiadają tylko posyłają sobie spojrzenia znad talerzy.

- Nawet bardzo – Lorenzo jest zdziwiony.

- Starałam się. – oddycham z ulgą, kiedy to słyszę.

- Zrobisz więcej? – prosi.

- Jeśli tylko chcecie jutro też spróbuję też przygotować. Może tym razem zrobimy canelloni?

- Dobry pomysł – Amara zgadza się i posyła mi dumny uśmiech.

Moje ego zostało nieźle połechtane ich komplementami, którymi mnie zasypywali. Po posiłku i sprzątnięciu obiecałam, że jutro też zrobię dla nich pyszny obiad. Bardzo się ucieszyli i poszli do siebie na górę.

- Chyba nie było tak źle. Wyszło nawet pyszne a tego bym się nie spodziewała. Bałam się trochę, ale byłaś taka szczęśliwa, że nie mogłam ci tego powiedzieć, ale teraz wiem, że dasz radę. – mówi Amara.

- Dzięki – śmieję się i podaję jej czysty talerz do wytarcia. Mamy zmywarkę, ale chcę zajeść się tym od początku do końca nawet jeśli oznacza to znienawidzone zmywanie.

- Nie ma za co.

- No powiedz to w końcu – wzdycham, bo jej ukradkowe spojrzenia nie mają końca. Jeszcze jedno takie spojrzenie a wyrzucę ją z domu.

- Ale że co? – szybciej wyciera talerz mamrocząc coś pod nosem.

- Nie udawaj za bardzo cię znam.

- Jak się czujesz?

- Zadziwiająco dobrze – kończę zmywanie i wycieram ręce w ścierkę. Przykładam je do mojego lekko zaokrąglonego brzuszka.

- Kiedy masz następną wizytę?

- Za trzy dni.

- To dobrze – odkłada naczynie do szafki. Unika mojego wzorku a w rękach miętoli ścierkę. Wygląda przy tym przekomicznie, że aż trudno jest mi opanować wybuch śmiechu.

- Chcesz iść ze mną? – pytam choć już znam odpowiedź.

- Mogę? – cała jej postawa zmienia się w ułamku sekundy i ze zestresowanej zmienia się maniakalnie szczęśliwą.

- Oczywiście.

- Zobaczymy dzidziusie. Może w końcu pokażą swoją płeć. – mówi podekscytowana.

W drzwiach pojawia się Enzo i zabiera ją do domu pomimo jej niechęci. Obiecuję, że zadzwonię przed wizytą u lekarza, żeby zdążyła się przygotować.

Resztę dnia spędzam na szlifowaniu swoich umiejętności muzycznych. Usiadłam przed fortepianem i otworzyłam klapę ciesząc się, kiedy zaskrzypiała. Zaczęłam grać utwór Ludwiga Van Beethovena – Sonata księżycowa. Uwielbiam go od małego i dzięki niemu mogłam zapomnieć o swoich problemach. Palce poruszają się po klawiszach jakby się do tego urodziły, przechodzą płynnie z pierwszej części utworu do drugiej a potem do trzeciej.

Gdy kończę grać zaczynam od nowa po raz kolejny i kolejny aż w końcu po ponad godzinie moje place zatrzymują się nad klawiszami i nieruchomieją. Plecy zaczęły boleć mnie od siedzenia w tej samej pozycji. Gdybym nie była w ciąży grałabym dalej, ale będąc w swojej pierwszej ciąży boję się wszystkiego. Tego, że czasami boli mnie brzuch, tego, że puchną mi nogi a nawet tego, że boli mnie głowa. Lekarz ze spokojem wytłumaczył mi, że to normalne w ciąży.

Zamykam klapę fortepianu i gładząc je po powierzchni wstaję. Instrument dostałam na pierwszą rocznicę ślubu od męża. Dał mi tym samym niesamowity prezent, ale też zaczęłam inaczej go postrzegać. Wiem, że w pewien sposób zależy mu na mnie, ale nigdy się do tego nie przyzna. Albo tylko to sobie ubzdurałam.

Wracam do swojego pokoju odpocząć. Tak niewiele mi było potrzeba, żeby się zmęczyć. Jednak warto było się tak męczyć, jeśli nagroda była wspaniała i jedyna w swoim rodzaju.

Cassian

Gra mojej żony rozbrzmiewa w całym domu więc co robię? Podchodzę pod drzwi i obserwuję ją jak gra, jak jej ciało utożsamia się z utworem, jak jej smukłe palce poruszają klawiszami. Kiedy słyszę ją nie mogę przejść obojętnie. Jej gra jest dla mnie jak środek uspokajający po ciężkim dniu a zwłaszcza po rzeczach, które robię.

Sama jej osoba jest dla mnie jak powiew świeżego powietrza. Nie zasługuję na nią, bo jest dobra w każdy możliwy sposób. Jest niewinna w tym świecie a moje ręce są splamione krwią.

- Co jest? – odbieram telefon, który zaczyna natarczywie dzwonić w mojej kieszeni.

- Szefie musisz przyjechać do klubu. Jakiś facet chciał sprzedać dragi na naszym terenie – mówi jeden z moich ochroniarzy.

- Zaraz tam będę – rzucam do telefonu. – Obserwujcie ich i w razie potrzeby zgarnijcie.

- Jasne szefie. – rzuca po czym się rozłącza. I to właśnie w nich cenię. Nie pytają o nic a wypełniają każde polecenie.

Mam jeszcze czas, dlatego opieram się o ścianę i słucham dalej jej pięknej gry. W takich chwilach wracają do mnie wszystkie świństwa jakie jej zrobiłem i jak ją traktowałem. Robiłem to dla jej dobra, ale też dla swojego. Wiem czym się kończy złamane serce i chciałem jej tego oszczędzić, ale z każdym dniem naszego małżeństwa mój mur obronny kruszył się i nieważne jak bardzo ją od siebie odtrącałem ona tym mocniej na niego napierała.

Kiedy w salonie zalega cisza czym prędzej wychodzę z domu byle by mnie nie zauważyła. Bijąc się z myślami czy nie zawrócić odpalam samochód i ruszam z piskiem opon. Im dalej od niej jestem tym lepiej dla każdego z nas.

Po dotarciu do klubu zostawiam samochód jednemu z ludzi i wchodzę do środka. Większość klubowiczów została wyprowadzonych za to zostali jedynie ci którzy mieli związek ze sprawą.

- Szefie – ochroniarz kiwa mi głową.

- Którzy to? – pytam.

- Oni – prowadzi mnie do nich.

Zostali posadzeni w jednej z loży z rękami związanymi za plecami. Wyglądami na bardzo młodych mogli mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Byli nowi i nie znali się na zasadach panujących w tym biznesie co było widać na pierwszy rzut oka.

Na stole przed nimi leżały woreczki z koką. To co mnie wkurwiło to to, że to były nasze narkotyki. Kretyni nawet nie postarali się, żeby zmieć woreczki które miały na nich nasz znak wodny który umieściliśmy na nich w sytuacjach, gdyby ktoś chciał nas okraść.

- Chyba znaleźliście ludzi, którzy ukradli nasz towaru – mówię rozglądając się po żołnierzach gotowych na każdy mój rozkaz.

- To nie my – krzyczy jeden z nich. Najwyraźniej jest wystraszony tym, że wpadł.

- Ale to nasz narkotyk – podnoszę jeden z woreczków. – Niedawno ktoś nam zawędził towar a wy go teraz macie. Dlatego powiedz mi jak to jest możliwe?

Ich przerażenie jest wręcz fascynujące, a że lubię widzieć ból i strach innych przyglądam im się ze skupieniem. Widzę wszystko – to jak ich ciało drżą, jak oczy skaczą w każdą stronę, jak nerwowo przełykają ślinę. Weszli do mojego klubu z moim towarem nie bojąc się, że coś może im się stać a teraz nie potrafią się do tego przyznać.

- My nic nie wiemy – tłumaczył się drugi.

Jeden rzut oka na mojego człowieka wystarczył. Podszedł do jednego z nich i uderzył go kilka razy w twarz. Rozbryzgująca się krew zabrudziła woreczki z narkotykiem. Nie przejąłem się tym zbytnio – to mały koszt a informacje są cenniejsze.

- Coś sobie przypomniałeś?

- My tylko robiliśmy co nam kazali. Mieliśmy przyjść i sprzedać dragi a za sprzedany towar mieliśmy dostać połowę kasy – drugi z nich wyrzuca z siebie słowa jak z karabinu maszynowego.

- Kto? – rzucam to jedno słowo. Mój głos nie wróży niczego dobrego. Jeśli w ciągu kilka sekund nie doczekam się odpowiedzi uzyskam je w inny sposób.

- Nie wiem.

Rozsiadam się naprzeciwko nich. Patrzę raz na jednego raz na drugiego oceniając który wytrzyma najdłużej, a kiedy podejmuję decyzję wyjmuję pistolet i strzelam im po razie w prawe ręce.

Ich krzyki wypełniają pomieszczenie a wśród ludzi panuję wesoła atmosfera. Nic dziwnego już dawno nie widzieli takich mięczaków.

- Nie wiemy kim ona jest. Dała nam towar a my mieliśmy go tylko sprzedać.

- Jaka ona? – ledwo panuję nad nerwami.

- Nie znamy jej. – jęczy jeden.

- Kontaktuje się z nami przez telefon i zawsze pod innym numerem. Dzwoni o różnych porach i dniach. – dopowiada drugi.

- Zabijcie ich – mówię moim ludziom podnosząc się z miejsca.

- Nie – krzyczy jeden. – Powiedzieliśmy ci wszystko.

- Tak, ale nie powinniście próbować sprzedać naszego towaru a od razu do nas z tym przyjść – wzruszam ramionami.

Nie czekając na ich odpowiedź wychodzę i jadę do Christophera poinformować o tym czego się dowiedziałem. Ktoś kto ukradł nasz towar wiedział, że jego niedoświadczeni pośrednicy od razu zostaną złapania. Nie wiedziałem, dlaczego ONA to robiła i kim była, ale miałem zamiar się dowiedzieć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro