Show time!
"½"
I to co widzisz to wypolerowane gładkie ociekające brokatem oblicze
I nie powiem ci czy to co spod niej wypływa to pot czy łza
I nie powiem ci czy pod nią się śmieję czy krzyczę
I nie powiem ci która z nich to ja.
Przybrałam na moje karminowe, pełne usta uwodzicielski, tajemniczy uśmiech i wyszłam w blask słońca ale ja błyszczałam bardziej. Złoty tren sukni zaprojektowanej i uszytej specjalnie dla mnie, która zdawała się być moją drugą skórą, wlókł się za mną pokornie. Wysadzane diamentami sznureczki kolczyków połyskiwały i plątały się z długimi, złotymi włosami, które falowały z każdym krokiem i ruchem głowy. Jasne pasma, stworzone przez najlepszego fryzjera w mieście, niczym naturalne dzieło słonecznych promieni delikatnie wtórowały na wietrze. W świetle dnia i jupiterów skrzyły się złote obcasy równie złotych szpilek, nazwanych moim imieniem. Stukały w rytm pewnego kroku właścicielki.
Rozmowy ucichły, świat wstrzymał oddech, skupił całą swą uwagę i spojrzenia na mnie. Ja, niczym wyśmienita złodziejka skradłam tą chwilę wraz z ich sercami. „What time is it in the world? Show time!" powtórzyłam jak mantrę a więc panie i panowie nadchodzę! Wasze odkrycie, natchnienie, idolka, skarb narodowy. Nadchodzę ja, jedyna i niepowtarzalna, wasza najjaśniejsza gwiazda.
*
Wysiadłem z mojego błękitnego Astona, czując się jak Agent Jej Królewskiej Mości. Uśmiechnąłem się pod nosem na to niedorzeczne porównanie. Poprawiłem swój uszyty na miarę szary garnitur i rzuciłem kluczyki parkingowemu. Sprawdziłem jeszcze godzinę na platynowym Roleksie. Byłem gotowy na randkę z pięknym rudzielcem czekającym na mnie w hotelowej restauracji i na interesy.
Chciałem się szybko pozbyć zalegającego w mojej kieszeni fanta, dzięki któremu na moim koncie zagości pokaźna suma z kilkoma tłustymi zerami i przejść do kolejnego zadania, które najlepiej gdyby łączyło się też z przyjemnościami, bo takie lubiłem najbardziej.
- Nie wiem jak ci się udało zarezerwować tu dzisiaj stolik, kiedy w ogrodzie odbywa się chyba najgłośniej komentowane przyjęcie urodzinowe tego roku?! – rzuciła moja podekscytowana randka.
„Najłatwiej ciemne interesy załatwiać w świetle dnia i na oczach tłumu" pomyślałem uśmiechając się arogancko pod nosem a odpowiedziałem jej zuchwale:
- Zawsze dostaję to czego pragnę.
- I za to właśnie cię lubię - miło połechtała moje ego.
Sprawdziłem dyskretnie czas na moim zegarku. Dokładnie za siedem minut miał się pojawić kupiec. To trwało tylko chwilę, jeden spacerek do toalety i po szybkim, sprawnym przekazaniu towaru dostałem wiadomość od przyjaciela: „Przesyłka dotarła." Co znaczyło, że moja kieszeń była już pusta, klient zadowolony a moje konto właśnie zasiliło parę dodatkowych milionów.
Ekran telefonu znów się rozświetlił, odczytałem kolejną wiadomość: „Wracam do domu. Baw się dobrze." Spojrzałem w wyeksponowany dekolt mojej towarzyszki i taki też miałem zamiar.
Oprócz mojego własnego apartamentu to "Santo beso" było moim drugim ulubionym miejscem w tym zepsutym mieście. Może dlatego, że nie leżało w jego centrum a na obrzeżach. Z zachodu hotel stykał się z plażą a na południowy wschód od jego budynków rozciągały się ogrody oraz park. Zielone tereny sięgały aż po wzgórza sąsiadujących z nim pól golfowych. Nowoczesny hotel miał do zaoferowania swoim gościom spa, sporty wodne, świetnie wyposażoną siłownię, baseny, korty tenisowe i profesjonalnych trenerów. Raj dla takiego sport freeka jak ja. Chyba to właśnie w nim lubiłem najbardziej i dlatego też miałem w nim swoje udziały. Zasłynął również ze swej niebywałej dyskrecji, tak więc ściągał tu niestety wielu celebrytów - szarańczę naszych czasów. Nie inaczej było i dzisiaj ale mimo tego niespodziewanego tłoku postanowiłem zostać w apartamencie "Santo beso" na obiecującą noc z moją rudą pięknością.
Jak tylko zamknęły się za nami drzwi apartamentu kobieta zsunęła cienkie ramiączka i pozwoliła bezszelestnie opaść swojej lekkiej sukience, która i tak nie pozostawiała wiele wyobraźni. Jak na supermodelkę przystało miała cholernie długie, zgrabne nogi ale jej metr siedemdziesiąt osiem, nawet w tych niebotycznie wysokich szpilkach, nie stanowił problemu dla kogoś mojej postury. Stanąłem bliżej wciąż górując nad Lindą, bo tak się przedstawiła. Była gwiazdą dzisiejszego pokazu bielizny a jej krągłości stanowiły tylko potwierdzenie doskonałego wyboru organizatorów. Linda nie była bynajmniej chodzącym wieszakiem.
Szarpnąłem jej idealnym ciałem przyciągając je bliżej i ocierając o mojego nabrzmiałego fiuta. Zatopiłem się w czerwone, pełne usta dziewczyny. Poczułem gorzko-cierpki smak na języku. Koka i dużo seksu były powszechnie zalecanym remedium w walce ze zmęczeniem, snem i głodem w tym ciągłym wyścigu szczurów, do doczesnej fatamorgany. A Linda była kolejną ofiarą sukcesu, sławy i pieniędzy, ślepo podążającą swoim wybiegiem marzeń, za radami ludzi z branży, którzy chcieli tylko jak najwięcej z niej wycisnąć, jak z cytryny.
Spojrzałem w mętniejące oczy rudzielca. Wyraźnie już pobudzona zaczęła ze mnie niecierpliwie zdzierać ubrania. Nie protestowałem, wręcz przeciwnie, rzuciłem ją na łóżko i odwróciłem na brzuch. Ochoczo wypięła w moją stronę swoje jędrne, krągłe pośladki, prosząc żebym ją porządnie wypieprzył. Miałem wrażenie jakby cytowała wyuczone kwestie z filmów porno. To smutne, że uważała takie wulgaryzmy za grę wstępną a jeszcze smutniejsze, że najwyraźniej musiała je często powtarzać i wierzyła w ich skuteczność, bardziej niż w swoją wartość.
Klepnąłem ją mocno, pozostawiając zaczerwieniony ślad na gładkiej, mlecznej skórze. Jęknęła i przeciągnęła się rozkosznie, niczym kotka, kręcąc przede mną tyłkiem. Wysyłała mi kolejne, tym razem nieme zaproszenie. Założyłem prezerwatywę i wbiłem się w dziewczynę spełniając jej prośbę, rżnąc ją szybko i mocno. Wkrótce słychać było już tylko nasze zderzające się ze sobą, spocone ciała, postękiwania i zmęczone oddechy.
Byłem koneserem piękna, ale nie jedynym w przypadku tej sztuki, dlatego zawsze pamiętałem o zabezpieczeniu. Nawet jeśli traciłem swoje hamulce, jak zwykle przy pięknej, nagiej kobiecie w moim łóżku, nigdy nie traciłem zdrowych zmysłów. Chocby tej nocy to ona była moją kokainą.
*
- Wszystkiego najlepszego kochanie! - zaświergotała matka zapinając mi na ręce diamentową bransoletkę. - Mam nadzieję, że ci się podoba – nie brakowało nawet wzruszenia w jej głosie. Te kilka lat w teatrze zrobiło swoje.
Ojciec był z nas dumny. Prężyliśmy zatem swoje uśmiechy przed tłumem gości oraz aparatami nielicznych fotografów, wybranych przez sztab wyborczy Josepha Millera, żeby udowodnić i zareklamować nasze rodzinne szczęście.
- Jest piękna, dziękuję – powiedziałam i uścisnęłam oboje.
- Wszystko co najlepsze dla naszej pięknej córki – dodał ojciec i wzniósł toast szampanem pozując do kolejnej fotki.
Nasze rodzinne show przerwał warkot nadlatującego samolotu, na który naturalnie się spięłam. Nagle wprost na głowy moich gości posypały się płatki róż. Sypały się lekko i cicho, z gracją lądując na wszystkich zebranych w przepięknym, pachnącym ogrodzie hotelu „Santo beso".
Patrzyliśmy w niebo, na którym wśród deszczu wirujących płatków pojawił się spadochroniarz opadający wraz z nimi, powoli w dół. „Tego nie było w planie" pomyślałam z niepokojem. Rozglądałam się nerwowo za party planerką, moją menadżerką, kimkolwiek kto mógłby mi wyjaśnić co tu się właśnie odpierdalało? Dzięki Bogu człowiek wylądował w jednym kawałku. Nie wyobrażałam sobie tych nagłówków gdyby się zabił albo połamał.
Kiedy skoczek uwolnił się wreszcie z tych wszystkich oplatających go linek i płachty materiału, która przed chwilą zapewniła mu bezpieczne lądowanie, powolnym krokiem zaczął zmierzać w moim kierunku. Po drodze niespiesznie rozpinał swój kombinezon, spod którego wyłaniał się elegancki, drogi garnitur. Goście wiwatowali, słychać było gwizdy i oklaski dla śmiałka. Kiedy wreszcie stanął przede mną ściągnął też swój kask ukazując światu swoje przystojne oblicze. Nonszalancko roztrzepał blond pukle cherubina a te soczyste, zielone oczy uśmiechały się do mnie zarazem niewinnie i psotnie. Zarumienione od fizycznego wysiłku policzki osiłka, którego tak bardzo kochały rzesze oddanych mu fanek ukazały mi radośnie swoje dołeczki.
- Dylan?! - zawołałam zdziwiona.
- Cześć słońce! – przywitał się wyciągając w moim kierunku pierścionek. - Wszystkiego najlepszego!
- Co jest kurwa?! - wypowiedziały niemal bezgłośnie moje usta bo oczami wyobraźni już widziałam te krzyczące nagłówki.
*
Trzasnęły drzwi pokoju hotelowego, w którym to chwilowo się zaszyłam przed wzrokiem ciekawskich gości.
- Yuko! No wreszcie jesteś! Wiedziałaś o tym? Co to miało być?! - zwróciłam się w kierunku drobnej Azjatki, która zrobiła to wejście smoka.
Moja menadżerka mimo swej niepozornej postury była prawdziwą smoczycą w branży a jej karcącego wzroku obawiał się nawet mój rosły ochroniarz.
- Zaprosiłaś tego Swallowa?! Wiem, że ci się kończy kontrakt ze Star Glow ale może łaskawie poinformowałabyś mnie wcześniej o swoich zamiarach! - zarzuciła mi zamiast odpowiedzieć na zadane przeze mnie wcześniej pytanie.
- Nie tylko Swallowa, są też ludzie z B&G, Power Co i innych agencji. Rozglądam się i chcę mieć wybór jeśli po wygaśnięciu kontraktu wy mi nie złożycie równie ciekawej propozycji - broniłam się. - Ale porozmawiamy o tym kiedy indziej. Ty mi lepiej powiedz co ja mam z tym zrobić?! - Wskazałam na ogromny różowy diament na moim palcu i Dylana jak gdyby nigdy nic zajadającego się moim urodzinowym tortem na kanapie.
- To przecież twój chłopak a właściwie to chyba nawet narzeczony – uściśliła.
- A kto jest CHYBA JESZCZE NADAL moją menadżerką? - podkreśliłam znacząco. - I czyj to był pomysł na promocję naszego filmu? Nie no! Weź to odkręć! Zdementuj! Powiedz reporterom, że walnął się w ten durny łeb wyskakując z samolotu albo to przez to rzadsze powietrze tam na górze, mózg mu rozrzedziło! Nie wiem. Wymyśl cokolwiek zanim zawlecze mnie przed ołtarz i załatwi jakieś małe Dylaniątka! - krzyczałam w akcie desperacji.
- Słońce wiesz, że cię kocham ale... - zastanowił się. - Chociaż od czego jest współczesna medycyna? Myślisz, że mogłabyś? Moje zajebiste geny warto przekazać dalej. Byłbym dobrym ojcem – odezwał się mój prawie narzeczony.
- Och zamknij się! - podniosłam w jego kierunku ten sam środkowy palec, na który wsunęłam tymczasowo mój prezent urodzinowy. – I musiał być różowy? I wielki jak jajo?! - dodałam zniesmaczona.
- Peter mi pomagał wybierać. A co myślisz o imieniu Aleksander, Aleks Anders? - rozmarzył się oblizując łyżeczkę z masy.
- Niech Peter ci pomoże wybrać – odpowiedziałam kąśliwie.
Odnalazłam wzrokiem mojego ubawionego całą sytuacją ochroniarza i błagałam wielkoluda wzrokiem żeby mnie dobił.
- Zapewniam cię, że nie konsultowali tego ze mną. Ja o tym nie wiedziałam! - Agentka złożyła swoją jasną i stanowczą deklarację. Wzięła głębszy wdech i kontynuowała: - No całe szczęście nie klęknął przed tobą. Powiemy, że to tylko prezent urodzinowy – ulitowała się. - Chociaż szczerze to wątpię, że w to uwierzą. Przy tych gabarytach pierścionek jak w mordę strzelił wygląda na zaręczynowy i ta scena jaką tam odegrał... - Gwizdnęła a ja zrobiłam minę pod tytułem zaraz się rozpłaczę. - No już dodrze, skontaktuję się z jego agentem i wydamy wspólne oświadczenie.
Drzwi znów trzasnęły i pojawiła się Caroline. „Jeszcze tej mi tu brakowało" pomyślałam z goryczą a może i wypowiedziałam pod nosem bo w nerwach się nie kontrolowałam.
- Mam się szykować na ślub? A może jeszcze na zostanie babcią? - rzuciła z cynicznym uśmiechem. Odpaliła tego swojego mentolowego papierosa mówiąc: - Nie mów ojcu. Myśli, że rzuciłam.
- A Betanny? Betty? Też ładnie. – Dylan dalej bujał w obłokach.
Przewróciłam oczami.
- To nie były zaręczyny, tylko zwykły prezent urodzinowy - zaprzeczyłam.
- Oczywiście! Ależ trzymaj wszystko w tajemnicy, rodziców jak zwykle poinformują brukowce. Mam tylko nadzieję, że jeśli jesteś już w ciąży to załatwicie to szybko! Chyba nie chcesz narobić nam wstydu! Pomyśl o kampanii Josepha, popsujesz ojcu wizerunek!
- Jojo a co byś powiedziała na Jonathan i Daizy? - odezwał się znów sprawca całego zamieszania, używając przezwiska jakie mi sam wymyślił a prasa niestety już je podchwyciła.
- Boże, co za durny pseudonim – syknęła Caroline. Po raz pierwszy i jedyny się z nią zgadzałam.
- A tak poza tym to po co właściwie przyszłaś? - zapytałam jednocześnie dając jej do zrozumienia, że nie jest tu mile widziana.
- Zbieramy się już. Nie będziemy z Josephem spać w hotelu, wracamy do domku letniskowego. - Tak zwykła nazywać rezydencję z ośmioma sypialniami nad zatoką, w której spędzają wakacje, święta i inne okazje. - Pamiętaj o jutrzejszym wywiadzie. Nie spóźnij się! – powiedziała dmuchając mi w twarz dymem i wyszła.
- Nie ma to jak miłość matki z córką – skwitowała całą sytuację Yuko.
- Dość tego! Wynocha! - wściekłam się. - Wszyscy wynoście się! Koniec imprezy!
- A co z gośćmi na dole? - pytała zdezorientowana Yuko.
- Albo wiesz co? Zmieniłam zdanie! Idę się nawalić! Gdzie ten mój cholerny prawie narzeczony?! Dylan! - krzyknęłam.
- Sprawdzę, czy wyproszono już reporterów - jęknęła Azjatka.
Chłopak oderwał się od wylizywania łyżeczki i zaszczycił mnie wreszcie uwagą. Lubiłam go, ale czasem był po prostu niemożliwy. Jakbym miała do czynienia z pięciolatkiem. Ciało ukradł Adonisowi ale mózg zostawił w przedszkolu. Chwyciłam go za rękę i zaciągnęłam do ogrodu.
Zrzuciłam swoje złote szpilki, te które nosiły moje imię bo błyszczały cholernie nieprzyzwoicie jak ich właścicielka. Przy wtórze gwizdów i krzyków gości wspięłam się na stół DJ-a.
- Jak się bawicie?! - zawołałam do już solidnie nawalonej gawiedzi u moich stóp. Na co odpowiedzieli wrzeszcząc z jeszcze większym zapałem.
Rzuciłam mikrofon DJ-owi. Przechyliłam butelkę alkoholu, która nawet nie wiem kiedy i jak znalazła się w mojej ręce wznosząc niewypowiedziany toast: "Szczęśliwej dwudziestki piątki Josephine! Gdziekolwiek jesteś." Paląca ciecz niczym stróżka lawy popłynęła przełykiem i rozlała się w moich żyłach rozgrzewając skostniałe, zmarznięte wnętrze.
A potem już tańczyliśmy z Dylanem i najbardziej wytrwałymi do rana dzieląc się groszkami szczęścia, kolorowymi kryształkami i zaraźliwym śmiechem. Ochoczo też oddawaliśmy swoje usta i idealnie dopracowane, wyrzeźbione ciała obcym dłoniom, palcom, językom... Rozdawaliśmy się kawałek po kawałku w oparach upojenia wszelakimi dostępnymi nam substancjami mieszającymi się z drogimi, wyszukanymi perfumami, potem i spermą, pozwalając temu wszystkiemu zasychać na naszych designerskich ciuchach oraz wymuskanych, gładkich, lśniących skórach. Z minuty na minutę obrastaliśmy kolejną lepką warstwą zepsucia i grzechu.
Migające wszędzie feerią barw światełka i zwisające z drzew dostojne lampiony oświetlały nasze szaleństwo tej nocy. Wirowaliśmy wokół nich niczym ćmy topiąc się w morzu alkoholu, swojej głupoty, próżności, sławy, przepychu, samotności a na koniec w hotelowym basenie "Santo beso".
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro