Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• the one •

Słońce przyświecało nad jedną z paryskich uliczek, gdzie mieściła się klinika profesora Brauna. Elegancka kamienica w kolorze kości słoniowej niczym nie przypominała ekskluzywnej placówki medycznej, jednak u znanego na całym świecie toksykologa leczyło się więcej pacjentów niż Sophie przypuszczała.

Patrząc na siebie w lustrze nie zauważyła diametralnej różnicy. Straciła sporo krwi i wciąż była osłabiona, ale po ponad tygodniowej rehabilitacji w klinice nie wyglądała, jakby była bardzo ciężko chora. Czasem miała wrażenie, że Liz przesadziła ze swoją opowieścią o tym, jak nikt nie dawał lekarce szans na przeżycie, jednak z drugiej strony prawniczka nie miała w zwyczaju wyolbrzymiania faktów.

Szczególnie zależało doktor Clark na przywróceniu pełnego czucia w palcach, bo przecież dłonie były jej narzędziem pracy. Pomimo ożywionych protestów Steve'a oraz dwójki przyjaciół zamierzała wrócić do dyżurowania w szpitalu zaraz po powrocie z Francji. Nie chciała nawet myśleć w jakim stanie znalazł się dom podczas ich prawie trzytygodniowej nieobecności.

Elizabeth była w trakcie pakowania reszty jej rzeczy do niewielkiej torby. Spojrzała na roztargnioną blondynkę mechanicznie składającą bluzkę w równą kosteczkę.

— Proszę, Liz, nie traktuj mnie, jakbym była niesamodzielna. Już dobrze się czuję. — Odebrała resztę przedmiotów od przyjaciółki, każąc jej odpocząć.

— Och... Ja tylko chciałam pomóc — zająknęła się kobieta, siadając w miękkim fotelu. — Profesor mówił, że jeszcze przez parę dni możesz w każdej chwili omdleć ze zmęczenia. Poza tym masz anemię.

— Wyjdę z tego — odparła twardo Sophie. Nienawidziła, kiedy ktoś obchodził się z nią jak z jajkiem.

— Nie wątpię. — Prawniczka uśmiechnęła się w zamyśleniu. — Skoro tak dobrze się czujesz, to może skoczymy za szybkie zakupy?

Doktor Clark nie przypuszczała, że tak łatwo przyjdzie jej zgodzić się na wielogodzinne chodzenie po sklepach, bo zwykle miała kilka wybranych, niewielkich butików, gdzie robiła zakupy, jednak nie potrafiła odmówić pannie James. Miała nadzieję, iż chociaż w miejscach publicznych prawniczka potraktuje ją normalnie i przestanie sprawdzać co pięć minut, czy przyjaciółka nie słabnie.

Była umówiona wieczorem na randkę ze Stevem, więc skorzystała z okazji, by kupić coś ładnego na tę okoliczność, ale blondynka ciągała ją tylko po wyjątkowo eleganckich sklepach.

— Pięćset euro?! Czy oni oszaleli?! — Sfrustrowana Elizabeth odłożyła długą czerwoną suknię na wieszak. — W głowie się nie mieści.

Sophie zaśmiała się pod nosem, słysząc komentarze prawniczki na temat kreacji w butiku znanego projektanta. Siedziała w wygodnym fotelu popijając kawę, którą zagryzała pączkiem i pozwalała Liz się wyszaleć estetycznie. Tego w klinice brakowało jej najbardziej — słodkości oraz kawy, czego oczywiście zabronił profesor. Braun poił ją codziennie ohydną, zieloną herbatą, a także lekkostrawnymi potrawami warzywnymi.

— Wiesz w ogóle, co planuje Steve? — zapytała Clark, mając nadzieję, że James objaśni jej co nieco. — Chyba nie sprowadził tutaj Harley'a... Nie ma mowy, żebym wsiadła na to ustrojstwo.

Przyjaciółka parsknęła głośno, zwracając na siebie uwagę ekspedientki prezentującej dwóm innym paniom najnowszy model skórzanej torebki. Blondynka sięgała po kolejną kreację, gdy spomiędzy wiszących ubrań czekających na wyprasowanie oraz odpowiednie wkomponowanie w wystawę wyłonił się mały czarnowłosy chłopiec. Sophie natychmiast zwróciła uwagę na malca i przyklękła przed nim.

— Gdzie jest twoja mama? — Zwróciła się do dziecka spokojnym, ale niezbyt przesadnie miłym głosem. Ten wskazał palcem jedną z kobiet oglądających torebkę. — Zatem musisz się bardzo nudzić, co?

Chłopczyk wpatrywał się w nią intensywnie niebieskimi tęczówkami, nie do końca ufając obcej osobie. Jednak w końcu dziecięca ciekawość zwyciężyła i malec podszedł do białego stolika, gdzie doktor Clark wysypała ozdobne kamyczki wypełniające przezroczysty wazon. Pokazała czarnowłosemu, w jaki sposób może je układać, łącząc ze sobą różne kolory.

— Co pani wyprawia?! — zirytowała się ekspedientka, niemal wyrywając kobiecie z rąk pojemnik, do którego chłopiec wsypywał niepotrzebne kamienie.

— Niech pani się uspokoi. To tylko dziecko i lepiej, żeby bawił się kamykami, niż wchodził pomiędzy ubrania, za których zniszczenie koszt będzie znacznie wyższy — wyjaśniła spokojnie.

Przerażona sprzedawczyni spojrzała na rząd materiałów, które czekały na to, aż łaskawie się nimi zainteresuje. W tym czasie matka odebrała dziecko z wdzięcznością od lekarki, pouczając malca, że nie powinien się oddalać bez pozwolenia. Elizabeth przyglądała się całej sytuacji blada jak kreda, ściskając w drżących dłoniach błękitną sukienkę wykonaną z jedwabiu.

— Liz, wszystko w porządku? — zmartwiła się przyjaciółka.

— Tak... Ja tylko... Pomyślałam, jaką byłabyś wspaniałą matką. — Blondynka zamrugała powiekami, rozpraszając łzy, które zdążyły już napłynąć do oczu. — Nieważne zresztą. Przez to wszystko robię się strasznie sentymentalna.

Ostatecznie kobiety wyszły ze sklepu z pustymi rękami, bo Sophie zdążyła straszliwie pokłócić się z ekspedientką o zasadność jej zachowania wobec niczego winnemu dziecka. Poprzysięgła, między innymi, że jej noga nigdy nie postanie w tym butiku i nie omieszka napisać skargi do szefa kobiety, ale sprzedawczyni nie wydawała się poruszona takimi groźbami. Najwyraźniej za słabo zdążyła poznać Sophie Clark.

W ostatnim już sklepie na końcu długiego pasażu lekarka wypatrzyła kreację, która wpadła jej w oko od razu, więc nawet nie zamierzała słuchać opinii James na temat sukienki. Była to welurowa, szafirowoniebieska kopertowa sukienka o opinającym sylwetkę kroju z asymetrycznymi zakładkami. Cienkie ramiączka eksponowały wyraźnie zaznaczone obojczyki kobiety, a dekolt w kształcie litery V kończył się w odpowiednim miejscu nie odsłaniając przy tym zbyt wiele. Dobranie butów oraz torebki do takiego ubrania nie było wielkim wyzwaniem, ale znalezienie wygodnej pary dobrze trzymającej się na stopach pochłonęło trochę czasu.

Przyjaciółki wróciły do hotelu, gdzie wszyscy stacjonowali podczas pobytu Sophie w klinice, kompletnie umordowane, a Alistaira zaskoczyła mała ilość toreb.

— Po tylu godzinach łażenia myślałem, że wrócicie z całym butikiem Chanel — skomentował, oglądając obrazki we francuskiej prasie brukowej. — Dobrze, że nie byłem na tyle głupi, żeby iść z wami.

— Mój drogi, podejrzewam, iż skonałbyś w pierwszym sklepie — odparła James z delikatnym uśmiechem siadając na oparciu fotela Scotta. — Ja sama miałam ochotę w pewnym momencie się poddać.

— Dlatego należy doceniać dobrodziejstwa internetu. — Mężczyzna złożył gazetę i rzucił ją na dębowy stolik, tuż obok kubka z kawą. — Co to za okazja? Ktoś ma urodziny?

— Sophie idzie na randkę. — Niebieskie oczy Elizabeth błysnęły z niewypowiedzianą radością. Jej dawny humor powoli powracał po miesiącach przygnębienia. Coś jednak wciąż ją trapiło. — Przebierz się, kochana, a ja zajrzę do Steve'a. Zaraz powinniście się zbierać.

Prawniczka wymknęła się na korytarz, trzy razy oglądając się za siebie, czy aby na pewno ani Clark, ani Ali nie wypadają z pokoju w pilnej potrzebie skontaktowania się z Rogersem. Wślizgnęła się za drzwi dwa pokoje dalej i cicho je zatrzasnęła. Blondyn był gotowy, ubrany w elegancki garnitur, który sama dla niego wybrała, oraz błękitną koszulę. Siedział na skraju fotela wyraźnie czymś zmartwiony, ale gdy kobieta podeszła bliżej, odkryła w jego oczach przerażenie.

— Udało ci się wszystko zorganizować? — zapytał cicho.

— Dopięte na ostatni guzik — poinformowała z zadowoleniem.

— A Alistair?

— Zabieram go do kina na jakiś blockbuster. Upewnię się, że nie będzie wam zawracał głowy — odparła spokojnie.

— Skąd to masz? — Zaskoczony Steve uniósł wzrok, zauważając czarne kwadratowe pudełeczko w dłoniach przyjaciółki.

— Poprosiłam Charlesa, żeby wyświadczył mi przysługę i przywiózł pierścionek ze sobą, zanim to wszystko się zaczęło — wyjaśniła prawniczka. — Wiedziałam, że trzymasz go w biurze i sądziłam, iż nadarzy się okazja. Lepszej niż dziś nie znajdziesz, uwierz mi.

— Zapomnę języka w gębie — odpowiedział markotnie, opieszale chowając pudełeczko do wewnętrznej kieszeni marynarki. Elizabeth z rozbawieniem zauważyła, że po raz pierwszy ma okazję widzieć Kapitana Amerykę tak wytrąconego z równowagi.

— Będzie dobrze, tylko się nie denerwuj. Idź już, bo się spóźnicie i rezerwacja przepadnie.

Blondynka wypchnęła mężczyznę na korytarz, czekając cierpliwie aż ten zabierze Sophie i dopiero wróciła do pokoju, który dzieliła z Alistairem. Przyjaciel siedział tam, gdzie go zostawiła, dopijając drugą kawę.

— Powiedz mi lepiej, co to za konspiracja odbywa się bez mojego udziału — odezwał się, gdy tylko przekroczyła próg pomieszczenia. — Mam wrażenie, że coś mnie omija.

— Dowiesz się jutro, jak będzie po wszystkim — odparła zagadkowo, robiąc porządek w torebce. — Jesteś gotowy? Spóźnimy się na seans.

— Mam lepszy pomysł. Zamówiłem nam taksówkę.

Scott odciął się równie tajemniczym tonem, zostawiając pannę James pełną pytań oraz wątpliwości, co do jego planu. Próbowała z niego cokolwiek wydusić, ale mężczyzna nabrał wody w usta i postanowił milczeć dopóki nie wysiądą z taryfy w docelowym miejscu. Elizabeth znała szalone pomysły Aliego na tyle, że nie potrafiła przewidzieć, co zaplanował. Nie miała nawet cienia wskazówki.

Nie miała także pojęcia, dokąd jadą, a nazwa podana taksówkarzowi łamaną francuszczyzną przez Szkota nic jej nie mówiła. Nie znała Paryża na tyle, by dobrze odnaleźć się wśród jego precyzyjnie zaplanowanych uliczek, ale udało jej się odszyfrować, że na pewno oddalają się od centrum. I to by było na tyle.

— No chodźże. — Ciemnowłosy mężczyzna pociągnął blondynkę za rękę wzdłuż ciasnej, mało eleganckiej alejki pełnej muzykujących ludzi różnych nacji. Po kilku zakrętach, pokonanych skrzyżowaniach oraz przy użyciu nawigacji w telefonie Alistair odnalazł poszukiwane przez siebie miejsce.

— Nie mam odpowiednich ubrań na imprezę. — Spojrzała na swoje jasne jeansy oraz granatową koszulę z niezadowoloną miną. Białe trampki trochę za bardzo rzucały się w oczy wśród szykownie ubranych Francuzów zebranych w barze o wdzięcznej nazwie La Revolution.

— Daj spokój, nikt nie będzie zwracał na to uwagi. — Przyjaciel machnął dłonią, wskazując na swoje, równie niewyjściowe, ubranie. — Puszczają tu hity naszej młodości.

Nim prawniczka po raz kolejny zdążyła zaprotestować mężczyzna wciągnął ją w tańczący pod niewielką sceną tłum. Na ścianie leciał tekst piosenki, która akurat brzmiała w głośnikach, by imprezowicze mogli podśpiewywać w rytm muzyki. Repertuar akurat się zmienił i Elizabeth natychmiast rozpoznała pierwsze nuty utworu.

— Zamówiłeś tę piosenkę? — krzyknęła Alistairowi obejmującemu ją w talii do ucha.

Clocks autorstwa zespołu Coldplay w jakiś dziwny sposób nastroiło tańczących dookoła nich, ale James wcale nie była tym zaskoczona. Doskonale pamiętała, że to właśnie ten utwór leciał w barze, gdzie pracowała, kiedy po raz pierwszy spotkała Aliego, próbując wyrzucić go z budynku za podżeganie do bijatyki. Tak się stało, że zamiast zostać wyrzuconym na bruk w deszczowy dzień, Scott został stałym klientem w barze oraz stałym człowiekiem w jej życiu, zapraszając do niego również swoją siostrę, Sophie. Można powiedzieć, iż wszyscy uratowali siebie nawzajem.

— Wyglądam, jakbym stąd gdzieś odchodził? Jak miałem ją zamówić? — odparł, okręcając kobietę wokół zgrabnym ruchem.

Mimo wszystko uśmiechnęła się szeroko do przyjaciela, wtulając w jego ramię. Tańczyli razem, nie wymieniając się z innymi partnerami. Blondynce brakowało wspólnie spędzonych chwil, bezcelowego łażenia po Londynie, które zawsze doprowadzało ją do wściekłości. Wracania nad ranem prosto do własnego, ciepłego łóżka. Miała okazję znowu poczuć się młodo, chociaż ze Scottem jako towarzyszem rzadko kiedy można było dojrzeć u siebie oznaki starości. Po prostu dawno nie mieli okazji spędzić razem czasu w tak luźny sposób, tańcząc i strząsając z siebie stres.

Po kilku utworach oddalili się od grupki ludzi, kierując do lady barowej, gdzie Szkot zamówił dwa drinki. Zgrzana Liz przetarła czoło dłonią, zgarniając na bok kosmyki włosów. Oboje byli zarumienieni jak po butelce brandy i zmęczeni jakby właśnie skończyli grać w piłkę.

— Dzisiaj ja stawiam — powiedział dumnie mężczyzna, gdy barman podsunął im szklanki pod nos. — Nie wydasz na mnie ani centa.

— Serio? — zapytała szczerze zaskoczona. — Co ci się stało?

— Skoro starzy dobrze się bawią, to my też możemy — odparł, sącząc w zamyśleniu kolorowy napój. Objął przyjaciółkę ramieniem. — Zobacz, czternaście lat temu, w innym świecie, to mogłaby być nasza randka...

Gdyby nie wydarzyła się Gabriella, Barnaby oraz cała masa bałaganu po drodze. Gdyby każde z nich było inne. Gdyby.

Kto wie, jakby potoczyły się ich losy. Może w ogóle by siebie nie potrzebowali i odeszliby w różnych kierunkach już po kilku tygodniach znajomości.

— Za długo i zbyt dobrze się znamy, żeby to była randka — odpowiedziała Liz roztropnie.

— Mamy za to piękną przyjaźń. — Wolną ręką podniósł z lady swój kieliszek. — Za przyjaźń, oby trwała jak najdłużej, aż staniemy się starzy, pomarszczeni i bezzębni.

— Kup sobie balkonik, bo nie będę cię nosić. — Blondynka przybiła własne szkło do szklanki mężczyzny.

— Jesteś za dobra, żeby tego nie robić. — Alistair roześmiał się wesoło i ucałował kobietę w skroń. Nagle jednak dobry humor prawniczki wyparował w sekundę, a ona sama posmutniała.

— Może wcale nie, wcale nie jestem taka dobra — stwierdziła z rozżaleniem pociągając nosem. Nie chciała zwracać na siebie uwagi siedzących przy barze, więc odstawiła pustą szklankę i wyszła na zewnątrz, gdzie chłodne majowe powietrze trochę ostudziło jej nerwy. Nienawidziła kłamać, a do tego właśnie zmusił ją Bakuto za cenę życia Clark.

— Coś cię gryzie, widzę to! — Scott natychmiast wybiegł za przyjaciółką. — Co takiego powiedział ci Bakuto, że chodzisz...

— Soph spodziewała się dziecka! — wyrzuciła z siebie, przestając powstrzymywać łzy. Ali skamieniał, obserwując blondynkę. — Prawdopodobnie połowa pierwszego trymestru, ale ciąża nie przetrwała działania trucizny!

Usiadła na kamiennych schodach przed barem, gdzie inni ludzie wychodzili na papierosa i ukryła twarz w dłoniach. Szkot dołączył do niej, wyciągając z kieszeni paczkę fajek, żeby odpalić jedną. Musiała komuś to powiedzieć, ale źle czuła się z faktem, że obarcza tajemnicą akurat Alistaira. Jednak wyrzuty sumienia były silniejsze.

— Skąd masz pewność, że nie kłamał? — zapytał wyraźnie przygaszony.

— Pytałam profesora Brauna. Potwierdził wszystko.

— Wiedzieli? — Mężczyzna ciągnął temat, chociaż prawniczka pragnęła zapomnieć o odbytej z Bakuto rozmowie, w trakcie której przekazał jej smutną wieść.

— Nie wiem. — Wzruszyła ramionami, ocierając łzy mankietem koszuli. Ostatnio tak dużo płakała, że wyczerpały jej się chusteczki w torebce. — Nie wydaje mi się. Mieli nigdy się nie dowiedzieć.

Ciemnowłosy po raz kolejny otoczył ramieniem pannę James, pozwalając jej się wypłakać, wyrzucić z siebie całą frustrację związaną z zachowaniem tajemnicy przez Rogersem i Clark. Teraz sam stał się powiernikiem sekretu, wszystko dla dobra przyjaciół. Najchętniej posłałby tajemniczego mężczyznę do piekieł za to, że kazał ukrywać prawdę akurat Elizabeth, skażając przy okazji naturalną niewinność kobiety.

Hotel znajdował się niedaleko bulwarów nad Sekwaną, więc Sophie oraz Steve zrezygnowali ze środka transportu, wybierając się pieszo. Lekarka błogosławiła fakt, że nie zdecydowała się na wyższe szpilki, bo podejrzewała, iż nie zaszłaby w nich zbyt daleko, a nie miała pojęcia, jak długa droga biegnie do miejsca ich destynacji. Rogers w tej kwestii był bardzo milczący i nie chciał zdradzić, w jakim celu wybierają się późnym wieczorem nad rzekę.

Jakiś dawno uśpiony instynkt podpowiadał Clark, że nie powinna narzekać w takim momencie. Przyjęła więc wszystko w milczeniu, chociaż nie przyszło jej to łatwo. W środku była istnym kłębkiem nerwów, któremu szereg pytań cisnął się na usta. Wreszcie blondyn cicho oznajmił dotarcie na miejsce, a kobiecie do reszty odebrało mowę.

Przy brzegu czekała na nich zacumowana barka z trapem wyłożonym czerwonym dywanem, pięknie oświetlona łańcuchami lampek. Z pomocą partnera weszła na pokład, a właściciel wręczył mężczyźnie kluczyki i odszedł spokojnym spacerem w kierunku miasta. Usiadła na kocu rozłożonym na rufie, a Steve odpalił silnik niewielkiego stateczku, ruszając do przodu. Podpłynęli do miejsca, z którego doskonale widać było świecącą wieżę Eiffela.

Po zakotwiczeniu Rogers dołączył do Sophie, przynosząc ze sobą wiklinowy kosz ze świecami oraz podgrzanym w niewielkiej kuchence jedzeniem. Lekarka z radością zauważyła croissanty z czekoladą, chociaż nie mogła skupić na nich dłużej uwagi przez niecodzienne zachowanie ukochanego, które zaczęło ją trochę martwić. Mimo wszystko uparcie milczała, ze stresu memłając w dłoniach skrawek sukienki.

— Wszystko w porządku? — zapytał zmartwiony Steve, spoglądając ukradkiem na zdenerwowaną kobietę. Jeszcze nie wolno było jej pić alkoholu, więc musieli zadowolić się oranżadą. Mężczyzna stwierdził, że może to i nawet lepiej, bo nawet bez alkoholu czuł się kompletnie pijany.

— Hm? A... tak, tak. W porządku — odparła w zamyśleniu.

— Czyli nie w porządku — dodał. — Powiedz, co się stało.

Wszystko, chciała z siebie wykrzyczeć. W jakiś dziwny sposób zaczęła czuć wyrzuty sumienia, że w ogóle śmiała zakochać się w Stevenie Rogersie. Nawet jeśli jej przyjaciółka w pełni to akceptowała. A może po prostu Peggy Carter była zbyt ogarnięta demencją, żeby dodać dwa do dwóch?

— Podczas mojej śpiączki miewałam dziwne sny... I jeden z nich uświadomił mi, że możesz... że możesz czuć się mną rozczarowany... — Mówiła z takim spokojem, jakby z góry spisała samą siebie na straty. — Bo jednak nie jestem Peggy. Och, Steve, ja chcę po prostu żebyś był szczęśliwy. Obojętnie z kim, gdzie, jak... Zależy mi tylko i wyłącznie na twoim szczęściu.

— Dobrze się czujesz? — Tylko tyle był w stanie z siebie wykrztusić po zaskakującym wyznaniu Sophie. Delikatnie skinęła głową. — Wcale nie brzmisz, jakbyś miała się dobrze.

— Nie żartuj sobie ze mnie — fuknęła zirytowana.

— Mówię jak najbardziej poważnie. — Spojrzał na nią z uwagą. — Pozwól mi coś powiedzieć i obiecaj, że nie będziesz przerywać.

— Przecież ja nigdy ci nie przerywam — dodała, zanim mężczyzna zdążył dokończyć. Spuściła wzrok, wbijając go w swoje stopy.

Steve przeszedł kilka kroków po mikroskopijnej przestrzeni rufy. Ze zdenerwowaniem bawił się własnymi palcami, zagryzając przy tym dolną wargę. Nigdy nie sądził, że będzie tak zestresowany pozornie zwykłym pytaniem. To przecież tylko trzy słowa, co może się stać? Clark najwyżej odmówi. A co potem?

— Nie przeczę, że Peggy była... jest dla mnie kimś bardzo ważnym. Zajmie miejsce w moim sercu na zawsze. Ale to ty... Ty przewróciłaś moje życie do góry nogami. Pojawiłaś się w moim świecie tak naturalnie, jakbyś została do tego stworzona, uzupełniając go o coś, czego zawsze mi brakowało. A ja... Ja cię kocham.

— Steve — wybełkotała, szeroko rozwartymi oczami pełnymi łez obserwując całą gamę uczuć na twarzy mężczyzny.

— Proszę cię, nie przerywaj mi teraz, bo mnie stresujesz — odpowiedział, spoglądając na ukochaną zaszklonymi oczami. — To na ciebie tyle czekałem. To zawsze będziesz ty... I nie potrafię wyrazić mojej miłości inaczej, niż... niż... Sophie Katherine Clark, czy uczynisz mnie najszczęśliwszym mężczyzną na świecie i zostaniesz moją żoną?

Lekarka patrzyła bezgłośnie to na pierścionek, to na klęczącego Rogersa, nie będąc do końca pewną, czy wyobraźnia nie płata jej figla. Złapała kawałek skóry na wierzchu dłoni i ścisnęła między palcami. Bolało, czyli to wszystko prawda. Całkiem odebrało jej mowę, więc musiała chwilę odczekać, uspokoić się, by odzyskać zdolność wypowiadania się.

— Mogłeś mi powiedzieć, że chcesz się ze mną ożenić, to oszczędziłabym ci trudu i sama bym się tobie oświadczyła — zaśmiała się, próbując rozluźnić sytuację, jednak zaraz spoważniała, pozwalając, by łzy spłynęły po policzkach. — Tak, po stokroć tak. Wyjdę za ciebie.

Gdy Steve przypieczętował oświadczyny zakładając kobiecie pierścionek na palec, Sophie pochyliła się do przodu i splotła dłonie na karku mężczyzny. Złączyli usta w zachłannym pocałunku, a Clark objęła nogami biodra ukochanego, pozwalając się zanieść do niewielkiej, ale przytulnej sypialni.

— Jak długo możemy tu zostać? — wyszeptała wprost w jego usta.

— Tak długo, jak chcemy — odparł, wyjmując spinkę podtrzymującą staranne uczesanie kobiety.

— W takim razie ja chcę na zawsze. — Uśmiechnęła się promiennie, zatapiając swoje drobne ciało w silnym objęciu mężczyzny, którego kochała najbardziej na świecie.

Na zawsze wydawało się doskonałą perspektywą, biorąc pod uwagę ilość ekscytujących rzeczy, które na nich czekały za rogiem. 

Wszystko było znajome. Jej kwiatowy zapach, miękkość ust, ciepło ciała, którego każdy skrawek znał na pamięć. Wyobrażał ją sobie w Londynie, z obrączką na palcu, uśmiechniętą jak nigdy wcześniej i zdał sobie sprawę, że właśnie tak wygląda dom. Jego dom.

END OF BOOK ONE


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro