Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• rushing tide •


— Czego konkretnie w zdaniu „Masz zakaz opuszczania kraju" nie zrozumiałeś? — syknęła Sophie, zauważając sylwetkę Steve'a wyłaniającego się z jednego z wyjść ogromnego frachtowca Britannia X.

Statek powietrzny posadzony na łące utworzonej w miejscu górskiej doliny wyglądał niczym monumentalna kamienica wzniesiona na pustkowiu. Mimo wszystko, aż za dobrze wpasowywał się w dziki krajobraz skalistych zboczy oraz szarawej wysokiej trawy. Kobieta szczelniej okryła się ciemnozieloną kurtką, bo chociaż był środek wiosny na półkuli północnej, temperatury panujące na Ziemi Ognistej nie sięgały nawet piętnastu stopni na plusie.

Otoczeni ze wszystkich stron skałami nie mieli większego wyjścia, jak udać się do rzekomej twierdzy na pieszo. Musieli pozostawić statek za sobą i przejść kilka kilometrów wąską przełęczą. Tak naprawdę przygotowywali się do wyprawy w nieznane.

— Rozmawiałem z Charlesem, załatwi to — odparł blondyn, podwijając rękawy czarnego stroju będącego własnością Rezerw.

— Nie patrz na mnie — Lucy wtrąciła się do rozmowy, wydając kilka poleceń technikom operującym statkiem. — Nie zapraszałam go do środka.

— Pamiętaj, że jak cię zamkną w więzieniu, to ani razu cię nie odwiedzę — odpowiedziała lekarka, upewniając się, że myśliwiec Eagle jest dobrze zabezpieczony przed wtargnięciem nieupoważnionych intruzów.

— Akurat — prychnął Alistair przyglądający się rozmowie z boku, za co oberwał kuksańca w bok od Elizabeth.

Czwórka przyjaciół zostawiła innych agentów Naukowych Rezerw Strategicznych na polanie i ruszyła pod górę. Steve szedł pierwszy, z mocną liną obwiązaną wokół bioder, którą musiał przekładać, gdy szczeliny skalne okazywały się dość niebezpieczne do przekroczenia, nawet dla doświadczonych wędrowców. Zaraz za nim Clark czujnie rozglądała się dookoła, gotowa zobaczyć to, co mogło umknąć uwadze mężczyzny.

Dało się słyszeć charakterystyczne chrzęszczenie żwiru pod nogami, nim Elizabeth idąca na końcu zaczęła się zsuwać razem z kupką niestabilnych kamieni naruszonych przez trójkę przyjaciół przed nią. Alistair gwałtownie zacisnął dłoń na jej nadgarstku, zanim do kobiety zaczęło docierać, że mogła znaleźć się w naprawdę niebezpiecznej sytuacji.

— Nie powinieneś mnie łapać w ten sposób, przecież mogłam pociągnąć cię za sobą! — fuknęła na Scotta, uznając jego zachowanie za oznakę bezmyślności.

— Puknij się dwa razy w czoło, zanim pomyślisz, że pozwolę ci tak po prostu umrzeć — odparł mężczyzna nie przerywając marszu. Para z przodu narzuciła tak szybkie tempo, iż ledwie za nimi nadążali.

— Alistair ma rację, uważajcie na siebie nawzajem — dodała zamyślona Sophie, niemal wpadając na Rogersa, który gwałtownie się zatrzymał.

Przed nimi roztaczał się spory kawałek płaskiej ziemi porośnięty wysokimi sosnami i innymi krzewami. Kiedy przedarli się przez gąszcz roślin, ich oczom ukazał się ponad dwumetrowy pordzewiały płot zwieńczony drutem kolczastym. Clark schyliła się, by zerwać źdźbło trawy, a następnie przyłożyła je do metalu, upewniając się, że nie płynie przez niego prąd.

— Zdaje się, że dotarliśmy na miejsce. — Steve spojrzał na ekran podręcznej nawigacji, gdzie niebieska kropka oznaczająca ich położenie zaczynała pokrywać się z czerwoną ustaloną w Rezerwach.

Chyba wszyscy zdawali się jednakowo zaskoczeni, że udało im się natrafić na rzekomą bazę już po kilkudziesięciu minutach marszu. Po przekroczeniu ogrodzenia okazało się, że kolejne kilkadziesiąt spędzą na błądzeniu między budynkami. Kompleks był ogromny, jego końca nie dało się zobaczyć z pasa trawy i drzew tworzącego barierę między ogrodzeniem a betonowymi kwadratowymi budynkami.

— Musimy się rozdzielić, inaczej nie zdołamy przejrzeć całej bazy zanim się ściemni — stwierdził Alistair, obracając się wokół własnej osi. — Ja i Liz pójdziemy na północ, wy na południe. Jeśli będziemy w stałym kontakcie, wszystko powinno przebiec sprawnie.

Sophie pozwoliła przyjaciołom ustalić przebieg poszukiwań, głównie dlatego, że nie do końca ufała sama sobie. To miejsce do złudzenia przypominało placówkę w Austrii, gdzie planowano zrobić z niej maszynę do zabijania.

Gdy dwójka agentów zniknęła za rogiem najbliższego budynku, lekarka oparła się o jego ścianę, głęboko wdychając chłodne powietrze przesiąknięte zapachem żywicy. Nagła fala mdłości przypomniała jej, że jedynym posiłkiem, jaki jadła tego dnia, było lekkie śniadanie o piątej rano. Przetarła twarz dłońmi, mając nadzieję, że chociaż w ten sposób sprowadzi się do pionu i zacznie myśleć racjonalnie.

— W porządku? — Rogers zwijający linę wspinaczkową posłał partnerce zaniepokojone spojrzenie.

— My też musimy się rozdzielić... Poszukaj obrazów, a ja przeczeszę teren i znajdę najlepsze wyjście z bazy. — Clark trudno było określić swoje dokładne motywy, ale była niemal pewna, że jeśli Steve z nią pójdzie, oboje znajdą się w niebezpieczeństwie.

— Soph, co się dzieje? — Mężczyzna schował narzędzia do plecaka, który następnie ukrył pod stosem igliwia leżącego pod drzewem.

Podszedł do drżącej kobiety, ujmując jej twarz w dłonie, by móc spojrzeć jej prosto w oczy. Pełne spokoju, nieco płomienne spojrzenie zielonych roziskrzonych oczu zostało zastąpione niepewnością i pewną dozą strachu, której dawno nie widział. Brązowowłosa agentka zacisnęła drobne, chłodne palce na jego nadgarstkach zamykając oczy.

— Jeśli coś się stanie, obiecaj mi, że nie zawahasz się zostawić mnie za sobą.

Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie potrzebowała usłyszeć akurat to z ust Rogersa. Jednak nadszedł ten moment, gdy musiała mieć pewność, iż ukochany nie będzie ryzykował swojego życia dla niej.

— Nie mogę ci tego obiecać... — Pokręcił energicznie głową, odtrącając od siebie niechciane myśli. — Nie, Sophie. Wiem, że ty byś tak nie postąpiła, więc dlaczego ja mam?

— Bo musisz dać przykład Liz i Aliemu! — Z wielkim trudem przełknęła łzy cisnące jej się do oczu. — Nie wiemy, co nas czeka w twierdzy, ani jak to wszystko się skończy, więc proszę... Nie próbuj ratować mnie za wszelką cenę.

Długie milczenie oznaczało, że wcale nie przekonała mężczyzny. Lśniącymi od wstrzymywanych łez oczami śledziła niezmienny, kamienny wyraz twarzy blondyna. Przeniosła dłoń wyżej, by móc pogłaskać go po policzku, w myślach obiecując sobie, że nie jest to pożegnanie.

— Błagam, zostaw mnie za sobą — szepnęła tonem pełnym desperacji. — Obiecaj mi, Steve.

— Obiecuję — odparł żołnierz po chwili pełnej ciszy oraz napięcia.

Sophie wymuszała na nim coś, czego nie był pewien i chyba doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie wiedział, czy w ostatecznym rozrachunku podda się, przestanie o nią walczyć. To miejsce w pewien sposób niepokoiło go, jakby przesycone zostało zapachem złych intencji oraz widmem śmierci. Nie chciał zostawiać kobiety samej, ale Alistair miał rację, jeśli się nie rozdzielą, nie zdążą opuścić twierdzy przed zachodem słońca.

— Idź już — poleciła, składając szybki pocałunek na ustach blondyna.


— Trzymaj się blisko. — Scott podał dłoń prawniczce idącej za nim. — Nie chciałbym cię zgubić w tym buszu.

Z niewielką pomocą kobieta wspięła się po kupce gruzu i kamieni wysypanych pod niewielkim pagórkiem. Rozejrzała się czujnie dookoła, czując jak nieprzyjemny dreszcz przebiega przez jej plecy. Na pozór zwykłe skupisko małych kwadratowych budyneczków mogło wyglądać niczym industrialny kampus wakacyjny położony w górach. Jednak coś w tej martwej ciszy przerywanej trzaskiem gałęzi, gdy ptak podrywał się do lotu lub wiatr wdzierał się między drzewa, przywodziło blondynce na myśl opuszczone cmentarzysko. James była ostatnią osobą, która dawała się ponieść wyobraźni, więc tym większy dyskomfort odczuwała skradając się między budynkami.

— Zapominasz, że należałam do skautów — przypomniała prawniczka, przystając na moment, by dokładniej przyjrzeć się szybko naszkicowanemu przez Steve'a planowi terenu.

— No tak, utalentowana Liz, złote dziecko... Jak mogłem zapomnieć — mruknął pod nosem Szkot scyzorykiem drążąc niewielki krzyżyk na pobliskim drzewie.

— Gdzieś tu powinna być kwatera boczna. — Blondynka zacisnęła usta w wąską linię, usiłując przenieść pomocniczy rysunek przyjaciela na teren w rzeczywistości, co było dużo trudniejsze w praktyce, niż kiedy omawiali skorygowany w pośpiechu plan uwzględniający rozdzielenie się. — Przecież w ciemności nie znajdziesz tych znaczków na pniach.

Podeszła do Alistaira i wyjęła z niewielkiej saszetki przewiązanej na biodrach puszkę oklejoną rażąco żółtym papierem. Spryskała dwoma sprawnymi ruchami miejsce, w którym przed chwilą dłubał mężczyzna.

— Och, świetny pomysł — zauważył Scott kąśliwie, gdy wyschnięty fluorescencyjny spray zaczął wyglądać coraz wyraźniej. — Teraz wojownicze żółwie ninja nie będą miały wątpliwości, którędy poszliśmy.

— Lepiej się z nimi skonfrontować, niż zgubić w lesie.

— Powiedziałbym wręcz przeciwnie, ale podobno ty jesteś ta mądrzejsza w naszym duecie, więc niech będzie. — Ali skinął głową ruszając do przodu. 


Steve skreślił kolejny kwadrat oznaczający budynek po wyjściu z trzeciego betonowego bloku. Intensywnie czerwone smugi światła padające na szare ściany oraz pnie drzew informowały o szybko zbliżającym się zachodzie słońca. Rozejrzał się uważnie dookoła, głęboko wdychając ciężkie wilgotne powietrze. Miał już niemal całkowitą pewność, że nie zdążą opuścić bazy, zanim się ściemni.

Wyłamanie zamka z czwartego wejścia poszło o wiele łatwiej, prawdopodobnie przez wprawę nabraną przy poprzednich. Blondyn zakaszlał porządnie, gdy kurz wzburzony przez powiew wiatru wdzierający się za żołnierzem podniósł się z podłogi. Unoszący się w powietrzu szary obłok pyłu odbijał światło latarki, więc mężczyzna wyłączył ją, decydując się na błądzenie w ciemnościach.

Jego kroki odbijały się echem w pustych korytarzach oraz pomieszczeniach. Z tego, co zdążył zaobserwować, baza była całkowicie opustoszała, HYDRA postanowiła zabrać nawet większość mebli. Natrafił wreszcie na pomieszczenie służące chyba za magazyn, ponieważ pełne było krzeseł, stolików, biurek oraz innych przedmiotów, których kontury rysowały się pod poszarzałymi płachtami materiału.

Rogers włączył latarkę, by lepiej móc przyjrzeć się przedmiotom, a jego uwagę natychmiast przykuło dużo czystsze płótno przykrywające przedmiot stojący w kącie. Chwycił rąbek materiału, kierując strumień światła na środek przykrywanej rzeczy i zdecydowanym ruchem ściągnął płachtę na ziemię.

Przedmiotem skrywanym pod białym bawełnianym płaszczem okazał się rząd płócien wyjętych z ram, opartych jedno o drugie pod ścianą. Blondyn przyklęknął przy stercie, zbliżając latarkę do pierwszego z brzegu obrazu, którym okazał się jakiś pejzaż. Przesunął malunek oraz kilka kolejnych, aż natrafił na krajobraz zawierający motyle.

— Sophie? — Odpowiedź nie nadchodziła przez długi czas. — Alistair? Liz?

Spojrzał na słuchawkę tylko po to, by odkryć, że komunikator nie wysyłał sygnału. Z cichym westchnieniem potrząsnął urządzeniem z nadzieją na poprawienie działania urządzenia. Jeśli opuści budynek, kiedy wróci tu z lekarką, obrazów już nie będzie. Usiadł na chłodnej posadzce, zastanawiając się, co powinien zrobić.

— Steve?

Zamarł w miejscu, obawiając się jakichś dziwnych omamów słuchowych. Wiedziony ciekawością powoli obrócił głowę w kierunku, z którego dochodził miękki głos naznaczony silnym brytyjskim akcentem. W ciemności widać było zaledwie zarys kobiecej sylwetki opierającej się o próg pomieszczenia.

Ostrożnie podniósł się, mrugając kilkukrotnie, gdy skierował światło latarki na postać stojącą nieruchomo w przejściu. Kobieta uniosła ramię do góry, zasłaniając dłonią twarz przed intensywnym blaskiem żarówki. Blondyn zatrzymał się tuż przy drzwiach wyłączając urządzenie. Być może to ciemność robiła sobie z niego żarty lub za długo przebywał w zakurzonych budynkach i zaczynał mieć halucynacje, ale z każdym mrugnięciem obraz stawał się coraz mniej fantazyjny.

— Peggy.

Wyciągnął rękę w stronę kobiety i poczuł, naprawdę poczuł, miękkość jej włosów, ciepło skóry na palcach. Z wstrzymywanym oddechem rozejrzał się dookoła, oczekując jakiegoś żartu, tłumu śmiejącego się z niego. Cały świat jednak wyglądał, jakby utkwił w miejscu. Jak to się stało, że stała przed nim prawdziwa Peggy?

— Wracajmy do domu, kochany. — Panna Carter uśmiechnęła się ciepło, głaszcząc mężczyznę po policzku. Miała na sobie piękną fiołkową sukienkę, znów wyglądała tak młodo jak wtedy, gdy spotkał ją po raz pierwszy.

Steve jednak nie ruszył się nawet milimetr, ponieważ każda część jego ciała krzyczała, że znalazł się w jakiejś potwornej pułapce. Niepewnie przyglądał się kobiecie, której obecność wyraźnie czuł. Nie wierzył w duchy, ale na pewno nie wyglądały tak żywo, nie brzmiały tak prawdziwie. Czy jeśli się odezwie, wszystko wróci do normy?

— Nie mogę — wydukał powoli, słysząc własny, zachrypnięty od kurzu, głos.

— Gdzie jest twój dom, Steve? — zapytała Peggy, posyłając mu smutne, pełne zawodu oraz tęsknoty spojrzenie. 


Każdy szelest przyprawiał Sophie o drobny stres sprawiając, że zaczynała nerwowo obracać się dookoła. Posuwała się do kwatery głównej w ślimaczym tempie, prześlizgując między budynkami niczym cień. Zdawała sobie sprawę z możliwości bycia obserwowaną przez armię Pandory. Kimkolwiek byli ci wojownicy, skradanie się opanowali do perfekcji, stając się żywymi zjawami.

Zrobiło się niemal całkowicie ciemno, więc kobieta wyjęła z kieszeni latarkę i oświetliła nią drogę przed sobą, narażając się tym samym na ekspozycję. Do wyraźnie odznaczającej się od innych budowli w kompleksie zostało agentce jakieś dwieście metrów. Dreszcz ekscytacji przebiegł jej po plecach, mieszając się z lekkim niepokojem.

Pchnęła ciężkie metalowe drzwi umieszczone między prostymi kolumnami ozdobionymi ośmiogłowymi wężami wodnymi. W świetle latarki wyglądały przerażająco, ostrząc swe zęby na każdego śmiałka przekraczającego próg niewielkiego dworku będącego siedzibą dowódcy jednostki. Wewnątrz kurz unoszący się w powietrzu natychmiast osiadł na ramionach lekarki na palcach skradającej się w korytarzu wyłożonym ozdobnym granitem. Domyśliła się, że ktoś był tu przed nią, ponieważ w niektórych pomieszczeniach odpalone zostało mdłe światło świec. Miała wytyczoną drogę, którą powinna podążać, aby dotrzeć do Pandory. Ta kobieta znów z nimi grała, bawiła się w lalkarkę, jednak tym razem Clark nie zamierzała pozwolić jej wygrać.

Sophie nieznacznie przyspieszyła kroku, skracając odległość dzielącą ją od głównego hallu, gdzie zapewne czekała na nią cała armia Rodriguez. Miała tylko nadzieję, że Steve, Liz i Ali są daleko od kwatery głównej, bezpieczni w swojej niewiedzy. Wsunęła się bocznymi drzwiami do wysokiego pokoju wielkości całkiem sporej sali balowej, zauważając, że pomieszczenie było opustoszałe. Pandora stojąca pośrodku odwróciła się powoli, a jej ciemnoczerwone usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu pełnym zadowolenia.

— Zdaje się, że za mną tęskniłaś — odezwała się lekarka, prostując w powietrzu rękę z jarzącą się niebiesko, grubą bransoletą na nadgarstku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro