• partners in crime •
Władze Nowego Jorku wpadły na piękny pomysł, jak uczcić pamięć ludzi, którzy opuścili Ziemię podczas decymacji, biblijnie zamieniając się w proch. Inne miasta stawiały kamienne tablice z nazwiskami wypisanymi w formie niemal niekończących się list. Głazy stawiane jeden obok drugiego zaczęły przypominać rzędy starożytnych monumentów, zamieniając się w smutną mogiłę wspomnień. Tymczasem rada miasta zaproponowała, by stworzyć park, w którym przebywanie nie będzie przywodziło na myśl katakumb ani cmentarzysk. To miejsce miało być piękne i odprężające. I takie było.
Zara Wilson zaczerpnęła świeżego wczesnojesiennego powietrza, wkładając na nos ciemne okulary oprawione na kształt popularnych awiatorek. Oblizała usta, na których wciąż czuła posmak wiśniowej coca-coli, chociaż opuściła bar z fast foodem dobre kilkadziesiąt minut temu. Spacerowała żwirową dróżką, co jakiś czas trącając kamień czubkiem neonowo żółtych Conversów. Mężczyzna idący obok nie odezwał się do tej pory ani słowem, pozwalając jej wylać z siebie cały potok przemyśleń, których miała bardzo dużo w głowie.
– No i wtedy wszystko pierdyknęło – skończyła monolog, inscenizując dłońmi dramatyzm sytuacji. – Naprawdę byłam przekonana, że jak tylko się obróci, to mnie zamorduje na miejscu.
– Wcale bym mu się nie dziwił. – Mężczyzna poprawił własne okulary przeciwsłoneczne. Przyglądając się biegającym dookoła klombów dzieciakom. – Mogłabyś czasem ugryźć się w język, Zara.
– Poniosło mnie, przyznaję – odparła, jakby była to całkiem normalna rzecz. Park poświęcony ofiarom Thanosa składał się w głównej mierze z klombów. Na każdym kwietniku widniała żelazna tabliczka ufundowana przez bliskich danych osób. W ten sposób rodziny mogły widnieć w jednym miejscu, a nie być ustawione alfabetycznie. Oprócz klombów, wokół zostało postawionych wiele fontann i ławek, opisanych w podobny sposób. Cały park zdawał się przypominać rajski ogród, więc nic dziwnego, że podczas tak pięknej pogody, jaka panowała we wczesnym październiku okolica była pełna spacerowiczów.
Oliver Campbell skręcił w lewo, zupełnie jakby chodził tymi ścieżkami codziennie. Wilson podążała za nim ślepo, ponieważ nie miała zielonego pojęcia dokąd mają się kierować. Szum wody spływającej kaskadami z kamiennych schodków mieszał się z cichymi rozmowami przechodniów. Ciemnoskóra kobieta przyjrzała się niewielkiej doniczce z drobnymi kwiatkami – o tej porze nie wytrzymają długo na zewnątrz. Postanowiła jednak zachować komentarz dla siebie, mając na uwadze wcześniejsze słowa mężczyzny.
– I projektu pewnie też nie podpisał – zagadał ponownie, przeczesując dłonią kręcone włosy. Właśnie znalazł się w beznadziejnej sytuacji, w której będzie tkwił pewnie jeszcze bardzo długo. – Nie ruszymy, jeśli nie będzie podpisu chociaż jednej osoby.
– Przecież to nie jest aż tak istotne, prawda? – zapytała ciemnowłosa. Projekt, którego pomysłodawcą była Sophie gorąco wspierana przez narzeczonego i który tak naprawdę doprowadził do współpracy między Naukowymi Rezerwami Strategicznymi a Międzykontynentalnym Centrum Bezpieczeństwa, zawisł właśnie w przestrzeni, czekając na łaskę Stevena Granta Rogersa.
– Teraz nie – odparł Oliver, wzruszając ramionami. – Ale później... kto wie, co wydarzy się później.
Świat znalazł się w potrzasku i absolutnie nikt nie potrafił ocenić kolejnych wydarzeń, jakie po sobie nastąpią. Nikt również nie przewidział kryzysu, który ich tutaj przywołał, by poprosili o pomoc. Campbell sam wciąż nie potrafił uwierzyć w fakt, że przejedzie pół świata, żeby szukać mężczyzny, którym wcześniej gardził. Dla kobiety, którą jeszcze dwa lata temu traktował jak egzemplarz kolekcjonerski.
Był winien Sophie przysługę i miał ją zamiar wypełnić, choćby spędził kolejne dwa lata na szukaniu jej brata. Miał jednak gorącą nadzieję, że zadzwonią do niego z działu technicznego z informacją o zlokalizowaniu nadajnika w mundurze Alistaira. Zatrzymał się, a rozpędzona Zara zderzyła się z jego plecami głośno klnąc. Stanęła obok, w cieniu starego klonu, podnosząc okulary nad czoło.
Klomb z czerwonej cegły nie był duży. W większości wypełniała go dzika trawa oraz łąkowe kwiaty, wśród których zagubiły się zwiędłe już eustomy. Wkładając doniczkę między rośliny nie mógł zauważyć, jak Wilson wstrzymuje oddech i wyciera oczy rękawem bluzy. Oliver wyjął z kieszeni haftowaną chusteczkę, przecierając tabliczkę zakurzoną przez pyły naniesione w czasie ostatnich deszczy.
Ku pamięci Jamesa Barnesa, Elizabeth James, Sophie Rogers i Samuela Wilsona. Resurgam.
Emocje, którym do tej pory nie pozwoliła dojść do głosu wreszcie wzięły górę, sprawiając, że kobieta bezgłośnie szlochała, opłakując stratę brata. Przez ostatnie miesiące robiła wszystko, by uniknąć rozmyślania o obiecanej partyjce paintballa z bratem, której najpewniej nigdy nie dostanie. Nie chciała pamiętać ich ostatniej rozmowy telefonicznej pełnej przekomarzania i wzajemnych docinek, a w szczególności nie chciała pamiętać o tym, że ich rodzinny dom na przedmieściach Nowego Jorku stał pusty.
– Nie musimy zostawać w hotelu – powiadomiła Olivera, wdzięczna, że zignorował jej żałosne pochlipywanie, nie oferując żadnego pocieszenia. – Mam dom w cichej okolicy. Potrzebujemy dużo czasu, bo Alistaira nie będzie łatwo znaleźć, niezależnie od tego, jak głośne są jego imprezy.
– Nie obraź się, ale jednak zostanę na Manhattanie – odparł mężczyzna, chowając zabrudzoną chustkę do kieszeni płaszcza. – Lubię mieć oko na centrum wydarzeń.
W bezsłownym porozumieniu zdecydowali, że zostaną jeszcze chwilę przy pomniku. Odeszli od klombu dopiero wtedy, gdy wiatr przywiał ze sobą ciężkie chmury zwiastujące nadchodzącą z zachodu ulewę. Żadne z nich nie miało samochodu, więc czym prędzej wepchnęli się w kolejkę złożoną z ludzi próbujących złapać taksówkę. Zara, jak na rodowitą wychowankę Nowego Jorku przystało, poradziła sobie dużo lepiej z zatrzymaniem żółtego pojazdu.
– Masz ochotę na drinka? – Wilson zapytała zanim kierowca zdążył ruszyć z miejsca. Pragnęła jak najszybciej zapomnieć o imieniu swojego brata wyrytym na kwiecistym pomniku ufundowanym przez jego przyjaciół. Część ciemnowłosej czuła się winna, że nie dołożyła ani grosza na ten gest, a druga połowa pragnęła, by taki klomb nigdy nie powstał.
– Tak, ale ja wybiorę miejsce. – Nie miała okazji w żaden sposób skomentować odpowiedzi Campbella, bowiem ten podał już adres taksówkarzowi. Zaskoczyło ją to, że nie znała miejsca wskazanego przez agenta Rezerw.
Miała ogromnie dużo pytań, których nie zdążyła zadać przez ostatnie miesiące ich współpracy w Londynie. Pewnie nawet by nie doszło do ich spotkania, gdyby nie fakt, że Naukowe Rezerwy Strategiczne straciły swoich najważniejszych członków, a Centrum Bezpieczeństwa było zagrożone rozwiązaniem z powodu nieudolnych działań agentów, za których panna Wilson harowała jak wół. Znała Olivera tylko z opowieści i żadne z przyjaciół nie wypowiadało się o nim pozytywnie, może z wyjątkiem Sophie, pozostającej w neutralnym stosunku do mężczyzny.
Do tej pory mu nie ufała, chociaż obserwowała mężczyznę każdego dnia, uważając na wszelkie gesty mogące zdradzać jego nieczyste intencje. Wieczorem kładła się sfrustrowana spać, kiedy nie znajdowała żadnych poszlak wskazujących na oszustwo ze strony mężczyzny.
– To prawda, że jesteś pół-Szkotem? – zaczęła niezobowiązująco swoje małe przesłuchanie, gdy wysiadali z taksówki przed rzędem bloków z czerwonej cegły w Hell's Kitchen. Rozejrzała się po okolicy, która wcale nie wyglądała zachęcająco, oczekując ukrytego wejścia do jakiegoś hipsterskiego baru w stylu Campbella.
– Mój ojciec jest Szkotem, więc raczej tak – odpowiedział rozbawiony mężczyzna, nieco przyspieszając kroku. Zachmurzone niebo bardziej przypominało widokiem porę wieczorną, niż wczesne popołudnie, a zapach zbliżającej się burzy wisiał w powietrzu.
Żeby dogonić towarzysza, Zara musiała zacząć stawiać większe kroki. Po kilku pokonanych zakrętach zatrzymali się przed drzwiami Josie's, jednak przez zabrudzone szyby kobieta niewiele widziała. Po wejściu do środka uderzył ją zapach alkoholu i dymu tytoniowego, zamrugała więc kilkukrotnie, starając się przyzwyczaić oczy do szczypiącego powietrza. Zaskoczył ją widok prawdopodobnie najbardziej obskurnego baru, jaki w życiu widziała, bo to nie był lokal na miarę specjalnie ściąganego z Francji wełnianego płaszcza, który nosił Oliver. Spodziewała się, że mężczyzna będzie pił czerwone wytrawne wino, jednak zamówił dla siebie colę z lodem i whiskey. Nieufnie podchodząc do podstarzałej barmanki, Wilson zamówiła tylko kieliszek wódki, który obsługa postawiła przed nią na klejącej się od rozlanego alkoholu ladzie.
– Nie spodziewałam się tego po tobie – stwierdziła, rozgryzając plasterek cytryny po wypitym kieliszku. – Myślałam, że pójdziemy do Ritza, czy coś...
– To nie randka – Brytyjczyk przerwał stanowczo cisnący się jej na język monolog, rozglądając się z zaciekawieniem po zadymionym wnętrzu. Josie's nie miało wielu klientów. Kilka osób stłoczyło się przy stole do bilardu, zaś w kącie jakaś grupka grała w karty. Miejsca przy ladzie w większości pozostawały puste, poza momentami, kiedy barmanka krzyczała ochrypłym głosem, oznajmiając gotowość zamówień.
– Ja wcale... nieważne – westchnęła, nagle zmęczona ciągnącą się bez sensu dyskusją. Nie tylko ona nie ufała Oliverowi. Wyczuła, że mężczyzna trzyma ją na dystans, nie pozwalając zbytnio zagłębiać się w sprawy Rezerw, chociaż współpraca dwóch organizacji pozostawała kwestią formalności i kilku podpisów, między innymi Steve'a oraz Sophie, których wciąż nie dostała. Pewnie nigdy nie dostanie.
Campbell rozglądał się po barze, nie zwracając większej uwagi na paplaninę Wilson. Wciąż powoli sączył swojego drinka, podczas gdy kobieta zamawiała trzeci kieliszek wódki. Pulchna barmanka zlitowała się nad dwójką maruderów siedzących przy ladzie i postawiła przed nimi słone orzeszki, które Zara przygarnęła z wdzięcznością. W końcu ciemnowłosa kobieta postanowiła podążyć za linią wzroku mężczyzny i zamrugała kilkukrotnie, marszcząc brwi w geście zaskoczenia.
– Pierdzielę! – wymsknęło jej się, gdy była już pewna, że niemal czarne loki należały do znajomego Szkota. – My to mamy szczęście!
Brytyjczyk nie odpowiedział, nie spuszczając czujnego spojrzenia z brata Sophie, kompletnie nieświadomego niczego, grającego w karty. Siedział w kącie lokalu, otoczony przez mniej lub bardziej nietrzeźwe towarzystwo, którego pewnie nawet nie znał. Oliver przyłożył palce do skroni, wzdychając ciężko. Kusiło go zamówienie jeszcze jednego drinka, ale żeby odpowiednio podejść Scotta musiał mieć wystarczająco jasny umysł. Towarzysząca mu Amerykanka przenosiła oczy raz na niego, raz na obiekt ich obserwacji.
– Wiedziałeś, że on tu będzie... – szepnęła, a w tym samym momencie Alistair podniósł się ze swojego miejsca i skierował do wyjścia z baru, nie zauważając ich obecności przy ladzie. Brytyjczyk wyjął z portfela kilka banknotów, bez przeliczenia kładąc je pod pustą szklanką po drinku. Niecierpliwym gestem złapał Zarę za łokieć, starając się nie zgubić Szkota z pola widzenia. – Nigdzie nie pójdę, dopóki nie odpowiesz na moje pytanie!
Campbell tylko przewrócił oczami, wymijając młodą kobietę, by podążyć w ślad za Alistairem. Chcąc, nie chcąc musiała za nim iść, choćby dlatego, by dopilnować, żeby się nie pozabijali. Upewniła się w swoim przekonaniu, żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie ufać Oliverowi. Nie dawała jednak upustu złości, ponieważ musiała trzymać rękę na pulsie i nie pozwolić, by Alistair wyślizgnął im się z rąk.
– Adeline van Doren była na tyle uprzejma, by pomóc Naukowym Rezerwom Strategicznym – Zara z zaskoczeniem zauważyła, że mężczyzna odpowiedział na jej pytanie. Jednocześnie, wymienione przez Campbella nazwisko przywołało falę poczucia winy spływającą na jej zamroczoną przez wódkę świadomość.
Brytyjczyk skutecznie podążał w ślad za Scottem, nie spuszczając wzroku ze smukłej, wysokiej sylwetki niemal wtapiającej się w cienie budynków. Słońce zaczęło zachodzić już kilkadziesiąt minut temu, a nagromadzone nad miastem ciężkie chmury skradły resztę światła rzucanego przez centrum galaktyki.
Alistair nie zamówił taksówki, ani nie spotkał się z nikim po drodze. Oboje agentów zorientowało się, że mężczyzna wie, o ogonie za nim podążającym i wcale nie udawał się do własnego mieszkania. Nie mieli większego wyboru, niż brnąć dalej w jego grę, dopóki nie złapią okazji otwartej konfrontacji. Zara zdawała sobie sprawę z niknącego powoli zatłoczonego otoczenia zmieniającego się wraz z odległością w bardziej przemysłową część. Nie zwiastowało to niczego dobrego, zwłaszcza, jeżeli temperament Szkota groził wybuchem. Słyszała od Natashy wystarczająco na temat jego ostatniej wyjątkowo niefortunnej kłótni ze Stevem i wolała nie testować cierpliwości ciemnowłosego na sobie.
Przeniosła spojrzenie na Campbella, którego zdeterminowany wzrok oraz skupiony wyraz twarzy mówiły same za siebie. Miał zamiar ściągnąć Scotta z powrotem do Wielkiej Brytanii choćby siłą. Nie podobało jej się to, w co została wmieszana, ale tłumaczyła sobie, że robi to dla Sophie, a pośrednio także dla swojego brata. Brnęła więc dalej, ciągnąc się jak cień za Oliverem, który po udzieleniu odpowiedzi na pytanie zadane kilkadziesiąt minut temu nie odezwał się więcej. Nie była pewna, czy wolał nie zdradzać ich obecności, czy po prostu nie miał ochoty na pogawędki.
– Nigdy tu nie byłam – zauważyła cicho, rozglądając się po obcej okolicy i zdając sobie sprawę, że mówi zdecydowanie za dużo. Niestety, paplanie bzdur w stresowych sytuacjach było nawykiem, którego nigdy nie zdołała wykorzenić.
– Nowy Jork jest ogromny – Oliver prychnął w odpowiedzi, nieco zirytowany jej obecnością. – Nic dziwnego.
Zrozumiała iluzję ukrytą w tonie mężczyzny każącą jej zamilknąć i skupić się na ich zadaniu, czyli trzymaniu Alistaira w zasięgu wzroku. Wiedziała, że gdy tylko złapie okazję, by wyrwać się z ich pułapki, zniknie i przez długi czas nie będą w stanie go zlokalizować. Szkot poruszał się powoli, jakby spacerował w bliżej nieznanym sobie kierunku, podziwiając obskurność okolicy z naiwnością godną dziecka. Nie było żadnej oznaki zdenerwowania w jego wyważonych gestach, ani razu nie obejrzał się za siebie.
Coraz silniej uderzało ją wilgotne powietrze, a w momencie, gdy dotarli nad betonowe nadbrzeże zaczęła się porządna, jesienna ulewa. Ciemność na dobre zapanowała nad miastem, a w okolicy nie było dobrego oświetlenia, więc ledwo mogła dostrzec Szkota stojącego przy wielkim kontenerze. Mężczyzna schylił się po coś, a potem oparł o metalową ścianę osłaniającą go od wiatru.
Deszcz. Deszcz stanowił tutaj istotny czynnik, bo Zara zaczynała paranoicznie podejrzewać, że przestali grać myśliwych, a stali się ofiarami. W deszczu krew szybciej spłynie i nie będzie tak bardzo widoczna... Dobry Boże, czy Alistair naprawdę ma zamiar ich zamordować? Im mniejsza odległość dzieliła agentów od siebie, tym wyraźniej widziała długi, pewnie metalowy, przedmiot w ręku Scotta.
– Co wy tu, kurwa, robicie?! – Zapytał, z zaskoczeniem odrzucając pręt na ziemię. Nie spodziewał się ujrzeć znajomych twarzy, tym bardziej takich, które dla własnego dobra powinny zostać w Londynie.
– Możemy zadać ci to samo pytanie – odparła zirytowana Wilson. Każda warstwa jej ubrania była przemoknięta, resztki makijażu spłynęły wraz z kroplami zimnego deszczu, a alkohol przestał ją ogrzewać od środka. Miała wszelkie prawo do bycia zdenerwowaną, gdy już upewniła się, że Szkot jej nie zabije. – Śledziliśmy cię.
Za swoją odpowiedź oberwała kuksańca w żebro od Olivera, a gorzki śmiech ciemnowłosego rozniósł się po okolicy. Naprawdę miała dość ostatniego tygodnia, gdy wszystko zdawało się działać przeciwko niej. Campbell zacisnął usta w wąską linię, którą odczytała jako zirytowanie porównywalne do jej własnego, a ona sama przybrała na twarz złośliwy uśmieszek usatysfakcjonowana jego niezadowoleniem.
– Musisz wrócić do Londynu – odparł krótko, kierując słowa w stronę Scotta. Jego ton był zupełnie neutralny, więc nieco zdezorientowany nagłą wizytą Alistair zmarszczył czoło.
– Nie mam najmniejszej ochoty. – Ciemnowłosy wzruszył ramionami, starając się ich wyminąć, ale kiedy Oliver stanął mu na drodze, stracił resztki cierpliwości i łapiąc mężczyznę za kołnierz płaszcza, przycisnął go do ściany kontenera. – Zejdź. Mi. Z drogi.
Nawet jeżeli ten krótki akt przemocy zrobił na Campbellu jakiekolwiek wrażenie, nie dał po sobie tego poznać. Pozostawał w stoickim spokoju, nie pozwalając własnym uprzedzeniom brać góry nad zadaniem, jakie zostało mu powierzone. Panna Wilson przyglądała się wszystkiemu w niemym zdumieniu, nieco ogłupiona przez alkohol powoli opuszczający jej organizm, ale gotowa zareagować, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. Brytyjczyk chwycił pięść Szkota odrywając ją od swojego płaszcza i wyprostował pognieciony kołnierz przesiąknięty wodą.
– Ceylon Emerald Company straciło właścicielkę, więc wszelkie prace stoją w miejscu, bo Rogers zrzekł się przepisanych na niego praw – wyjaśnił spokojnie mężczyzna, hamując wszelkie uszczypliwości cisnące mu się na język. Firma nie była jego problemem, a mimo wszystko został jakoś wplątany w ratowanie rodzinnego biznesu Clarków.
– Znudziło mu się szefowanie? – Alistair prychnął, w jego głosie dało się słyszeć pełno irytacji i urażonej dumy. Oliver o mały włos nie przewrócił oczami w geście dezaprobaty, odkrywając, że coraz trudniej jest mu się hamować.
– Jesteś ostatnią dziedziczącą osobą i jeśli nie wrócisz, cała władza pozostanie w rękach zarządu, a firmę przejmie Skarbiec Narodowy – fuknął Campbell, sprawiając, że Zara podskoczyła w miejscu, przypominając sobie o niefortunnym otoczeniu, w którym miała zginąć, gdyby Scott jednak zdecydował się na morderstwo. – Naprawdę masz zamiar zostać, patrząc jak owoc pracy pokoleń Clarków zostaje przekazany w obce ręce?
Szkot nienawidził obecnie Olivera bardziej, niż wtedy, gdy sypiał z jego siostrą. Brytyjczyk uderzył dokładnie tam, gdzie miał zamiar uderzyć, wywołując oczekiwany efekt. Ciemnowłosy nie dał jednak po sobie poznać, że wzmianka o rodzinnym dziedzictwie jakoś go poruszyła, choć miał ochotę rozpłakać się tu i teraz. Jednocześnie był także wściekły na Steve'a, że ten zrzekł się swoich praw do Ceylon Emerald Company, chociaż te zostały mu dane na długo przed ślubem. Sophie walczyła z zarządem przez kilka tygodni, by uczynić Rogersa trzecią decyzyjną osobą w firmie, zanim oficjalnie staną się małżeństwem. Po co? Tylko po to, żeby ostatecznie mężczyzna stwierdził, że nie ma ochoty przejąć po niej schedy. Wspaniały okaz szacunku dla kobiety, która kochała go bardziej, niż cokolwiek innego na świecie.
Zara postanowiła zainterweniować, zdając sobie sprawę z faktu, że chyba całkowicie wytrzeźwiała, bo zaczęła drżeć z zimna, gdy jej ciężkie od ulewy ubrania kleiły się do wychłodzonego ciała. Ostrożnie położyła dłoń na ramieniu Alistaira, wybudzając go z czarnych nieprzyjemnych myśli, których odbicie widziała w jego lśniących od łez oczach. Odsunęła mężczyznę od Olivera, zanim zdążyło przyjść mu na myśl, żeby naprawdę skrzywdzić Campbella.
– Wrócę z tobą – zaproponowała nieśmiało, nie wiedząc, czego oczekiwać w następnej kolejności. – Pomogę ci ogarnąć sprawy w firmie.
Spodziewała się jakiejś ostrej odpowiedzi albo zrezygnowanego westchnienia, ale Scott posłał jej enigmatyczne spojrzenie, jakby nie patrzył na Zarę, ale na kogoś zupełnie innego. Chwilę później jego wzrok ział całkowitą pustką, bezemocjonalną głębią, która sprawiła, że nieprzyjemny dreszcz przebiegł po kręgosłupie kobiety. Zastanawiała się, czy w taki sam sposób patrzył na resztę przyjaciół, próbujących wyciągnąć do niego pomocną dłoń. W końcu, po boleśnie długiej chwili, która na bank przyprawi ją w przyszłości o zapalenie płuc, strząsnął jej rękę ze swojego ramienia, wymijając dwójkę agentów.
– Nie łaźcie za mną – powiedział zachrypniętym, niskim głosem, przyprawiającym Wilson o kolejną falę nieprzyjemnych dreszczy. – Nie potrzebuję niańki.
Campbell spojrzał na nią, odsuwając się wreszcie od kontenera, a ona tylko wzruszyła ramionami, równie zaskoczona, co Brytyjczyk. Przez dłuższy moment stali unieruchomieni w miejscu, na przemysłowym nadbrzeżu, wsiąkając nieustający deszcz i obserwując, jak Alistair doskonale stapia się z ciemnością wieczora, znikając z ich pola widzenia, zanim jeszcze dotarł do kolejnego kontenera.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro