• joy of christmas •
– Więc twoja mama była czarownicą?
Sama nie potrafiła przyzwyczaić się do tak istotnego faktu z własnego życia, więc dopiero po kilkunastu dniach oswajania się z wiadomościami, jakie zaserwował jej Strange, Sophie odważyła się opowiedzieć o rewelacjach Steve'owi oraz przyjaciołom. Rogers zareagował podobnie jak ona, sądząc najpierw, że jest to po prostu żart. Czarownica. Dobry Boże, jak to dziwnie brzmiało. Mimo wszystko, lekarka odzyskała swój dawny spokój ducha wiedząc, iż rodzice działali w dobrej wierze.
– No, tak jakby – potwierdziła ponownie, bo narzeczony zadawał jej to samo pytanie od kilku dni, sam niedowierzając własnym uszom. Po połączeniu poszczególnych wydarzeń z tym faktem, rzeczy wreszcie nabierały trochę więcej logiki. – Robiła coś takiego jak Wanda, tylko na zielono.
– To by wiele wyjaśniało – stwierdził nagle mężczyzna, doznając olśnienia. – Nie tylko naszyjnik i twój niezwykły dar... Rzuciłaś na mnie jakiś czar, żebym się tak mocno w tobie zadurzył?
Clark uśmiechnęła się w odpowiedzi, lekko kręcąc głową. Szczelniej opatuliła się wełnianym pledem, który Ali niedawno przywiózł jej ze Szkocji, popijając gorącą herbatę z mlekiem. Za oknem śnieżyło, wyjątkowo mocno, jak na klimat panujący w Wielkiej Brytanii, więc lekarka nie zamierzała się wynurzać z domu. Miała ostatnie chwile przed świętami Bożego Narodzenia, by nacieszyć się książką czytaną w spokoju, nawet jeśli po raz kolejny sięgała po tę samą pozycję należącą do medycznych bestsellerów.
– Mogę wreszcie zobaczyć, co tam bazgrzesz? – zapytała, starając się zajrzeć przez ramię ukochanemu szkicującemu projekty zaproszeń.
– Dopiero, gdy nałożę na to kolory. – Blondyn zamknął notes kreślarski i odłożył go na stolik obok sofy. Objął kobietę, przyciągając ją do siebie, a ona oparła głowę na jego torsie.
Sophie napawała się zapachem krochmalonej koszuli narzeczonego, słuchając mocnego i rytmicznego bicia serca mężczyzny. Jego zapuszczona broda trochę drapała ją w czoło, ale nie narzekała z tego powodu, nawet jeśli ostatnio wszystko jej przeszkadzało oraz drażniło. Nawet zwariowana historia z jej rodzicami nie wydawała się tak przerażająca, gdy miała u boku Steve'a. Była pewna, że z jego pomocą pokona też zimową chandrę, która ją dopadła tuż przed świętami.
Z lekkim trudem wydostała się spod ramion blondyna i przeszła do kuchni, rozprostowując przy okazji nogi zdrętwiałe od kilkugodzinnego siedzenia w tej samej pozycji. Przeszukała szafki, zawiedziona odkrywając poważne braki w przekąskach ubywających w zastraszającym tempie. Ciągle błądziła gdzieś myślami, więc nawet nie zauważyła, że Rogers przygląda jej się od dłuższego czasu.
– Gdzie są wszystkie orzeszki w panierce? – zapytała, gdy dostrzegła wreszcie dużego mężczyznę stojącego u progu. – Miałam ochotę na coś słonego.
– Zjadłaś je wczoraj, na kolację – przypomniał Steve, biorąc się za wyjmowanie naczyń ze zmywarki. – Uprzedzę twoje pytanie i powiem, że popcornu też nie ma, bo Ali zabrał go ze sobą do pracy.
Poddała się i nie szukała dalej, ponieważ wyglądało na to, iż półki zostały doszczętnie opróżnione, choć tydzień temu robiła większe zakupy. Wzięła pierwszą lepszą paczkę ciastek oraz solniczkę, a następnie wróciła na swoje poprzednie miejsce. Rogers zajął się wypełnianiem dokumentacji, którą obiecał dostarczyć do St Mary Abbots zaraz po Nowym Roku, by móc na czas ukończyć konserwację obrazów.
– Czemu właściwie Nat i Sam nie chcieli przylecieć do nas na święta? – Przerwała lekturę, starając się zrozumieć odmowę ze strony przyjaciół. Mogła się spodziewać tego po agentce Romanoff, ale Wilson był nieco bardziej towarzyskim człowiekiem, a przynajmniej tak jej się wydawało.
– Chcieli zostać w Wakandzie – odparł zamyślony mężczyzna. – Tam jest o wiele spokojniej. Planuję się z nimi spotkać po Sylwestrze... T'Challa ma kolejne tropy prowadzące do zorganizowanego kłusownictwa.
– Żartujesz sobie ze mnie? – Kobieta energicznie zamknęła książkę, kierując swoją uwagę na blondyna siedzącego obok. Posłała narzeczonemu gniewne spojrzenie, rumieniąc się ze złości. Zdjęła z siebie koc i położyła go na oparciu sofy, podnosząc się z siedzenia. – Jeśli myślisz, że będę po raz drugi przeżywała ten koszmar, który nam zafundowałeś ostatnio, to muszę cię niestety sprowadzić na ziemię.
Brązowowłosa oparła ręce na biodrach, wzrokiem piorunując Rogersa. On także długo nie wytrzymał w stoickim spokoju i wreszcie stanął naprzeciwko lekarki, dumnie obstając przy swojej racji. Atmosfera w pomieszczeniu zgęstniała na tyle, iż dałoby się kroić ją nożem, a dwoje zakochanych przybrało iście marsowe miny. Spokój sprzed kilkudziesięciu minut nagle gdzieś wyparował, zostawiając po sobie jedynie gorzkie wspomnienie.
– Chyba nie sądziłaś, że będę siedział bezczynnie i pozwalał przyjaciołom ryzykować za siebie życie? – Steve prychnął głośno, okazując swoją dezaprobatę dla żądania Sophie. – Moim obowiązkiem jest im pomagać.
– Czyli zamierzasz żyć ze mną na odległość i kochać mnie też na odległość? – Zirytowana kobieta podniosła głos. Kłótnia była ostatnią rzeczą, jakiej dziś potrzebowała. Zbyt dobrze nie mogło trwać zbyt długo. – W ogóle nie cenisz swojego życia? Po co ci w takim razie małżeństwo?
Blondyn westchnął ciężko próbując odnaleźć właściwe słowa, które nie uraziłyby ukochanej. Może Ultron miał rację mówiąc, że nie potrafi wrócić z wojny, ani odnaleźć domu... A może to wojna była jego domem? Nie mógł tak po prostu zrezygnować z czegoś, co robił całe życie. Siedząc w domu i obserwując masę zła dziejącego się za oknem, miał głębokie wyrzuty sumienia, że nie reaguje na żadne z wydarzeń. Dręczyły go niemal równie mocno, jak brak telefonu od Tony'ego.
– Może po prostu źle wybrałaś? – odparł, nim zdążył ugryźć się w język. W tym momencie niczego nie pragnął bardziej, niż tego, żeby ukochana porządnie go spoliczkowała. Przeklinał w myślach samego siebie, bo nie miał pojęcia, co mu odbiło, że tak jej się odwdzięczył za zwykłą troskę.
– Och, bez wątpienia – odgryzła się chłodno, powstrzymując łzy cisnące się do oczu. – Oliver nigdy nie zrobiłby mi czegoś takiego.
Odwróciła się na pięcie, wychodząc w pośpiechu z pomieszczenia, gdy łzy spływały po jej twarzy gorącym strumieniem. Nim Rogers zdołał ją dogonić, narzuciła na siebie płaszcz i wsiadła do samochodu, odjeżdżając przed siebie, całkiem bez celu. Pierwszy raz od bardzo dawna narzeczony doprowadził ją do płaczu.
Chciała, żeby po prostu było normalnie. Czy tak wiele wymagała? Spokoju oraz życia bez obaw, że lada dzień może zostać wdową. Była świadoma, iż wychodzi za mąż za żołnierza, w dodatku nie byle jakiego, ale nie mogła znieść skrajnej zdolności do poświęcenia, jaką wykazywał Steve myślący o sobie w ostatniej kolejności. Może i była samolubna, ale nie chciała dzielić się nim ze światem, szczególnie teraz, kiedy tak bardzo go potrzebowała.
Błąkała się po mieście wypłakując ostatnie łzy i okazjonalnie wyzywając innych kierowców, chociaż niczemu nie byli winni. Odwiedziła po drodze chyba ze trzy piekarnie, gdzie nie mogła dostać trifle'ów, ponieważ większość została wykupiona przed jutrzejszą Wigilią, co jeszcze bardziej pogorszyło jej fatalny nastrój, aż w ostateczności wylądowała w Chelsea. Elizabeth otworzyła drzwi, będąc zagłębiona w swoim świecie organizacji, co Clark wywnioskowała po notesie schowanym w kieszeni fartuszka kucharskiego.
– A co to się stało? – zapytała zmartwiona blondynka, natychmiast parząc zmarzniętej lekarce gorącą herbatę.
– Steve jest samobójczym idiotą, a ja dla odmiany jestem egoistyczną idiotką – stwierdziła brązowowłosa, sięgając po paczkę chusteczek leżących na stole kuchennym. – I skończyły się trifle w mojej ulubionej piekarni.
– To jeszcze nie koniec świata – odpowiedziała panna James, stawiając przed przyjaciółką gorący kubek pełen pachnącego owocowego naparu. – Za godzinę będzie serniczek. Dam ci na wynos, bo nie wolno jeść gorącego.
Sophie uśmiechnęła się słabo, czując jak Liz układa dłoń na jej nadgarstku, klepiąc ją lekko w rękę w pocieszającym geście. Odkąd zaczęła płakać minęły jakieś dwie godziny, a wciąż nie potrafiła się uspokoić i gdyby nie to, że skończyły jej się łzy, płakałaby dalej. Pociągała więc cicho nosem, patrząc jak prawniczka przygotowuje pachnące w całej kuchni tosty.
– Niech zgadnę... poszło o misje? – zagadała kobieta zupełnie nie przejmując się kłótnią, która dla jeszcze panny Clark wydawała się tragedią. Elizabeth znała ich jak własne kieszenie, dokładnie wiedziała, co bolało jej przyjaciół, co ich dręczyło oraz co poprawiało im humor. To, co było w niej najlepsze to, że zachowywała przy tym profesjonalny dystans do spraw, mając możliwość chłodnej kalkulacji, która nie sprawdzała się w przypadku Sophie.
– Och, bo ten pacan mnie wkurza – odpowiedziała lekarka między kolejnymi kęsami pieczonego chleba z suszonymi pomidorami, jaki zaserwowała jej przyjaciółka. – Prawie stracił życie, i to nie jeden raz, a dalej nie myśli o swoim bezpieczeństwie. Przecież ja zwariuję od ciągłego zamartwiania się... Będziesz jadła, czy mogę zjeść twojego?
– Możesz, ale myślałam, że nie lubisz sera – przytaknęła blondynka, unosząc brwi w geście zaskoczenia. Zaraz jednak jej twarz przybrała nieco zmartwiony wyraz. – Wiesz, nie chcę wyjść na niemiłą... Wydaje mi się, iż zajadasz stres. Pani Graham wytknęła ci parę dni temu, że nie trzymasz stałych wymiarów i znów przytyłaś.
Brązowowłosa przerwała w pół kęsa i odłożyła tost na talerz, decydując się na wypicie napoju zaserwowanego jej przez James. Najchętniej zrezygnowałaby z usług pani Graham, ale zmarnowała już na nią tyle czasu oraz energii, że chciała dociągnąć sprawę z suknią do końca. Niestety, nie obyło się bez spięć z projektantką i ostatnim razem starsza kobieta zatriumfowała, doprowadzając lekarkę do płaczu. Rozpoczęła tym samym złą passę towarzyszącą Sophie aż do świąt, którą zwieńczył dyrektor kliniki neurochirurgii wysyłając ją na przymusowy dwutygodniowy urlop, gdy prawie zemdlała podczas całonocnej operacji.
– Ktoś kroił cebulę? – Wchodzący do mieszkania Alistair skomentował ilość chusteczek leżącą na stole. Mężczyzna wciąż trzymając w rękach torby z zakupami zatrzasnął drzwi nogą, ku niezadowoleniu Elizabeth zostawiając na nich odbicie buta.
– Pokłócili się, nic nowego – odparła prawniczka, zaglądając do toreb. – Gdzie ty tak długo byłeś po czosnek?
– To nie moja wina, że zrobiłaś tak długą listę! – obruszył się mężczyzna, wykładając produkty na stół i w międzyczasie popijając kawę zaparzoną mu przez pannę James jakiś czas temu.
– Na pewno nie było na niej piwa. – Kobieta pomachała przyjacielowi puszką przed nosem, chowając ją do lodówki. Scott jedynie przewrócił oczami w geście dezaprobaty.
Liz wreszcie odnalazła poszukiwane przez siebie warzywa i zabrała się za ich obieranie, wydając przy tym polecenia Szkotowi, które ten spełniał wyjątkowo potulnie. Nawet Clark włączyła się do pomocy, by oderwać się trochę od natrętnych myśli o porannej awanturze i przelać swoje emocje na coś innego niż chusteczki.
– O, o wilku mowa – zauważył Ali, patrząc na ekran telefonu. Odebrał połączenie. – Nie, nie ma jej tutaj. Tak poza tym, to gratulacje wam obojgu za bycie największymi baranami na świecie... Wiesz co, Steve, jako dobry brat powinienem ci porządnie obić szczękę, ale nie zrobię tego tylko dlatego, że ty byś nic nie poczuł, a ja najpewniej miałbym pogruchotane kości.
– Och, daj mi ten telefon! – Syknęła zniecierpliwiona Elizabeth, znienacka wyrywając komórkę z dłoni Alistaira. Mężczyzna bezgłośnie zaprotestował, próbując odzyskać swoją własność. – Tak, Sophie jest u nas, w mieszkaniu.
– Dzięki wielkie, Liz – skomentowała sarkastycznie lekarka, podnosząc się z krzesła i zabierając swoją torebkę. – Trzeba było mu powiedzieć, że będę rozmawiała tylko w obecności prawnika.
– Po czyjej ty właściwie jesteś stronie? – zapytał ciemnowłosy prawniczki, gdy przyjaciółka opuściła mieszkanie, uciekając przed konfrontacją z narzeczonym. Podała mu świeżą porcję gorących tostów oraz czarną, mrożoną herbatę.
– Po właściwej. – James wzruszyła ramionami, jakby zrobiła zupełnie naturalną rzecz. – Odwołane śluby to bardzo kosztowne inwestycje, które rzadko kiedy się zwracają.
Scott pokiwał głową ze zrozumieniem, gratulując kobiecie wnikliwego przemyślenia sprawy. Elizabeth z kolei uśmiechnęła się ledwie zauważalnie, kręcąc głową w geście dezaprobaty. Steve i Sophie zachowywali się czasem jak dzieci w piaskownicy kłócące się o jedyną fajną zabawkę na placu zabaw. Koniec końców i tak zawsze dojdą do porozumienia, ale najpierw muszą wywołać burzę, która postawi na nogi pół miasta.
– Dobrze kombinujesz, sam bym lepiej tego nie ujął – stwierdził ostatecznie mężczyzna.
– Pokroisz wreszcie te pomidory, czy będę na nie czekała kolejne pół dnia – prawniczka pospieszyła przyjaciela, wrzucając papryczkę do sałatki. – Przecież wiesz, że nie byliby sobą, gdyby chociaż raz na kwartał się nie posprzeczali.
– Jak to mówią: kto się czubi, ten się lubi, no nie? – zauważył Szkot. – Ale Sophie jest taka, że ostatnimi czasy nie idzie się z nią dogadać na żaden temat.
Stres przedślubny robił swoje. Im bliżej było wielkiej daty, tym para robiła się coraz bardziej nerwowa, co zdecydowanie negatywnie wpływało na otoczenie Rogersa i Clark. Choć Liz wraz z Alim robili, co mogli, by załagodzić wszelkie spięcia, czasem się nie udawało. James może i śmiała się z zachowania przyjaciół, ale do śmiechu jej nie było, gdy sprzeczki dotyczyły jakiegoś ślubnego wyboru, ponieważ zawsze powodowały spore opóźnienia w jej starannie rozplanowanym kalendarium. Najbardziej na świecie nie cierpiała, gdy coś nie szło po jej myśli, a jej perfekcjonizm nie mógł zostać zaspokojony.
– Powiedz mi, że nie zapomniałeś kolejny rok z rzędu kupić choinkę... – uświadomiła sobie blondynka, posyłając Alistairowi pytające spojrzenie. Mężczyzna rozejrzał się bezradnie dookoła, zdając sobie sprawę z jutrzejszego święta.
– Mam załatwioną! – Scott starał się jakoś wybronić z sytuacji. – Jutro o szóstej rano masz ją w salonie, słowo daję.
– Miało być dzisiaj po południu – mruknęła niepocieszona kobieta. – Jutro mamy bardzo dużo obowiązków do wypełnienia.
***
Steve jedynie zdążył się przejechać samochodem kawałek, gdy Elizabeth zadzwoniła do niego, że Sophie już wyszła i najpewniej wraca do domu. Mijał po drodze kolorowe wystawy sklepowe oraz wędrujących kolędników żałując, że i jego nie ogarnęła radosna atmosfera świąt. Uśmiechnął się na wspomnienie jedynych świąt, które kiedyś wyprawili w Avengers Tower. Zastanawiał się, czy Nat, Sam i Bucky będą dobrze się bawili, czy Tony jest szczęśliwy oraz spokojny z Pepper, czy Bruce, Thor wraz z Asgardczykami odnaleźli się w Nowym Jorku... I nigdy wcześniej nie żałował tak, jak teraz, zatajenia prawdy przed Starkiem.
Zaszył się w pokoju stanowiącym wspólne biuro jego oraz Sophie, nie chcąc wzbudzać nerwów ukochanej od samego przyjazdu. Słyszał, jak krząta się na parterze i toczył ze sobą walkę, by nie zejść do niej i próbować porozmawiać jeszcze raz, bez emocji. Musiał jednak dać jej czas, by ochłonęła, uspokoiła się, sam zresztą potrzebował trochę spokoju, by pomyśleć, zanim znowu powie coś okropnego.
Jakoś w głębi duszy nie wierzył, że racjonalne argumenty w ogóle dotrą do narzeczonej. Clark miała zwyczaj oceniania go swoją miarą, której ani razu nie zastosowała do samej siebie, chociaż wielokrotnie rzucała się prosto w wir walki, nie przejmując się zupełnie swoim bezpieczeństwem.
– Soph? – Poddał się po dłuższej chwili i zszedł na parter, do salonu, gdzie wcześniej się pokłócili. – Przestaniesz przede mną uciekać?
– Nie sophuj mi tu teraz – odparła obrażona, wrzucając kawałki kartonika do ognia płonącego w kominku. Z impetem rwała kolejne fragmenty papierów, rzucając je wprost w płomienie z dziwną satysfakcją.
– Możemy się przestać kłócić i zacząć normalnie rozmawiać? – Mężczyzna westchnął głęboko, drapiąc się w zamyśleniu po brodzie. Stanął obok kanapy, zachowując należyty dystans, dający Sophie wolność. Z goryczą pomyślał o tym, iż to stary nawyk z czasów, kiedy Clark nie potrafiła jeszcze do końca nad sobą zapanować i uruchamiały się w niej instynkty wypracowane przez HYDRĘ.
– Nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Nie chcę ciągle obawiać się, że lada dzień zostanę wdową.
Spojrzał na ukochaną, zauważając cienie na jej zmęczonej twarzy. Była jeszcze bledsza, niż zwykle, nawet w ciepłym blasku ognia. Zdał sobie sprawę, że wygląda na chorą, a on tego nawet nie dostrzegł. Tak był zajęty organizowaniem swojego powrotu na pole bitwy, iż nie potrafił spostrzec, co dzieje się z jego narzeczoną i czy wszystko z nią w porządku. Jeżeli jego wyrzuty sumienia mogły być jeszcze większe, to w tej chwili sięgnęły dna.
– Steve, ja potrzebuję teraz więcej spokoju, niż kiedykolwiek.
– Nie namawiam cię do niczego – odpowiedział zaskoczony. – Wiem, jak trudne dla ciebie było starcie z Pandorą i to wszystko, co działo się wcześniej. Nigdy w życiu nie oczekiwałbym od ciebie...
– Poczekaj – przerwała mu unosząc dłoń. – Nic nie rozumiesz.
Przeszła się po pokoju sięgając po niedawno czytaną książkę i wyjęła z niej kopertę, która przyszła wraz z poranną pocztą. Wręczyła ją skonsternowanemu blondynowi, a ten ostrożnie otworzył skrzydełko, wyjmując dużą złożoną kartkę. Niezbyt wiele rozumiał z treści zawartej na papierze, dowiadując się jedynie, że przyszedł ze szpitalnego laboratorium. Wszystko inne było czarną magią.
– Jestem w ciąży – rzuciła niecierpliwie. Rogers zamrugał kilkukrotnie, zupełnie, jakby się przesłyszał. Przez moment miał w uszach jedynie szum krwi płynącej przez tętnice z zawrotną prędkością.
– C-co? – Usiadł na kanapie, pierwszy raz od dawna czując się, jakby naprawdę się upił. – Jak długo wiesz?
– Miałam swoje podejrzenia od ponad tygodnia, ale dopiero przedwczoraj odważyłam się wysłać próbkę krwi do laboratorium – odpowiedziała nadzwyczaj spokojnie, choć od nadmiaru emocji drżał jej głos. – Nie chciałam, żebyś dowiedział się przez kłótnię... Powiesz coś, czy zamierzasz mi tu zemdleć?
Faktycznie mógłby zemdleć z wrażenia, ale siedział już na sofie, więc nie miał możliwości upadku. Chryste, będzie ojcem. Musiał kilkukrotnie powtórzyć to w myślach, żeby przyswoić nową, szokującą informację. Patrzył to na twarz Sophie, to na jej brzuch i wciąż próbował zebrać się w sobie, żeby cokolwiek powiedzieć, ale brakowało mu słów. Nowe życie, nowa odpowiedzialność, nowe szczęście...
– Będziemy mieli dziecko – szepnął sam do siebie. Miał nadzieję, że wypowiedzenie na głos czegoś tak oczywistego spowoduje, iż początkowy szok minie. – Będziemy mieli dziecko. Przecież to najlepsza wiadomość, jaką usłyszałem w ciągu całego swojego życia!
Poderwał się z kanapy i w jednym kroku doskoczył do całkowicie oniemiałej Sophie, czule całując ukochaną, podnosząc ją, a następnie wykonując radosny piruet. Po początkowym niedowierzaniu ślad minął, został zakryty przez ogłupiające wręcz szczęście, które zalało go jak duża oceaniczna fala spadająca na rybaków podczas sztormu. Kobieta zaśmiała się wesoło, huśtając nogami w powietrzu.
– Puść mnie już, bo ostatnio mam wystarczająco zawrotów głowy i mdłości, nie musisz mi dokładać więcej... Dobrze, że się cieszysz, bo ja jestem absolutnie przerażona. Nigdy w życiu nie opiekowałam się tak małą istotą.
– Będziesz doskonałą mamą, Sophie – zapewnił gorliwie Steve, uśmiechając się tak szeroko, jak tylko mógł. – Nie jesteśmy pierwszymi, którzy są całkowicie zieloni w temacie dzieci, a poza tym mamy pewne przeszkolenie z Alistairem.
Kobieta klepnęła go żartobliwie w ramię, a on w odwecie mocno ją do siebie przytulił, trzymając ukochaną jak najbliżej się dało. Teraz, praktycznie rzecz biorąc, miał przy sobie aż dwa szczęścia, Soph oraz to, które nosiła pod sercem. Nigdy przedtem nie czuł się tak ekstatycznie radosny, zapominając zupełnie o sprzeczce sprzed kilku godzin. Zupełnie, jakby cały zewnętrzny świat znów zniknął i została tylko ich mała, ale powiększająca się rodzina.
Nie był pewien, jak sobie poradzi. W końcu wychował się bez ojca, za wzór mając jedynie opowieści mamy o bohaterstwie Josepha Rogersa. Musiał się dużo nauczyć. Wyglądało na to, że jeszcze wiele wyzwań czekało na nich, ale nigdy wcześniej nie był tak gotowy, jak teraz. Wszystko przed nimi, a reszta jakoś się ułoży.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro