Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• in memoriam •

Steve otworzył oczy, półprzytomnie rozglądając się wokół łóżka. Znajdował się na samym skraju materaca, gdzie mógł swobodnie sięgnąć ręką podłogi. Dłoń Sophie zwisała mu z barku, lekko oparta o jego policzek, a jedną nogę kobieta przerzuciła przez talię mężczyzny i twarz wtuliła w jego kark. Rogers wziął telefon z szafki nocnej, zadziwiając się, że było po szóstej rano, a jakiś łomot na parterze go obudził. Ponownie zamknął oczy, próbując dospać chociaż kilkanaście minut, gdy hałas się powtórzył.

– Co to za dźwięki? – zapytała Clark zachrypniętym głosem. Podparła się o plecy ukochanego, podnosząc do pozycji siedzącej. Ziewnęła przeciągle, rozciągając całe ciało zesztywniałe od snu.

Wróciła z pracy w środku nocy, po trzech nagłych operacjach, bo na izbie przyjęć brakowało ludzi. Miała nadzieję na odespanie przedłużonego dyżuru, by chociaż sprawiać wrażenie wypoczętej na imprezie sylwestrowej organizowanej przez Alistaira. Niestety, najwyraźniej nie dane jej było wyspać się za życia. Mogłaby jutro zadzwonić do szpitala, że jest chora, ale znając życie, zwlekła by się z łóżka nawet będąc jedną nogą w grobie i poszła operować, staczając kolejną bitwę z kostuchą o ludzki byt.

– Sprawdzę – zaproponował Steve, ubierając białą koszulkę. – Nie wstawaj jeszcze.

– Poczekaj, pójdę z tobą – uparła się kobieta, w biegu narzucając na siebie kawałek materiału, który okazał się szlafrokiem mężczyzny.

Zbiegła po schodach, próbując dogonić Rogersa, co skutecznie ją rozbudziło na dobre. Jeszcze kawa i będzie jak nowo narodzona, o czym pomyślała, niemal wpadając na partnera stojącego przy wejściu do jadalni. Blondyn zasłaniał cały widok na pomieszczenie, więc musiała przecisnąć się między nim a progiem, by móc zobaczyć, co się dzieje.

Sprawcą całego zamieszania był Alistair, siedzący na krześle, ubrany w kilt z czerwonego tartanu w ciemnozieloną kratę klanu Scottów oraz wysokie jasne skarpety. Nie miał na sobie żadnego podkoszulka, a kręcone grube włosy związał w mały kok z tyłu głowy. Byłoby to mało zaskakujące, gdyby nie fakt, że trzymał na kolanach dudy i to właśnie one wywoływały ten nieznośny hałas w całym domu. Steve wymienił niepewne spojrzenie z Sophie, która wzruszyła ramionami w odpowiedzi na nieme pytanie.

– Alistair – odezwał się mężczyzna, zanim Szkot ponownie zaczął wypróbowywać instrument. – Co ty wyprawiasz?

Przyjaciel oderwał się wreszcie od zajęcia i zwrócił swoją uwagę na dwójkę zaskoczonych mieszkańców domu, przyglądających mu się z konsternacją wypisaną na twarzy. Żadne z nich nie wiedziało, co ma powiedzieć.

– Jak to, co robię? Pamiętacie o mojej dzisiejszej imprezie, prawda? – zapytał tonem, jakim opiekunki zwracają się zazwyczaj do nierozumnych dzieci. – Przygotowuję się do występu, który ma być gwoździem programu. Marsz Imperialny na dudach, coś nie z tej ziemi.

Sophie ziewnęła przeciągle i posłała Steve'owi zmęczone spojrzenie, wiedząc, że żadne negocjacje z Alim nie mają sensu. Mężczyzna był uparty i gotów do postawienia na swoim za wszelką cenę. Terrorysta, pomyślała zaraz, rozmasowując skronie.

– Jak zamierzasz się nauczyć grać w jeden dzień, skoro nawet nie masz nut? – Rogers rozpoczął dyskusję ku niezadowoleniu Clark, pragnącej jedynie w spokoju pospać do ósmej rano. Wcale nie wymagała zbyt wiele w swoim własnym domu.

– Wczoraj oglądałem tutoriale na youtube, cały wieczór. – Ciemnowłosy mężczyzna westchnął teatralnie, zauważając mocno zdezorientowaną minę Rogersa, powoli unoszącego brwi. Na jego czole wystąpiły dwie głębokie, podłużne zmarszczki proporcjonalne do wielkości konsternacji mężczyzny. – Nieważne... Po prostu jestem zdolny, okej? Wierzcie mi lub nie, ale ja szybciej nauczę się grać na dudach, niż wy będziecie mieli dzieci.

Lekarka znalazła się dosłownie o włos od udławienia się własną śliną, szybko zamrugała oczami, by upewnić się, że dobrze słyszała słowa przyjaciela. Steve doznał chyba podobnego szoku, bowiem stał w przejściu z półotwartymi ustami i oczami szeroko otwartymi, które utkwione były w Alim. Scott z kolei w ogóle nie zwracał uwagi na to, co dzieje się dookoła niego.

– W to nie wątpię – odparła kobieta, gdy wróciła jej zdolność mówienia. – Ale wstrzymaj się z tym chociaż do ósmej rano.

– Wiecie co, muszę wam coś powiedzieć – Szkot odezwał się, wychodząc do korytarza, gdzie Sophie i Steve byli już w połowie drogi po schodach. Półnagi i w kilcie wydawał się mało wiarygodny na poważne rozmowy. – Jak was zobaczyłem po raz pierwszy, w bazie Rezerw, to nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś między wami może być. Późnej byłem prawie na sto procent pewien, że wam nie wyjdzie przez wasze durne charaktery, no ale jednak coś wyszło, bo jesteście najdziwniejszą parą, jaką znam. Jakaś magia się tu musiała zadziać.

Rogers pamiętał ten dzień doskonale, bo rzadko kiedy martwiły go aż tak wiadomości zasłyszane w radiu. Po raz pierwszy zdał sobie także sprawę, że albo jest najzwyczajniej w świecie szalony albo kieruje nim coś więcej niż zwykły sentyment do Naukowych Rezerw Strategicznych, jaki przez cały czas sobie wmawiał. Potem było już tylko gorzej, bo wpadł jak śliwka w kompot, obracając całe swoje życie do góry nogami dla dziewczyny, która wbiegła w niego podczas joggingu. Jak potoczyłyby się ich życia, gdyby obrazy nigdy nie zostały skradzione?

– Masz rację, Ali, dużo magii. – Blondyn uśmiechnął się mimowolnie, mierzwiąc dłonią i tak potargane loki stojącej na stopniu wyżej Clark. – Inaczej nie wytrzymałbym z tą kobietą ani minuty dłużej.

– Że co, proszę? – zapytała, próbując zastąpić rozbawiony ton poważniejszym. – Mam ci przypomnieć, jak notorycznie doprowadzasz mnie do szału? Pół miesiąca przypominałam ci o przeglądzie, przez który zepsuła nam się nawigacja.

Splotła ramiona na piersi, obserwując roześmianego Rogersa z rozczuleniem i była z siebie cholernie dumna. Nawet pomimo dręczącego go poczucia winy oraz koszmarów potrafiła sprawić, że się uśmiechał, a jego szczęście było dla kobiety ważniejsze, niż cokolwiek innego na świecie. Z niemym zachwytem przyglądała się złotym refleksom w jasnych włosach, intensywnie błękitnym oczom, ostro zarysowanej żuchwie, której linię jej usta znały na pamięć. Mężczyzna z tak wielkim sercem był ostatnim, na co zasługiwała, a mimo to był przy niej, zostawiając za sobą wszystko i wszystko stawiając na jedną kartę. Och, jak wielką była szczęściarą.

– Ekhem... – Alistair odchrząknął, sprowadzając kobietę na ziemię. – No... idźcie już spać, czy co tam macie w planach... Ja muszę się przygotować, a przeszkadzacie mi.

***

Sophie wpięła kilka spinek z szafirowymi oczkami z boku głowy, poprawiając starannie ułożone pukle i lekko spryskując je lakierem do włosów. Z największą ostrożnością skierowała pompkę od perfum na szyję, w okolicę nasady żuchwy tak, by ani kropla nie spadła na misternie uszytą i kupioną za niebotycznie wysoką cenę szafirowo niebieską sukienkę. Rzadko kiedy wydawała aż tyle pieniędzy na jednorazowe wyjście, ale pragnęła, żeby Alistair był dumny ze swojej pierwszej całkowicie samodzielnie wyprawionej imprezy.

– Jeśli cokolwiek stanie się tej sukience, to przysięgam, że wyjdę z siebie i stanę obok – mruknęła, wciąż żałując oderwanej metki.

Lekarka przeniosła wzrok na Steve'a, którego odpowiedź brzmiała mniej więcej jak ciche warknięcie psa i zdała sobie sprawę, iż mężczyzna w ogóle jej nie słuchał, będąc pochłonięty do reszty wiązaniem nowego splotu krawata przed lustrem. Scott pokazał mu, jak obsługuje się portal YouTube, więc teraz Rogers naśladował poczynania mężczyzny z filmiku, krok po kroku tłumaczącego zasady tworzenia węzła Eldredge. Kobieta przechyliła głowę na bok, przyglądając się partnerowi uważnie.

– Daj, pomogę ci – zaproponowała, cofając video na telefonie do początku. Sophie nieraz wiązała krawaty swojemu ojcu, potem bardzo rzadko Aliemu, ale miała pewną wprawę w przekładaniu dwóch końców kawałka materiału. – Wiesz, że Liz twierdzi, jakoby Alistair czuł się odrzucony?

– Nie zauważyłaś tego? – Steve posłał kobiecie niepokojąco szczerze zaskoczone spojrzenie, sprawiając, iż zamarła z dłońmi zawieszonymi w powietrzu.

– To dlatego obchodzisz się z nim jak z jajkiem? – zapytała roztrzęsionym głosem. Rogers nie odpowiedział, lecz jego wzrok mówił sam za siebie. Clark energicznie chwyciła krawat i odrzuciła go na bok, siadając ciężko na skraju łóżka. – To jest... irracjonalne. Ali jest dorosły, dlaczego miałby czuć się odrzucony?

Blondyn usiadł obok niej, chwytając drobną dłoń lekarki między swoje ręce. Przez chwilę oddychała szybko i nieregularnie, wyraźnie wyprowadzona z równowagi, więc zaczekał, aż Sophie zapanuje nad emocjami.

– Jest dorosłym, który wyrósł w przekonaniu, że jesteś jego jedyną rodziną – odparł Steve. – Teraz musi się tobą dzielić, więc to normalne, jeśli nie jest mu łatwo. Łatwiej przyszło mu zaakceptować Liz, bo nie mieszkała z wami tak długo.

– Nie. – Pokręciła stanowczo głową. – Z Elizabeth było inaczej, Ali zawsze czuł się za nią odpowiedzialny. Ale dlaczego ja niczego nie zauważyłam? Jak mogłam być tak ślepa?

Westchnęła, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo nawaliła. Zrobiła dokładnie to, co matka Scotta lata temu, a przecież obiecywała sobie, że będzie go chroniła przed ponownym rozczarowaniem. Stawała na rzęsach, by wyszedł z tej traumy bez szwanku i zafundowała mu kolejną, uważając, że nie ma problemu. To tylko pokazywało, jak beznadziejna była w kontaktach z przyjaciółmi, bo najpierw zaniedbała Liz, a potem Aliego.

– Może dlatego, że masz na głowie ogarnianie domu, firmy, szpitala i Rezerw – podsunął Steve. – Idź z nim na kawę, do kina, zagrajcie w polo. Spędźcie trochę czasu razem, mi nic się nie stanie, jeśli na moment spuścisz ze mnie oko... Chyba pójdę bez krawata.

Kobieta wyciszyła się nieco dopiero podczas kilkudziesięciominutowej jazdy taksówką, gdy rozgadany kierowca okupował jej umysł szeregiem pytań, prowadząc niezobowiązującą pogawędkę. Z nieskrywaną ulgą wysiadła przed znajomym budynkiem, ciągnąc za rękę blondyna do sporej, przeszklonej sali konferencyjnej, z której dochodziły dźwięki głośnej muzyki.

– O cholera – skwitowała lekarka, rozglądając się po pomieszczeniu pełnym wirujących ludzi.

Absolutnie nikt nie miał na sobie eleganckich, wyjściowych kreacji. Clark zauważyła parę osób przebranych za kowbojów, kilku cosplayerów, generalnie osoby w ubraniach dalekich od najdroższej sukni Sophie. Steve posłał jej równie zdezorientowane spojrzenie.

– Sądziłam, że skoro mówiłeś o sylwestrowym dress code, to miałeś na myśli, że mamy się ubrać elegancko – krzyknęła, starając się zagłuszyć muzykę. Lekko podpity Alistair nachylał się, by lepiej ją usłyszeć.

– Daj spokój, nikt nie zauważy, Soph. – Mężczyzna popchnął przyjaciół do przodu, wtrącając ich wprost w świetnie bawiący się tłum. – Tylko uważaj, żeby ci nikt nie gwizdnął kiecki.

Dopiero po kilku chwilach lekarka zauważyła skaczącą na scenie dla kapeli Elizabeth, zdecydowanie po kilku drinkach, trochę niezgrabnie śledzącą tekst karaoke. Kobieta śpiewała Cry just a little bit Shakin'a Stevensa, a ludzie zgromadzeni wokół niej, trochę pomagali prawniczce, klaszcząc w rytm muzyki.

– Załóżmy się o to, ile Liz wypiła, zanim weszła na scenę – zaproponowała Sophie, gdy Rogers zabierał ją na parkiet tylko po to, by nie wyglądać głupio podpierając ściany.

– Hazard jest niebezpieczny, kochanie – odparł, obejmując partnerkę w talii.

– Nie uwierzę, że nigdy nie grałeś z Buckiem w pokera. Nie ma takiej opcji. – Zaśmiała się głośno, zawadiacko depcząc mężczyźnie po palcach. – Trzy drinki.

– Cztery – odpowiedział krótko, nie wdając się w dalszą dyskusję z panną Clark.

Elizabeth wydawała się bardzo przywiązana do mikrofonu, bowiem nie chciała nikogo wpuścić na scenę, sama okupując cały sprzęt do karaoke. Jednak żaden z imprezowiczów nie zwracał uwagi na tę samowolkę, ponieważ ich umysły zostały zamroczone dobrą zabawą.

Parę osób nadepnęło po drodze na suknię Sophie, doprowadzając ją przy tym do białej gorączki. Jeśli po jednym wieczorze ubranie nie będzie się nadawało do ponownego użycia, stwierdziła, że już nigdy nie kupi jakiejkolwiek sukienki.

– Nie wiem jak ty, ale ja czekam do występu Aliego i zmywam się stąd – powiedziała lekarka, częstując się ponczem oraz ciasteczkami.

– Chętnie zmyję się z tobą – dodał Steve, podkradając kobiecie smakołyki z papierowego talerza.

Nie musieli długo czekać na pojawienie się głównej gwiazdy, bowiem krótko przed północą Alistair zdołał wyperswadować Elizabeth zejście ze sceny i zajął jej miejsce, taszcząc ze sobą ogromne dudy. Clark i Rogers przyglądali się temu z przymrużeniem oka, pół dnia słuchając jak ciemnowłosy mężczyzna fałszuje Marsz Imperialny. Lekarka była pewna, że jeśli usłyszy go raz jeszcze w takiej wersji, sama sobie odetnie uszy. Mimo wszystko stali oparci o chłodną ścianę i przynajmniej próbowali podziwiać Scotta siłującego się z własnym sprzętem. Tłum zaczął głośno skandować jego imię, a kobiecie zdawało się, że najgłośniej krzyczała właśnie panna James, być może dlatego, iż nie miała okazji oglądać występu przedpremierowego.

Blondynka już na początku pierwszych nut skrzywiła się z niesmakiem i lekko przytkała sobie uszy tak, by Szkot przypadkiem tego nie widział. Steve zaś zmrużył oczy, przykładając sobie palce do skroni. Niezwykle sensowne pytanie, co on w ogóle tu robi, poczęło kiełkować mu w głowie, lecz było zdecydowanie za późno na wycofanie się z widowni. Sophie z kolei nie mogła sobie odpuścić nagrania całej tej kompromitacji i uwiecznienia na telefonie.

– Jak bardzo złe to będzie, jeśli pokażę filmik naszym kolegom w Rezerwach? – zapytała, chichocząc pod nosem.

***

– Co kolejnego masz na tej swojej magicznej liście? – Sophie z trudem i przy pomocy Steve'a wygramoliła się razem ze swoją sukienką z ciasnej taksówki.

Nad ich głowami wciąż huczały różnokolorowe fajerwerki, choć dobijała pierwsza w nocy. Przeszli kilkadziesiąt metrów pod rozświetlonym niebem, znajdując się po chwili pod domem numer trzydzieści trzy.

Gwiezdne wojny i kuchnia meksykańska – odpowiedział blondyn, wspinając się za ukochaną.

Oboje doszli do wniosku, że po koncercie Scotta, niechętnie spojrzą na tę kultową sagę przez kolejny miesiąc. Clark zaproponowała zarezerwowanie stolika w pobliskiej restauracji prowadzonej przez rodzinę z Meksyku.

– Nie miałeś nic ekstra na Sylwestra? – Rozczarowana kobieta pociągnęła mężczyznę za kołnierzyk, zatrzaskując za sobą drzwi w hallu.

Zrzuciła płaszcz i buty, nie patrząc dokładnie, gdzie je zostawia, odłożyła torebkę na pierwszej lepszej półce, wplatając wolną rękę w miękkie włosy całującego ją Rogersa. Pisnęła zaskoczona, gdy ją podniósł, i oplotła nogi wokół bioder mężczyzny. Podczas kilkumetrowej trasy przez korytarz trzy razy potknąłby się o niebotycznie długi tren eleganckiej sukni, więc oparł kobietę o ścianę, rozpracowując guziki misternie szytej kreacji. Sophie niecierpliwie majstrowała przy kołnierzu szarej koszuli partnera, gdy z kieszeni jego spodni rozległ się dźwięk telefonu.

– Założę się o dwadzieścia dolców, że to Ali – westchnął podirytowany Steve, odstawiając Clark na podłogę. – Zawsze ma idealne wyczucie czasu.

– Nic by się nie stało, gdybyś wyciszył telefon, skarbie. – Lekarka splotła ramiona na piersi. – Poza tym, tutaj płaci się funtami. I czy nie mówiłeś, że hazard jest niebezpieczny?

Rogers zmarszczył brwi, po czym uciszył kobietę gestem dłoni, odbierając telefon. Przez chwilę słuchał dość pogmatwanego trajkotu, którego Sophie nie potrafiła rozpoznać, a jego twarz pozostawała zupełnie pusta, gdy wpatrywał się uparcie w punkt na ścianie, ponad ramieniem doktor Clark.

– Elizabeth dzwoniła... Karetka zabrała Aliego do kliniki Rezerw – powiadomił poważnym tonem.

Brązowowłosej nie trzeba było dwa razy powtarzać. Momentalnie jej twarz straciła wszelkie rumieńce, stając się przerażająco blada, ale zaraz potem kobieta odzyskała nad sobą fachowe opanowanie, udzielające się także Rogersowi.

– Weźmiemy samochód, ja poprowadzę – zaproponował, narzucając na siebie marynarkę i chwytając za kluczyki wiszące na haczyku w korytarzowej szafce.

Chwilę potem lekarka wybiegła za Stevem, prędko wsiadając do samochodu, gdy próbowała dodzwonić się do kliniki, by uzyskać więcej informacji. Na dyżurze sylwestrowym okazało się to jednak prawie zupełnie niemożliwe, bowiem przez całą drogę do Vauxhall nikt nie raczył podnieść słuchawki w recepcji.

Dość niecierpliwie i nerwowo przedzierali się przez całą procedurę identyfikacji oraz zezwolenia wejścia na wyższe piętra, a Sophie nieco się uspokoiła, gdy znaleźli się w znajomym jej departamencie medycznym. Odnalezienie sali pooperacyjnej, w której leżał Scott, również nie było większym problemem dla kobiety znającej to miejsce lepiej, niż własną kieszeń. Jedynie Rogers czuł się nieco zdezorientowany, nie mając nawet czasu, by rozejrzeć się wokół siebie.

– A, Sophie, tak myślałem, że zaraz się zjawisz... Witam, Steve – powitał ich ciepło ciemnoskóry mężczyzna w śnieżnobiałym, świeżo krochmalonym kitlu. – Sytuacja opanowana, usunąłem wyrostek.

– Wyrostek? – zapytała, chcąc się upewnić, że się nie przesłyszała, a potem oparła się lekko o blondyna stojącego obok, bo miała wrażenie, iż nagle schodzący z niej stres zaraz ją przytłoczy. – Przyczyną całego zamieszania było zapalenie wyrostka robaczkowego?

– Dość nietypowe, bo aż dziw, że pod wpływem takiej ilości alkoholu dawał jakiekolwiek objawy. Na całe szczęście, Elizabeth była bardzo czujna – poinformował lekarz, uśmiechając się do dwójki agentów i odszedł w kierunku swoich innych obowiązków, czekających na niego w kolejnych salach.

Clark wraz z Rogersem weszli do sali, gdzie Liz czuwała nad rozbudzającym się przyjacielem. Powoli odwróciła się na dźwięk otwieranych drzwi i wstała, gdy blondyn zaproponował, żeby przeszli się do bufetu po kawę. Sophie usiadła na krześle zajmowanym wcześniej przez pannę James.

– Przyszłaś mnie zabić za zepsucie ci randez-vous ze Stevem? – Alistair powoli otworzył oczy, mrużąc powieki z powodu zbyt jasnego światła.

– Ale z ciebie drama queen, Ali... – Westchnęła, lekko ściskając dłoń przyjaciela. – Tylko ty musiałeś rozchorować się akurat w Sylwestra.

– Jak chorować to z fajerwerkami, co nie? – zaśmiał się mężczyzna, krzywiąc zaraz z bólu. – A Liz i Steve są tutaj?

– Dlaczego mieliby nie być? – Kobieta pokręciła z niedowierzaniem głową. – Przecież jesteś dla nas najważniejszy... To, że nie jesteśmy ze sobą spokrewnieni, nie oznacza, iż przestanę cię traktować jak mojego małego, wnerwiającego brata. Zawsze przy tobie będę i stanę za tobą murem, cokolwiek by się nie działo.

– Zaraz... – Mężczyzna przerwał kilkusekundową ciszę panującą w pomieszczeniu. – Czy ty mi właśnie wyznałaś miłość? Możesz to powtórzyć?

– Nie – odparła twardo, wstając z krzesła i nachylając się nad ciemnowłosym, by ucałować go w czoło. – Idź spać, bo gadasz głupoty.

Zanim przyjaciele dopili w połowie wystygniętą kawę, dochodziła już niemal piąta nad ranem. Sophie zaproponowała Liz podwózkę do Chelsea, ale prawniczka kategorycznie odmówiła, twierdząc, że zostanie jeszcze przy Alim, dopóki ten z powrotem nie zapadnie w kilkugodzinny sen. Po południu czekało go laserowe odbudowywanie tkanek i właściwie na drugi dzień będzie jak nowy. Clark zastanawiała się, jak potoczyła się impreza sylwestrowa pozostawiona bez organizatora, ale miała nadzieję, że chociaż budynek jeszcze stoi.

– O niczym innym nie marzę, jak o porządnej kawie i tostach z dżemem – mruknęła lekarka, obserwując krajobraz miasta leniwie przesuwający się za szybą. Prowadzący samochód Steve pogładził ją lekko po ramieniu.

– Należy nam się – dodał. – Skoro Ali jest na rekonwalescencji, to może wreszcie się wyśpimy...

– Zapewne zadzwoni ze szpitala, że potrzebuje czegoś niezwykle pilnego i zerwie cię z łóżka, jak tylko zdążysz zamknąć oczy... Zaparkuj tutaj, zamknęli drogę.

Para wysiadła z samochodu, wprost w chłodny, styczniowy poranek, więc Sophie musiała szczelniej otulić się ciepłym płaszczem, gdy za rękę ze Stevem przemierzali jakieś sto metrów, które zostało im do domu.

– Może jakiś wypadek – domniemywał mężczyzna, wlokąc się za kobietą na wąskim chodniku zastawionym przez samochody policyjne. – Albo dzieciaki bawiły się fajerwerkami.

– Wprost przed naszymi drzwiami. – Lekarka miała zamiar się zaśmiać, ale głos ugrzązł jej w gardle, gdy zauważyła sprawcę całego zamieszania.

Na domu pani Crane widniał czarno biały portret Sophie, do złudzenia przypominający idealnie wykonany szkic, gdy nie patrzyła. Głowę miała odwróconą lekko w bok i uśmiechała się szeroko, wyraźnie czymś rozbawiona. To nie była robota tylko jednej osoby. Rysunek był gigantyczny, bo zajmował aż trzy piętra, a ktoś postarał się na tyle, że zamalował nawet okna białą farbą podkładową.

– Skarbie... – Wyraźnie zmartwiony Steve położył kobiecie dłonie na ramionach. – To mój szkic.

Dopiero teraz zauważyła widniejący na samej górze idealnie wykaligrafowany napis: In memoriam

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro