• cornwall •
– Powiedzcie mi, jak można zgubić drogę do domu, bo ja nie ogarniam tego. – Alistair miał zdecydowanie zbyt mało miejsca na nogi, żeby być chociaż w połowie zadowolonym z podróży.
– To nie moja wina – żachnęła się Elizabeth, rozprostowując nogi zaraz po wyjściu z samochodu. Naciągnęła kaptur czarnego wełnianego płaszcza na głowę, kryjąc się przed porywistym grudniowym wiatrem.
Siedząc całą drogę za Stevem miała bardzo ograniczoną ilość miejsca, żeby móc wygodnie usiąść na kilka godzin z tyłu samochodu. Krótki postój na stacji benzynowej wydawał się wszystkim pasażerom zbawieniem zesłanym z nieba. Zezłoszczony Scott oparł się o maskę czarnego BMW x5, mocno zaciągając dymem papierosowym, jakby najzupełniej w świecie nie widział krzyczącej przed nim czerwonej tabliczki ostrzegawczej: NIEBEZPIECZEŃSTWO ZAPŁONU. ZAKAZ PALENIA.
– Zwykle jeżdżę autostradą, to Soph chciała pozwiedzać nadbrzeże – kontynuowała blondynka, narażając się na naganę wzrokową od przyjaciółki tankującej samochód.
– Najważniejsze, że już odnaleźliśmy drogę, prawda? – zapytał Steve z nadzieją nachylając się nad mapą. – Prawda, Liz?
Prawniczka przygryzła dolną wargę, wlepiając błękitne oczy w południowo zachodnią część Wielkiej Brytanii. Trudno jej było przyznać nawet przed samą sobą, że nie miała pojęcia, gdzie się znajdują.
– No właśnie, chyba nie do końca – stwierdziła ze zrezygnowaniem.
Nie byłoby całego szumu, gdyby w połowie drogi nie siadła im nawigacja w samochodzie i gdyby Clark nie zboczyła z kursu na tyle, by znaleźć się w miejscu, gdzie niemal nie było zasięgu. Dobrze, że Steve był na tyle przezorny, żeby uprzeć się na zabranie tradycyjnej mapy, bo mieliby nie lada problem z dotarciem dokądkolwiek.
– Ja pierdolę. – Czarnowłosy mężczyzna agresywnie zdeptał niedopałek na betonie i schował bezużyteczną komórkę do kieszeni parki. – Daj mi tę mapę, bo mnie zaraz kurwica trafi. A ty, Sophie, nie zapomnij zapytać sprzedawcy, gdzie jesteśmy.
Kobieta odeszła od samochodu, kierując się w stronę małego budyneczku Esso. Szkot spojrzał na kawałek papieru, usiłując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz patrzył na znaki. Na pewno pamiętał, że ze dwie godziny temu byli w Weymouth, a potem zjechali z drogi ekspresowej. Mogli pojechać dosłownie w każdą stronę, nawet wrócić się do Londynu. Znajdowali się na takim zadupiu, że samochody pojawiały się tu okazjonalnie, nawet w okresie przedświątecznej gorączki.
– Jesteśmy w Witheridge, sprzedawca powiedział, że musimy kierować się na południe, do Exeter – powiadomiła Clark wracająca ze sklepu z czterema kubkami kawy. – Mówiłam ci, Steve, żebyś pojechał na przegląd z tą nawigacją.
– Kiedy miałem to zrobić, skoro ty cały czas miałaś samochód? – Zaskoczony blondyn uniósł brwi.
– Ja nie miałam czasu! – zirytowana kobieta kopnęła czubkiem buta mały kamyczek zawieruszony najprawdopodobniej ze żwirowej drogi.
– A mój czas jest za to bardzo elastyczny – mruknął Rogers, odwracając się do Alistaira i zaglądając mu przez ramię.
– Co to w ogóle za mapa, że nie ma tu żadnych wioch?! – warknął Scott, obracając skrawek papieru w dłoniach. – Liz, naprawdę nic sobie nie przypominasz?
– Znam drogę z Exeter do domu na pamięć, ale tutaj nigdy nie byłam. Mogę ewentualnie zadzwonić do mamy albo taty, żeby nas poinstruowali – zaproponowała blondynka, przestępując z nogi na nogę, gdy rozcierała zmarznięte dłonie.
– O ile będziesz miała zasięg – prychnęła lekarka, wściekle polerując przednią szybę, by zająć sobie czymś ręce. – Równie dobrze mogliśmy pojechać na święta do Edynburga, na jedno by wyszło.
– Przestań się na niej wyżywać! – Szkot wściekle złożył kartę szarpaną przez ostry wiatr. – To ty jesteś kierowcą i gdybyś więcej uwagi poświęcała znakom na drodze, niż temu pięknisiowi obok, to już dawno byśmy dotarli na miejsce!
Ciemnowłosy mężczyzna odszedł gniewnie w stronę budynku, ściskając mapę w dłoni. Każda z pozostałych osób spoglądała w inną stronę, nie chcąc psuć i tak już kiepskiej atmosfery. Wydawało się, że nieprzyjemna aura na zewnątrz udzielała się wszystkim dookoła, nawet nawigacji samochodowej. Sophie wrzuciła zakurzoną ścierkę z mikrofibry do bagażnika.
– Przepraszam – zwróciła się do obojga przyjaciół stojących przy aucie. Uśmiechnęli się do niej markotnie w odpowiedzi.
– Eureka! – krzyknął zadowolony Alistair, wychodząc z budynku. – Pięćdziesiąt minut jazdy do Exeter, musimy kierować się cały czas na południe.
Clark z wielką ulgą zamierzała wpakować się do samochodu, gdy Scott niespodziewanie złapał ją za ramię i odsunął od miejsca kierowcy.
– Ja prowadzę – odparł. – Ty możesz robić maślane oczy do Steve'a z tylnego siedzenia.
– Ja wcale nie...
Nie dane jej było dokończyć, bowiem Szkot odpalił już auto i trzasnął kobiecie drzwiami przed nosem, zmuszając ją do zajęcia miejsca z tyłu, obok Elizabeth. Alistair prowadził w sposób, którego nie polubiliby wrażliwi pasażerowie, a Clark oczami wyobraźni widziała już lśniący lakier porysowany przez barierki na poboczu i wgniecenia na masce. Ostatecznie, choć po wielu pretensjach, mężczyzna dowiózł przyjaciół na miejsce w jednym kawałku.
Zza bujnej roślinności typowej dla brytyjskiego, morskiego klimatu zaczęły wyłaniać się niskie charakterystyczne murki odgradzające pastwiska. Po kilkunastu minutach krążenia krętą wąską drogą, z małymi przerwami na przepuszczenie przepędzanych owiec, dotarli do zabudowań znajdujących się z dala od centrum Cargreen, położonych nad rzeką Tamar oddzielającą Kornwalię od reszty świata. Elizabeth jako pierwsza wyskoczyła z samochodu zaraz po jego zatrzymaniu i podbiegła do niskiej, krągłej kobiety wychodzącej jej naprzeciw.
– Ach, Lizzie, moja najdroższa kruszynko! – Matka zamknęła swoją córkę w szczelnym uścisku rozczulając się nad długo niewidzianą pociechą. Blondynka przyjmowała każdy gest z łaknieniem znanym tylko stęsknionemu za domem dziecku.
– Jestem i ja! – Scott wyłonił się zza pleców panny James, nonszalanckim krokiem podchodząc do wciąż obejmujących się kobiet i lekko dygnął w stronę gospodyni.
– Alistair – mruknęła Joanne z pozorną dezaprobatą, choć jej usta mimowolnie wygięły się w uśmiechu zadowolenia. – A, jest i ona! Myślałam, że się ciebie nie doczekam, Sophie!
– Dzień dobry, pani James. – Rozpromieniona lekarka także dała się wyściskać kobiecie za wszystkie czasy, chłonąc pozytywną energię płynącą od gospodyni i miejsca.
– Miało być Joanne, a nie pani – przypomniała mama Liz. – No i mamy tu młodego, przystojnego dżentelmena... Panie Rogers, mój mąż to chorobliwy pasjonat historii, będzie pana zasypywał setkami pytań.
Po wszystkich wymienionych grzecznościach, pani James, właścicielka pięknego pensjonatu z widokiem na rzekę oraz dumna mama czterech córek, niemal siłą zaciągnęła przyjaciół do pokoi, nakazując im natychmiastowy odpoczynek przed obiadem. Elizabeth skorzystała z chwili wolnego czasu i zaproponowała Rogersowi krótki spacer brzegiem rzeki.
– Mamo, pokażę Steve'owi okolicę. Wrócimy przed obiadem.
Blondyn posłusznie podążył za prawniczką, kierując się w stronę intensywnie zielonej łąki, gdzie za drewnianym ogrodzeniem pasły się dwa konie okryte bordowymi derkami. Kobieta oparła się o omszałą belkę, by mieć dobry widok na dom oraz stajnię. Mężczyzna milczał, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, w jakim celu wyciągnęła go z domu. Po prostu wolał to usłyszeć od przyjaciółki, niż z własnych ust.
– Przesadziłem z tą nagłą propozycją, tak? – Poddał się z cichym westchnieniem.
Jeden z koni szturchnął drugiego głową, rozpoczynając kłus w przeciwną do obserwatorów stronę. Gdy wiatr się uspokoił i przestało padać, przebywanie na zewnątrz stało się o wiele przyjemniejsze. Prawniczka milczała przez dłuższą chwilę, przyglądając się oddalającym zwierzętom.
– Z reguły oświadczyny mają być elementem zaskoczenia – powiedziała wreszcie. – Zaskoczenia, a nie szoku.
– To nie były oświadczyny – odparł mężczyzna, również opierając się o drewnianą belkę. – Nie wiem, co to było i nie potrafię wyjaśnić, co wtedy przyszło mi do głowy, ale nie chciałem wystraszyć Sophie.
– Cóż... – Elizabeth zacisnęła na moment usta, bijąc się z myślami, po czym kontynuowała. – Próbowałam wybadać sprawę tak szybko, jak tylko mi o tym powiedziałeś i fakt, wróciła ewidentnie zestresowana z Walii. Oczywiście, nie pytałam o nic wprost, bo nie chcę zdradzić, że wiem o twoich knowaniach. Soph i tak wplotła wszystko między wiersze, więc wyciągnęłam pewne wnioski. Musisz dać jej trochę więcej czasu, bo nie czuje się do końca pewnie w nowej sytuacji, nowym związku, nowym życiu. Wydaje mi się, że to nie do końca do niej dociera, wasze szczęście i cała ta magiczna otoczka. Nie spiesz się, nikt wam nie odbierze tego czasu razem.
– Dziękuję ci za wszystko. – Steve uśmiechnął się lekko do kobiety. – Wiem, że nie jest łatwo trzymać cokolwiek w tajemnicy przed Sophie.
– No, żebyś wiedział – zaśmiała się szczerze panna James. – Trochę muszę się nagimnastykować. To chodź, oprowadzę cię, żeby nie było.
Liz pokazała mężczyźnie stajnię, pastwiska, stodołę przerobioną na salę przyjęciową oraz dawny pokój na parterze, gdzie niegdyś często grywała na skrzypcach, obecnie pełniący funkcję warsztatu pana Jamesa. Blondynka z nietypową sobie melancholią opowiadała o bajkowym dzieciństwie, jakie spędziła w pensjonacie prowadzonym od dwóch pokoleń. Mężczyzna zauważył, że na łonie rodziny odżyła, wydawała się dużo bardziej zadowolona z pobytu w Kornwalii, niż Steve mógł przypuszczać.
Od Clark wiedział tyle, że początek ich przyjaźni zaczął się w bardzo przykrych warunkach i Liz nie przepadała za Londynem, zwłaszcza jego centrum. Nie pytał o więcej, bo po tonie, jakim lekarka o tym mówiła, wiedział, iż sprawa była bardzo delikatna.
– Gdzie tatko? – zapytała prawniczka wchodząc do domu tylnym wejściem, zadowolona z udanej ucieczki przed ulewą. Rogers odebrał od kobiety płaszcz i powiesił w korytarzu prowadzącym do głównych drzwi.
– Twój ojciec jest niereformowalny, kochana. Tak się zestresował odwiedzinami bohatera wojennego, że jak rano poszedł do klubu jachtowego, to do teraz nie pojawił się ani na moment.
Gospodyni odgarnęła wierzchem dłoni jasne włosy ze spoconego czoła i zamaszystym ruchem chochli nalała zupę jarzynową do porcelanowej wazy będącej już rodzinnym zabytkiem. Kazała córce wyjąć najlepszą zastawę i ułożyć ją na stole w jadalni, gdzie Sophie, Alistair oraz Steve konwersowali o jutrzejszej kolacji wigilijnej.
– Jeśli nie widziałaś nigdzie w pobliżu swoich sióstr, to pewnie jeszcze jeżdżą po okolicy i wrócą na popołudniową herbatę – dodała Joanne, zasiadając ze wszystkimi do stołu.
Pomimo ciepłego klimatu roztaczanego przez rodzinę James, rozmowa wciąż była sztucznie napędzana przez puste pytania o pogodę w Londynie, o pracę, o mało znaczące rzeczy. Rogers czuł się w tym harmonijnym świecie jak outsider, najmniejszy trzask drzwi sprawiał, że podskakiwał w miejscu, gotów do natychmiastowej obrony. Niełatwo było wykorzenić stare nawyki, co zauważał również u Sophie, która operowała nożem z zastawy, jakby był jej jedyną bronią i deską ratunku jednocześnie.
– A gdzie jest Mary? – zapytał Alistair z zaciekawieniem, zdając sobie nagle sprawę, że młodsza siostra prawniczki nie jeździ konno.
– Mary bierze ślub w nadchodzącym roku, więc święta spędzi z rodziną swojego narzeczonego – odparła sztywno pani Joanne, udzielając mężczyźnie nagany wzrokowej.
– Szkoda, ale narzeczonego zawsze można wymienić, prawda, Soph? – Mężczyzna zaśmiał się gardłowo, niespiesznie sącząc nalewkę wiśniową z kryształowego kieliszka. Przyjaciółka nieznacznie zacisnęła mocniej palce na widelcu, z pasją wbijając go z soczyste mięso z kaczki.
– Skoro tak bardzo chcesz zostać częścią tej rodziny, to Lizzie jest wciąż wolna, z tego, co mi wiadomo. – Starsza kobieta skierowała rozbawione spojrzenie ku córce siedzącej obok Scotta.
– Obawiam się, pani James, że któreś z nas w tym związku skończyłoby martwe, a drugie oskarżone o morderstwo. – Scott oparł ramię na krześle blondynki, zaczepnie strzepując niewidzialny pyłek z jej barku.
– Potrzeba ci silnej kobiety – stwierdziła właścicielka pensjonatu, głęboko się nad czymś zastanawiając. – Takiej, która sprowadziłaby cię na ziemię od czasu do czasu.
– Od tego jest moja siostra – odpowiedział ciemnowłosy mężczyzna, dolewając sobie nalewki.
Elizabeth posłała Sophie błagalne spojrzenie, pragnąc, aby ta ping-pongowa wymiana zdań pomiędzy Alim a jej matką skończyła się jak najszybciej. Clark przyjęła sygnał, natychmiast trącając swój kieliszek nalewki dłonią.
– Och, ależ dziś ze mnie niezdara! – Kobieta wstała od stołu i zaczęła wycierać sporą bordową plamę na białym obrusie. – Najmocniej przepraszam!
Joanne oderwała się od zaciętej konwersacji z Alistairem i zabrała lekarce obrus, zarzekając się, że sama go upierze raz dwa. Walijka podążyła za gospodynią do kuchni, zagadując ją na tematy, o których pani James mogła mówić godzinami. Kobieta z pasją opowiadała Clark o tegorocznych zbiorach w ogrodzie oraz w sadzie, o wynikach swoich wnucząt w jednej z najlepszych bristolskich szkół, a lekarka grzecznie się uśmiechała i przytakiwała z zachwytem, zadając kolejne pytania z puli najbardziej uniwersalnych.
– Mówiłam ci, że Mary wychodzi za mąż. – Elizabeth zganiła przyjaciela, który najwyraźniej świetnie się bawił. – Jak zwykle mnie nie słuchałeś, a teraz dolałeś oliwy do ognia.
– Twoja matka nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać, Lizzie – stwierdził mężczyzna, opróżniając trzeci kieliszek. – Dwa lata temu była gotowa wydłubać mi oczy, a teraz jestem idealnym materiałem na zięcia.
– Tego nie powiedziała. – Prawniczka stanowczo zaprzeczyła, odsuwając karafkę od Szkota.
– Zastanów się nad tym, byłbym jej ulubieńcem... – Zaczepny ton agenta sprawił, że kobieta jedynie przewróciła oczami, kończąc swoją porcję obiadową. – Jestem o wiele fajniejszy, niż ci nudziarze, David i Jack. Będziesz miał nieprzyjemność ich poznać, Steve, bo pewnie przyjadą na święta wygrzać się u teściowej. Wazeliniarze.
– Mówisz o moich szwagrach – upomniała blondynka, szturchając mężczyznę nogą.
***
Być może była to wina pogody, bo deszcz od dwunastej w nocy nieustannie bębnił o dach, albo Sophie była tak podekscytowana nadchodzącą Wigilią, że prawie nie zmrużyła oka. Co kilkadziesiąt minut budziła się i wpatrywała w kwiecistą tapetę na ścianie obok łóżka, niecierpliwie wyczekując poranka. Wiatr świszczał w palenisku pozostałym po starym kominku, działając zmęczonej kobiecie na nerwy. Obróciła się na materacu tylko po to, żeby zauważyć Steve'a siedzącego na skraju łóżka, bezcelowo wpatrującego się w strugi spływające po oknie.
– Nie chciałem cię obudzić, przepraszam – szepnął, gdy kobieta podniosła się.
Clark wyszła spod ciepłej kołdry i przesunęła się w stronę mężczyzny, oplatając go ramionami w talii, a potem opierając policzek na jego plecach. Usłyszała, jak jego oddech ostrożnie zwalnia, pogłębia się, wracając do normalnego stanu. Mimo to, sam Rogers nawet nie drgnął.
– Wydaje mi się, że mamy jakąś synchronizację i czuję, kiedy nie śpisz – odpowiedziała cicho. – Rzucam cię na głęboką wodę, prawda?
Blondyn odwrócił wreszcie głowę od okna, posyłając jej pytające spojrzenie intensywnie błękitnych oczu, przypominających głębię oceanu w słoneczny dzień. Sophie lekko zadrżała, najprawdopodobniej przez chłód panujący w pomieszczeniu. Jak do tej pory, przerywanie kontaktu wzrokowego z mężczyzną nie szło jej najlepiej.
– Wiem, że wolałbyś spędzić te święta w Londynie, w małym gronie. Nie znasz tu nikogo i w dodatku jest to nasze pierwsze wspólne Boże Narodzenie – kontynuowała delikatnie, wodząc wzrokiem po przystojnej twarzy Steve'a, skrywanej przez mrok nocy. – Obiecuję, że następnym razem nigdzie się nie ruszamy.
– Och, w to nie wątpię – przyznał. – Służba zdrowia się o ciebie zaraz upomni i będziesz pracowała we wszystkie święta przez następne trzy lata. Nie w tym rzecz... Wolałbym, żeby traktowali mnie jak po prostu Steve'a, a nie jak tego Steve'a, eksperyment wojskowy, który stał się bohaterem komiksów.
Nie był bohaterem, a już na pewno nie symbolem, który wszyscy chcieli w nim widzieć. Naprawdę starał się dogodzić oczekiwaniom społeczeństwa. Przynajmniej na samym początku, po obudzeniu, aż dotarło do niego, że by spełnić wizję własnej osoby, jaką stworzyli sobie ludzie, którzy go nie znali, musiałby być maszyną bez uczuć, bez emocji, bez człowieczeństwa. Nie zawsze to, co było właściwe, było ludzkie, nauczył się siedemdziesiąt lat wcześniej. Od samego początku jednak stawiał sobie wysoko poprzeczkę, być może za wysoko, bo w końcu się o nią potknął i upadł z hukiem.
– Cóż, nic nie poradzę, że oni cię takim widzą. – Kobieta pocieszająco potarła ramię Rogersa. – Dla nich jesteś bohaterem i już, tak łatwo zdania nie zmienią. I podkreślam, że ani Liz, ani ja nie mamy nic wspólnego z ich opinią o tobie.
– Ostatecznie dobrze, że chociaż ty widzisz mnie jako tylko Steve'a. – Mężczyzna spróbował się uśmiechnąć, lecz jego usta jedynie nieznacznie się wykrzywiły.
– Nie tylko... Czasem widzę cię jako totalnego idiotę, który aż się prosi, żeby przywalić mu w tę przystojną twarz – odparła lekarka, kręcąc głową z miną pełną dezaprobaty. Blondyn w końcu się lekko roześmiał. – Charles mówił mi, że widziałeś się z Oliverem w Rezerwach.
– To był przymus – wyjaśnił natychmiast. – Potrzebowałem czegoś z jego departamentu.
Sophie westchnęła ciężko, przenosząc się na kolana ukochanego. Gestem pełnym zirytowania odgarnęła włosy z czoła, a następnie poprawiła opadające ramiączko wrzosowej halki. Kolejny mocny podmuch wiatru zaświszczał w kominie wtórując ulewie na zewnątrz.
– Mogłeś tam wysłać kogokolwiek – wytknęła. – Mieliśmy umowę, że nie wchodzimy mu w drogę. Już raz dostałeś od niego w zęby, co było oczywiście zrozumiałe, ale naprawdę chcesz to powtarzać?
Kobieta nadal miała wyrzuty sumienia z powodu sposobu, w jaki potraktowali Campbella. Powinna była zakończyć tę znajomość, zanim miała szansę w ogóle wykiełkować, a nie próbować zapchać pustkę nikłymi uczuciami kogoś innego. Wiedziała, że Oliver nie kochał jej tak, jak o tym zapewniał, zresztą sama nie była lepsza w swoim braku szczerości, ale należało przyznać, iż to wszystko zaszło zdecydowanie za daleko. Sama już nie była pewna, kogo wtedy próbowała oszukać.
– Przecież go przeprosiłem. Nie będę go przepraszał za każdym razem, kiedy się widzimy. Poza tym, to nie moja wina, że nie potrafi poradzić sobie z porażką.
– Odbicie cudzej narzeczonej na dzień przed ślubem nazywasz porażką? – zapytała, chichocząc pod nosem.
– Wcale nie chciałaś tego ślubu, więc to nie ma znaczenia. – Mężczyzna posłał kobiecie srogie spojrzenie. – Pamiętasz, co mi powiedział na imprezie charytatywnej.
Oliver wszystkiemu zaprzeczył, ale wykazał się chyba krótką pamięcią dotyczącą daru Clark i tego, że mogła zobaczyć wszystko we wspomnieniach Steve'a, co zresztą zrobiła niemal natychmiast, gdy się dowiedziała o ostrej wymianie zdań.
– Żebyś trzymał łapy przy sobie... A ty i tak go nie posłuchałeś. – Zanim Rogers zdążył wystosować kolejne argumenty, Sophie położyła mu palec na ustach. – Nic już nie mów, po prostu mnie pocałuj, uparty Jankesie.
– Zawsze musisz mieć ostatnie słowo, Wyspiarko?
Blondyn złączył ich usta w delikatnym, czułym geście, całkowicie dając się otulić kwiatowo owocowemu zapachowi lekarki. Kręcone włosy kobiety opadały mu na twarz i łaskotały, a jej drobna dłoń wodziła po szorstkim od lekkiego zarostu policzku mężczyzny.
Clark oderwała się od Steve'a, lustrując go roziskrzonym wzrokiem zielonych oczu, by odkryć, że wciąż kurczowo ściskał telefon w dłoni. Nieznacznie odsunęła się od mężczyzny, wciąż głaszcząc go palcami po twarzy.
– On nie zadzwoni, skarbie – szepnęła, składając całusa na czole partnera. – A przynajmniej jeszcze nie teraz.
Sophie widziała, jak trudno jest mu pogodzić się ze stratą przyjaciela. Nie była to pierwsza noc, kiedy czekał na telefon od Tony'ego, wpatrując się w ciemny ekran komórki. Zawsze nosił przy sobie smartfon, a jeśli nie mógł go znaleźć, ogarniała go trudna do wytłumaczenia panika.
– Co, jeśli zadzwoni, a ja nie będę słyszał? – zapytał Rogers, kurczowo trzymając się nadziei na jeszcze jedną szansę od Starka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro