Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• strings •

Doświadczenie życia po śmierci nie było tak spektakularne, jak wyobrażała sobie Sophie nasłuchawszy się opowieści swoich pacjentów. Ot, zimno przejmujące stopniowo całe ciało, komórka po komórce, wszechobecna przerażająca ciemność i słynne światło w tunelu okazujące się lampą chirurgiczną wiszącą nad głową.

Odnosiła jednak wrażenie, że niebawem doświadczy tego samego lub ostateczności ponownie. Ktokolwiek próbował wysłać ją na tamten świat był bardzo zdeterminowany, bo gdy tylko doszła do siebie, dostała kilkadziesiąt wiadomości z zaproszeniem do pewnego miejsca. Nie miała innego wyjścia niż konfrontacja.

Kill Graveyard powinno otrzymać miano najbardziej ponurego miejsca w Nowym Jorku. Najbrzydsze przystanie na Brooklynie nie mogły konkurować ze starym cmentarzyskiem statków na Staten Island. Smród gnijącego drewna mieszał się z unoszącą w powietrzu wonią zanieczyszczonej wody, a betonowe nadbrzeże było śliskie od porastających je glonów oraz błota niesionego przez pracowników zakładu zajmującego się częściową utylizacją zardzewiałej maszynerii.

W ciemności widać było jedynie cień masztów rzucany na gładką taflę lustra wody przy księżycu w pełni. Co jakiś czas ciszę oraz złowrogo brzmiące skrzeczenie mew przerywał plusk metalu wpadającego do wody. Doprawdy, to miejsce samo w sobie wyglądało wystarczająco upiorne, żadne dodatki nie były potrzebne.

Agentka Clark jako pierwsza dostrzegła ciemnoczerwoną platformę pamiętającą zapewne czasy powojenne oświetloną mdłym ciepłym światłem. Z nadbrzeża prowadziła do niej stalowa kładka z barierkami oznaczonymi żółtą fluorescencyjną taśmą. Kilka tablic informacyjnych ostrzegało przed niebezpieczeństwem wejścia na pokład. Steve zatrzymał się tuż przed trapem i spojrzał porozumiewawczo na Sophie. Mieli jeszcze czas, żeby się wycofać.

Ostatecznie weszli do środka oświetlając sobie drogę latarkami. Wnętrze platformy wyglądało tak, jakby ktoś w pośpiechu je porzucił albo wręcz przeciwnie, szybko w nim zamieszkał. Butelki po tanich alkoholach oraz puste puszki od konserw walały się po wąskim korytarzu wyłożonym linoleum. Lampy jarzeniowe co jakiś czas pomrugiwały głośno skwiercząc. W niektórych skrzynkach z bezpiecznikami dało się zobaczyć iskry lecące z przewodów.

Na końcu szarego wąskiego korytarza czekał na nich człowiek w najdziwniejszym ubraniu, jakie Sophie miała okazję widzieć od początku pobytu w Nowym Jorku. Miał na sobie coś w rodzaju czarnego kimona, za którego pasem kryły się dwa długie zakrzywione miecze używane we wschodniej Azji. Do połowy jego twarz okrywała czarna maska zachodząca na włosy i nos, a za lekkie, jak na zimę, buty zasznurował aż pod kolana. Ledwie widocznie skinął im głową, natychmiast się obracając i odchodząc w znanym sobie kierunku. Agenci przyspieszyli starając się dotrzymać mu tempa.

— Świetnie, trafiliśmy do jakiejś sekty — skomentowała ponuro kobieta.

Wiedziała, że oboje ze Stevem myślą o tym samym — niepokoił ich sposób poruszania się owego dziwnego mężczyzny. Jego kroki były niesłyszalne, żaden ruch jakby nie powodował drgań powietrza. Nie da się skutecznie walczyć z przeciwnikiem, którego posunięć nie można przewidzieć, a manewrów usłyszeć. Świadomość, że na całej platformie jest ich więcej przyprawiała Clark o gęsią skórkę.

Dotarli do pomieszczenia przypominającego jakiś rodzaj magazynu. Oprócz filarów podtrzymujących sufit oraz kilku skrzynek elektrycznych nie było tam nic innego, Sophie dostrzegła jednak szyb od windy ukryty za metalowymi drzwiami oraz spiralne pordzewiałe schody w narożniku. Złowrogi świst lutowego wiatru hulał na górnych pokładach wprawiając całą konstrukcję w delikatne drgania.

— Długo kazałaś mi na siebie czekać.

Choć doktor Clark nie mogła jeszcze zobaczyć przemawiającej do niej osoby, od razu poznała ją po głosie. Melodyjny, spokojny, często towarzyszący jej podczas zasypiania.

— Brzmi znajomo?

— Pandora Rodriguez — wydusiła z siebie zaskoczona lekarka, zauważając wreszcie autorkę audiobooka. Akurat ona była ostatnią osobą, którą spodziewała się ujrzeć w tym miejscu.

Kobieta mniej więcej jej wzrostu wyszła na środek pomieszczenia, a tuż za nią stąpali mniej przerażający od zamaskowanego mężczyzny ochroniarze uzbrojeni w tradycyjne pistolety. Łypali groźnie na dwójkę nieuzbrojonych agentów, gotowi w każdej chwili strzelać.

— Sądziłam, że domyślisz się przy bajce o laleczce z wężem w kieszeni — stwierdziła lakonicznie Pandora tym samym słodkim głosem, który wielokrotnie usypiał lekarkę.

Owszem, Sophie zauważyła, że bajki były bardzo drastyczne, ale nie myślała o tym, iż mogły być wiadomością dla niej. Czytała wiele baśni dla dzieci, które rzadko kiedy kończyły się dobrze, ale niosły ze sobą bardzo ważny morał. Wąż zabijający lalkę na końcu opowieści miał być chyba morałem dla lekarki.

Nie potrafiła oderwać wzroku od Rodriguez. Przeciwniczka nosiła dokładnie to samo uczesanie, które Clark lubiła poza pracą, tylko pukle Pandory były niemalże czarne. Jej oczy podobne do dwóch węgielków z ciekawością przyglądały się lekarce, a ciemnoczerwone usta pozostawały rozciągnięte w szczerym uśmiechu zadowolenia. Nie wyglądała na kogoś, kto miał plan. W ogóle nie wyglądała na kogoś, kto chciałby życzyć jej jak najgorzej. Jednak pozory mylą.

— To moja sukienka — zauważyła agentka, przypominając sobie o ubraniu zostawionym w bazie Rezerw.

— Och, czyżby? — Śmiech czarnowłosej rozbiegł się po pustym pomieszczeniu. — Może mamy podobny gust... Ciekawe, czy w mężczyznach także gustujemy podobnie...

Pandora przeniosła wzrok na milczącego Steve'a i posłała mu słodkie spojrzenie, ostentacyjnie trzepocząc rzęsami. Sophie powoli traciła zdroworozsądkowe podejście do sytuacji, bo naraz wszystko zaczęło ją przerastać, a dziesiątki pytań kłębiły się w głowie kobiety. Rodriguez zdawała się czerpać chorą przyjemność z tego spotkania. To ona rozdawała karty, a Clark mogła jedynie tańczyć, jak jej zagrano.

— Czego ty chcesz? — Zadała, wydawało się, najprostsze pytanie. — Myślałam, że to HYDRA...

— HYDRA czy Ręka, co za różnica... — Przerwała Pandora. — To ja zabrałam obrazy ze skarbca, wysyłałam twojemu głupawemu przyjacielowi informatorów, porwałam Elizabeth, nasłałam nawet tego partacza, Anatolija, żeby cię do mnie przyprowadził... Ale dość często zmieniam zdanie. Uwikłałam cię w sprawę Kellera, bo chciałam, żeby TARCZA spektakularnie cię zniszczyła. Chyba jednak wolę zrobić to sama.

Kobieta przeszła się po magazynie, zataczając coraz mniejsze koła wokół nieruchomej jak skała Sophie. Rogers obserwował wszystko z rosnącym niepokojem, ale wystarczył jeden fałszywy ruch i będzie po nich. W końcu Pandora stanęła twarzą w twarz z doktor Clark, zmniejszając odległość dzielącą je do kilku centymetrów. Kobieta czuła swoje perfumy na swoich ubraniach. W cokolwiek grała jej przeciwniczka, wcale jej się to nie podobało.

— Jestem lepszą wersją ciebie, Sophie. Problem leży w tym, że jesteś niczym więcej, a tylko lalką z piękną twarzą, słodka Sophie... Peggy, Charles, nawet on. — Wskazała dłonią na Steve'a. — Wszyscy wokół ciebie pociągają za sznurki. A takie kreatury, jak ty, nie mają racji bytu.

Clark słuchała wszystkiego starając się zachować zimną krew, pomimo łez cisnących się do oczu. Ta kobieta wytknęła jej coś, co długo bała się sama przed sobą przyznać, że jest narzędziem, tylko pionkiem. Była lalką HYDRY i najwyraźniej zapomniała, jak to jest być samodzielnym stworzeniem. Zawsze uzależniała swoje istnienie od kogoś innego.

Jeden z mężczyzn zbliżył się do Pandory, by przekazać jej wiadomość.

— Madame Gao chce się z panią spotkać.

— Powiedz tej starej prukwie, że jestem zajęta — mruknęła niezadowolona Rodriguez.

— Madame Gao nalega. Czeka na zewnątrz.

Pandora niechętnie odsunęła się od Sophie i powoli odeszła zostawiając agentów w towarzystwie swoich ochroniarzy. W drodze na nadbrzeże nałożyła czarny wełniany płaszcz przesycony perfumami agentki.

— Kurwa, kto to... — Zaskoczony Alistair przybliżył okular snajperski do oka, przyglądając się kobiecie zmierzającej do czarnego terenowego samochodu. Mało brakowało, a pomyliłby cień przesuwający się wzdłuż linii wody z przyjaciółką.

Kilkaset metrów obok budynku, na którym Scott rozłożył się ze sprzętem, Charles dyrygował swoimi agentami niczym najlepszą na świecie orkiestrą. Szkot zdecydował się oddać kilka strzałów w stronę kobiety, jednak kule odbiły się od niewidzialnej powłoki otaczającej postać. Reszta snajperów zrobiła to samo, ponawiając natarcie ze zdwojoną siłą.

— Nie strzelać, bando debili! — warknął Turner, zauważając rudowłosą postać zbliżającą się do jego SUV-a. — Travers, Smith macie namierzyć obiekt i nie spuszczać go z oka! Jechać za tym samochodem nawet na samą Alaskę!

— Natasha Romanoff, TARCZA — przedstawiła się agentka, machając mężczyźnie plakietką przed nosem. — Nasz człowiek jest tam na pokładzie.

— Wasz człowiek sam się w to wplątał i sam się wyplącze, to jest akcja prowadzona przez NRS. Pani może sobie co najwyżej porządzić swoimi ślicznymi bucikami. Ktokolwiek poza moimi agentami wejdzie w pole, dostanie kulkę w łeb, zrozumiano?

— Żeby później nie było, że pana nie ostrzegałam — Natasha wzruszyła ramionami i odeszła kilka kroków, powtarzając coś do swojej krótkofalówki.

Siedzieli w tym cholernym magazynie już kilka godzin, odkąd Pandora opuściła platformę. Naiwnie czekali na zmianę warty, żeby wykorzystać spowodowane przez nie zamieszanie. Jedyna okazja, jaka im się przytrafiła to strażnik wychodzący z pomieszczenia, żeby skorzystać z łazienki. Wciąż pozostawało sześciu.

Steve skinął Sophie głową i rzucił w ich kierunku tarczę, którą kobieta złapała po drugiej stronie magazynu. Oddała mu przedmiot, wyciągając z cholewki wysokich butów dwa noże. Prześlizgnęła się po plastikowej podłodze, podcinając nogi dwóm strażnikom ładującym broń. Rogers zauważył celującego w lekarkę mężczyznę, więc użył dysku by odbić kule lecące w jej stronę, a jedna drasnęła go z boku.

— Ty idioto! — wrzasnęła Clark podbiegając do niego, żeby obejrzeć niewielką ranę.

— Nic mi nie będzie. — Po raz kolejny osłonił ją przed skradającym się strażnikiem. — Rozejdzie się.

Dając upust swojej wściekłości zaatakowała mężczyzn bez cienia litości. Steve mógł tylko pomagać jej osłabiając przeciwników ciosami tarczą, ale to kobieta zadawała najmocniejsze uderzenia, aż jej odkryte przez półrękawiczki palce stały się czerwone od krwi. Walka była wyrównana, wielokrotnie obrywali tak samo mocno jak ich przeciwnicy, ale prawdziwe wyzwanie czekało na zewnątrz, gdzie prawdopodobnie znajdował się tajemniczy mężczyzna z resztą swoich kompanów.

Odebrała dwa pistolety zabrane jej wcześniej przez strażnika i naładowała je do pełna. Zdecydowali, że się rozdzielą, żeby osobno poszukać Elizabeth. Sophie w szybkim tempie przetrząsała korytarze pod pokładem, aż usłyszała w słuchawce spokojny głos Steve'a informującego ją o znalezieniu panny James.

Momentalnie znalazła się na górze, a kamień spadł jej z serca. Liz była poobijana, odwodniona i lekko niedożywiona, ale poza tym nic więcej jej nie dolegało. Clark oparła jej ramię na swoim barku, idąc przodem, żeby dostosować się do tempa prawniczki.

— Idź pierwsza, będę was osłaniał — polecił Kapitan ostatni raz patrząc Sophie prosto w oczy.

Żeby się przedostać na poziom trapu, musiała uszkodzić kilka przewodów gazowych, utrudniając przesuwającym się za nimi cieniom widzenie. Jednocześnie co chwilę odwracała się, by sprawdzić, co ze Stevem. Został kilkanaście metrów w tyle, walcząc z zalewającym go deszczem ludzi-cieni bezszelestnie poruszających się na konstrukcjach nad ich głowami.

Sophie narzucała coraz szybsze tempo, by jak najprędzej wyprowadzić Elizabeth z pokładu platformy i wrócić do Rogersa. Popychała blondynkę do przodu, aż ta w pewnym momencie zatrzymała się, prawie całkiem opadając z sił.

— Idź do niego, dam radę sama. — Clark posłała jej zdesperowane spojrzenie, gdy całą platformą wstrząsnął wybuch. — No idź!

Na szczęście Alistair osłaniany przez Natashę zdążył do nich dotrzeć, żeby pomóc Elizabeth. Wziął kobietę na ręce, patrząc jak jego przyjaciółka cofa się na pięcie i biegnie prosto w płomienie bez cienia zastanowienia.

— Soph, co ty wyprawiasz?! — wrzasnął za nią, ale Clark nie mogła go usłyszeć.

Wpadła w sam środek zacieśniającego się pożaru, szukając wzrokiem znajomej sylwetki, jednak pokład był całkowicie pusty. Zawołała kilkukrotnie mężczyznę po imieniu, a w odpowiedzi usłyszała tylko syczenie ognia trawiącego platformę. Na barierce, przez którą wychyliła się, widniała jeszcze świeża krew najpewniej należąca do Rogersa.

Nie zastanawiając się ani chwilę, wskoczyła do lodowatej wody włączając latarkę, żeby móc zanurkować. Znalezienie czegokolwiek w brudnej wodzie graniczyło z cudem, ale udało jej się dostrzec na dnie połyskującą tarczę odbijającą światło. Zeszła niżej, odkrywając, że nogi Steve'a utknęły między dwoma płatami stalowej konstrukcji podtrzymującej pływające więzienie Elizabeth.

Udało jej się uwolnić jedną, ale z drugą było dużo trudniej, w dodatku zaczynało brakować jej powietrza, którego resztki przekazała nieprzytomnemu Rogersowi. Nie mogła go tutaj zostawić, nie mogła pozwolić mu umrzeć. Nigdy wcześniej nie czuła się tak bezsilna, jak teraz, gdy nikt nie mógł usłyszeć jej rozpaczliwego wołania o pomoc.

Opadając z sił poczuła mocne szarpnięcie na plecach i ciągnięcie do góry. Uderzyła plecami o betonowe nadbrzeże natychmiast przewracając się na bok, by wypluć wodę zalegającą jej w ustach. Zaniosła się kaszlem, drżąc z zimna jak osika, przecierając co chwilę piekące od brudu oczy. Zaraz obok niej Sam Wilson ułożył wciąż nieprzytomnego Rogersa, którego Clark chciała od razu obejrzeć.

— Poczekaj, nic mu nie będzie. — Zatrzymała ją Natasha, wskazując na zbliżającą się karetkę. Nigdy wcześniej tak jej nie ulżyło na widok ambulansu.

Lekarze zajęli się Stevem, choć Sophie cały czas patrzyła im na ręce, sama nie dając się zbadać, twierdząc, że wszystko z nią w porządku. Charles zdążył wysłać już po kobietę agentów, odseparowując ją od Avengers. Wciąż w szoku, nie mogła uwierzyć, iż wszystko tak długo trwało, a tak szybko się skończyło.

— Siadaj, Clark. — Otworzył jej drzwi do auta. — Na co się tak gapisz, Jones?!

Speszony mężczyzna odszedł na chwilę wracając z kocem termicznym oraz apteczką pierwszej pomocy. Turner okrył drżącą kobietę oczyszczając małe zadrapania na jej twarzy w milczeniu, dopóki nie spotkał jej pytającego wzroku.

— Muszę cię oddać Oliverowi w nienagannym stanie — powiedział.

— Co z Pandorą? — zapytała ledwie słyszalnym od chrypki głosem.

— Uciekła. Smith i Travers nie żyją.

Kolejne osoby ucierpiały z jej powodu. Lista Sophie wydłużała się do niemożliwych rozmiarów, której końca nie było widać. Pożałowała, że Pandora nie zdążyła dokończyć tego, co zaczęła.


Rekonwalescencja Elizabeth trwała niecały tydzień, a o Stevie lekarka nie miała żadnych wieści, ponieważ Oliver prawie nie wypuszczał jej z mieszkania. Charles wrócił do bycia dawnym sobą, jakby chwilowa troska była jedynie przejawem słabości. Pandora umilkła.

Z jednej strony cieszyło to Sophie, a z drugiej też martwiło, bo miała pewność, że Rodriguez nie odpuści. Dużo myślała nad całą sprawą, szukając motywu, dla którego kobieta byłaby tak zdeterminowana, ale nic nie przychodziło jej do głowy.

Miała już włączyć jakiś serial, który podrzucił jej Alistair przelotem wpadając do mieszkania. Praktycznie cały czas nie spuszczał oka z Elizabeth, pilnując prawniczki przez całą dobę odkąd wyszła ze szpitala. Chwilę przeskakiwania po programach zapisanych na koncie Scotta przerwał jej telefon od Tony'ego Starka, który zapraszał kobietę na małą domówkę.

Skorzystała z nieobecności Campbella i wymknęła się z domu, zostawiając mężczyźnie krótką wiadomość, żeby się nie martwił. Niedługo później była już w Stark Tower.

Jak na standardy ekscentrycznego wynalazcy domówka faktycznie była mała, bo składała się wyłącznie z obecnych na Ziemi członków grupy Avengers. Stark powitał ją z otwartymi ramionami na wejściu częstując mojito, którego Clark grzecznie odmówiła. Pierwszy raz znajdowała się pośród prawie pełnego składu Mścicieli, co trochę ją speszyło. Objęła obszerny salon wzrokiem, dostrzegając w fotelu Steve'a przyglądającego jej się, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.

Mniej więcej w połowie imprezy, gdy już zdążyła z każdym porozmawiać i wytłumaczyć się z pewnych rzeczy, szczególnie Natashy, wyszła na lądowisko, by odetchnąć od zgiełku wewnątrz budynku. Tony z dumą poinformował ją, że na tym ogromnym placu pokonali Lokiego. Niestety budynek nie nosił żadnych śladów potwierdzających przechwałek Iron Mana.

Wkrótce do kobiety dołączył Steve, opierając się o barierkę w podobny do niej sposób. Oboje podziwiali wieczorne życie toczące się na Manhattanie. Prawdopodobnie były to ich ostatnie chwile spędzone razem.

— Nie zdążyłem ci podziękować za uratowanie życia — odezwał się mężczyzna.

— To w zasadzie Sam uratował nas oboje — odpowiedziała skromnie. Wskazała dłonią na bok Rogersa. — Mamy bliźniacze blizny?

— Tak — Blondyn zaśmiał się wyraźnie rozbawiony. Przez długi czas tęskniła za tym uśmiechem. Nic nie poprawiało jej samopoczucia, jak fakt, że wciąż potrafiła go rozśmieszyć. — Tylko moja jest trochę mniejsza. Czy to ty przysłałaś mi sernik?

— Nie mieli trifle'ów w cukierni — przyznała. Kto by pomyślał, że zwykły deser stanie się jakąś częścią wspólnie dzielonych wspomnień. Kto by pomyślał, że przychodząc do Steve'a w piękny jesienny dzień z ulubioną przekąską, ich losy potoczą się w tak pokręcony sposób.

— Cóż, sernik też zjem, nie będę narzekał. Wracasz do Anglii?

W głosie mężczyzny kryło się głębokie rozczarowanie. Steve nie potrafił sobie wyobrazić swojego małego świata na Brooklynie bez obecności energicznej lekarki, która okazała się być bohaterką skrojoną na miarę Nowego Jorku. Odnosił wrażenie, że od teraz każdy zakątek miasta będzie mu przypominał o jej nieobecności.

— Pewnie tak — potwierdziła. — Nawaliłam z Pandorą i obrazami. Charles odbierze mi sprawę, a później przekaże komuś innemu. Mnie wyśle na jakieś zadupie w Afryce albo posadzi za biurko za karę.

Przez chwilę jedynie milczeli, pozwalając dojść do głosu klaksonom samochodów kilkaset metrów w dole oraz muzyce dolatującej z radia w salonie. Avengers wydawali się wyjątkowo mocno zaabsorbowani sami sobą, a Sophie miała ostatnią szansę, żeby dać dojść do głosu myślom, którym bardzo długo nie pozwalała wypłynąć z serca. Clark nie czekała na lepszą chwilę, by wyrazić swoje myśli, chociaż paradoksalnie w głośnikach dało się słyszeć All I want zespołu Kodaline.

— Chciałabym coś powiedzieć... Odnośnie tego pocałunku. — Steve miał zamiar jej przerwać, ale uciszyła go gestem dłoni. Przełknęła łzy, nie pozwalając sobie na płacz. — Dla mnie on coś znaczył. Znaczył bardzo wiele... To i tak już nic nie zmieni, bo ja wracam do siebie, a ty zasługujesz na kogoś lepszego niż psychodeliczna zabójczyni. A więc... Żegnaj, Steve. Poznanie ciebie było jedną z najlepszych rzeczy, jakie mi się przytrafiły.

Wyszła mijając się z Sharon w drzwiach, a mężczyzna mógł jedynie patrzeć jak znika za metalową powłoką windy. To, co mówiła Carter docierało do niego jak przez mgłę, wciąż analizował w głowie słowa Sophie. Blondynka omylnie wzięła powolnie zalewający go smutek za szok spowodowany niedawnym wypadkiem i zaczęła tłumaczyć coś mężczyźnie, ale nic z tego nie zrozumiał.

Uczucie spadania w otchłań, pochłaniania przez lodowatą oceaniczną wodę było porównywalne z tym, co czuł, gdy patrzył na śmierć własnego przyjaciela. Żadna kula, żaden cios nie mógł dorównywać ostatnim słowom lekarki, a najgorsze w tym wszystkim było poczucie sparaliżowania aż do szpiku kości.

When you said your last goodbye
I died a little bit inside

Jutro obudzi się, a doktor Clark w jego życiu już nie będzie.

End of book one.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro