Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• mother's day •

Alistair ze znużeniem oglądał spływające po szybie krople porannego deszczu zwiastującego nadchodzącą wielkimi krokami wiosnę. Już dziś rośliny oficjalnie dostały prawo do rozwijania pąków, a słońce do świecenia dwa razy mocniej niż zimą. Coraz częściej nad miastem kumulowały się chmury burzowe, jednak nowojorczycy nie wydawali się zaprzątać sobie głowy tak błahymi sprawami.

Szczupła blondynka w białej koszuli z kołnierzykiem złożyła porannego New York Timesa na pół i odłożyła na blat zostawiając czerwonym długopisem kilka podkreśleń w artykule o rosnących cenach na giełdzie. Elizabeth rozprostowała nogi, zdejmując wysokie szpilki by dać odpocząć stopom na puchatym dywanie.

Martwą ciszę panującą wśród czterech ścian mieszkania przerywało ciche granie radia w kuchni oraz brzęk dwóch filiżanek pełnych kawy o porcelanowe spodki kolorem przypominające kość słoniową. Ten poranek zdecydowanie należał do gatunku leniwych, jednak Scott jakoś nie potrafił się nim cieszyć. Odrętwienie zalewające mieszkanie każdego dnia wprawiało go w paskudny nastrój, aż zaczynał mieć wrażenie, że przyszło mu mieszkać w zimnej pustej klatce. Jego humor udzielał się także Elizabeth, która przecież nie powinna być narażana na dodatkowy stres po traumie, jaką przeszła zaledwie kilka tygodni temu. Pomimo dużych wysiłków, które oboje z siebie krzesali, nie udało im się wprowadzić pogody ducha do ponurego mieszkania ani na moment.

— Chryste, zwariuję tu — stwierdził ciemnowłosy mężczyzna, od niechcenia przerzucając kanały w telewizji.

Szczęk drzwi jednego z pokoi przykuł uwagę pary przyjaciół, oboje objęli wzrokiem wyłaniającą się zza nich postać czujnym wzrokiem, zapominając o wszystkich wcześniejszych czynnościach. Brązowowłosa lekarka powłóczyła nogami do kuchni w zupełnym milczeniu przeszukując szafki, aż znalazła wreszcie to, czego szukała, a co okazało się pudełkiem pralinek ukrytych przez Alistaira za kilkoma opakowaniami makaronu. Zeskoczyła z blatu i zamaszystym ruchem wyjęła wtyczkę radia z gniazdka, w połowie przerywając znaną wszystkim balladę Can't help falling in love Elvisa Presleya.

— Eee... Soph, mam trzy bilety na polo w tę niedzielę. Może poszłabyś ze mną i Liz? — Skonsternowany do granic możliwości Scott skierował pytanie ku przyjaciółce, nie oczekując nazbyt entuzjastycznej reakcji.

— Może innym razem, Ali — odparła lakonicznie doktor Clark. — Jestem zmęczona, pójdę się położyć. Nie przeszkadzajcie sobie.

Kobieta wzięła pod pachę pralinki i chwyciła ze stołu poranną gazetę, wracając do sypialni, w której spędzała większość doby. Nie przeszkadzało to, rzecz jasna, Oliverowi dzielącemu łóżko z Sophie, jednak Elizabeth razem z Alistairem zaczynali martwić się niecodziennym zachowaniem przyjaciółki trwającym solidny miesiąc.

Wraz z ostatnią wizytą w Stark Tower Clark popadła w dziwną melancholię udzielającą się także spędzającym z nią czas Brytyjczykom. Panna James podlewała kwiaty, Scott gotował obiady, razem dbali o atmosferę w domu, gdy Campbell wyjeżdżał do Londynu. Lekarka wydawała się jednak tego nie zauważać, pogrążona całkowicie we własnym smutku.

— Ma złamane serce, musi to przetrawić. — Blondynka wzruszyła delikatnie ramionami, rozciągając się w fotelu.

— Chyba porozmawiam ze Stevem — stwierdził Alistair, zwiększając głośność w telewizorze, by Sophie nie mogła usłyszeć ich rozmowy.

Elizabeth dolała sobie jeszcze letniej kawy, energicznie kręcąc głową, a jej proste lśniące włosy zadyndały nad karkiem. Usiadła obok mężczyzny podając mu filiżankę z cudownie pachnącym czarnym napojem. Ali sięgnął po ostatnie ciastko owsiane i przełamał je na pół, oddając część kobiecie.

— Absolutnie nie. Nie możesz tego zrobić — ostrzegła, zaciskając usta w wąską linię.

— A niby dlaczego nie? — oburzył się Szkot. — Steve jest inteligentnym facetem i myślę, że argumenty takie jak pięść i kolano najbardziej do niego przemówią.

— Są dorośli — odpowiedziała James, uspokajając wojenne zapędy ciemnowłosego przyjaciela. — Nie możemy się wtrącać w cudze sprawy.

Mężczyzna burknął kilka niecenzuralnych pod nosem, wciskając się w oparcie sofy z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Ostentacyjnie okazał swoją dezaprobatę pannie James, która tylko przewróciła błękitnymi oczami, upijając łyk kawy.

— Co z moją rezerwacją w Ritzu? — zapytał, przypomniawszy sobie nagle o czymś istotnym.

— Menadżer hotelu obiecał mi, że za tamtą odwołaną rezerwację będziesz miał dziś dwadzieścia procent zniżki od całego rachunku — wyrecytowała kobieta, machając mu przed oczami ugodą podpisaną z pracownikiem.

— Jak tytuł prawnika może tak motywująco działać na ludzi... Patrz, a ze mną w ogóle nie chciał rozmawiać — odpowiedział zadowolony Alistair.

— Wolał porozumienie stron od afery w urzędzie ochrony konsumentów, to normalne — stwierdziła Elizabeth. — Tym bardziej, gdy usłyszał, że jesteś prezesem fundacji Sokovian Heart. Dziś staną na rzęsach, żebyś był zadowolony.

Scott uśmiechnął się przebiegle, zadowolony ze swojego planu. Początkowo sceptycznie nastawiona prawniczka stopniowo zaczęła pomagać mu w przygotowaniach, angażując się całym sercem, żeby wszystko poszło pomyślnie.

— No właśnie, mówiąc o tym... Pożycz mi pięćset dolarów — poprosił, posyłając Liz swoje najpiękniejsze spojrzenie.

— Ile?! — Kobieta niemal zakrztusiła się końcówką kawy. Wytrzeszczyła oczy w zaskoczeniu, nie do końca pewna, czy Ali sobie nie żartuje.

— Za mało? Wiedziałem...

— Ty chyba oszalałeś — stwierdziła, pukając się palcem wskazującym w czoło.

— Czterysta pięćdziesiąt? — Mężczyzna negocjował dalej, a prawniczka wiedziała, że nie odpuści, dopóki nie postawi na swoim, więc tylko westchnęła, przybierając na twarzy umęczoną minę.

— Zrobię ci przelew, ale chcę mieć pieniądze z powrotem do końca miesiąca.

Warunki James z reguły były żelazne, więc Scott nigdy nie odważył się ich złamać ponownie, gdy już raz poznał gorzki smak porażki. Okazało się, że nie wszyscy magicznie ulegają jego urokowi osobistemu i tak, jak Sophie zawsze łagodniała na prośby mężczyzny, tak Liz pozostawała nieugięta, nawet przyparta do muru przez desperację Alistaira.

— A skąd ja ci w dziesięć dni wytrzasnę taką sumkę? — Sfrustrowanym ruchem dłoni przeczesał poskręcane włosy. — Przypominam ci, że pracuję jako freelancer i zarabiam procenty od każdej misji. A niedługo zostanę bezrobotny, jak tylko Charlie dobierze nam się do tyłków.

— Skoro zarabiasz jak freelancer, to może przestań żyć jak milioner, a będzie ci łatwiej. — Blondynka posłała przyjacielowi kpiące spojrzenie.

— Nie denerwuj mnie, Elizabeth — wycedził zezłoszczony Ali. — Jedno nie wyklucza drugiego. Aha, i skoro Soph nie chce iść na polo, Ada chętnie się z nami wybierze.

— Jesteś pewien, że ona chce gdziekolwiek z tobą iść po tym, jak skasowałeś jej tylną lampę w aucie?

— Bo bezczelnie mi się wepchnęła! Ile razy mam ci to powtarzać?!

— Nie mi, tylko swojemu ubezpieczycielowi — odparła rozbawiona kobieta. — Będę się zbierać.

— Czyli jednak tam idziesz? Mogę cię zawieźć — zaproponował mężczyzna.

— Nie trzeba, Tony wyśle po mnie Happy'ego Hogana. Muszę iść, bo głupio wyjdzie, jeśli żadne z nas się nie pojawi. W końcu Steve to nadal przyjaciel...

— Dla mnie jest teraz na równi z Oliverem i lepiej, żeby mi się na oczy nie pokazywał, bo nie ręczę za siebie. Zadzwoń, jak już dojedziesz, a potem zadzwoń, jak skończysz, to po ciebie przyjadę.

Elizabeth posłała przyjacielowi zmęczone nadmierną troską spojrzenie, chociaż sama nie chciała przed sobą przyznać, że bała się samotnych podróży nawet do osiedlowego sklepu. Jednak metodą małych kroczków i pod opieką Astrid powoli wracała do siebie, upewniając się, iż drugi raz Pandora nie zaatakuje jej w ten sam sposób. A skoro ślad po niej zaginął, to chyba nie było czym się martwić.

Sophie starała się nie okazywać nadmiernego rozdrażnienia przez całą podróż samochodem z Brooklynu do serca Manhattanu. Od miesiąca jej stopa nie stanęła po drugiej stronie Mostu Brooklyńskiego, a na widok Stark Tower dostawała mdłości i zawrotów głowy. Kurczowo zacisnęła palce na skórzanej kopertówce, tępo wpatrując się w pierścionki na obu dłoniach. Alistair nie powiedział jej gdzie jadą i w jakim celu, więc panika powoli zaczęła ogarniać całe jej ciało. Mijając wspomnianą wcześniej wieżę należącą do Iron Mana, odwróciła głowę w drugą stronę, wbijając wzrok w wylewające się z biurowców tłumy ludzi, którzy skończyli swoją pracę.

Z ulgą zauważyła, że Scott parkuje, i to w nieznanej jej okolicy, z daleka od dawnej siedziby Avengers. Sprawnie obszedł samochód, otwierając przed kobietą drzwi, a następnie podał jej dłoń, by mogła swobodnie wysiąść z auta. Przezornie otworzył nad nimi parasolkę, przewidując zbliżającą się burzę, kolejną w tym tygodniu.

— Przecież miałeś już urodziny — spostrzegła, że mężczyzna kieruje ją do gmachu restauracji Ritz.

Zresztą w ogóle świętowanie w tak eleganckich miejscach nie należało do rzeczy typowych dla Scotta, co tylko zestresowało lekarkę jeszcze mocniej. Lubiła niespodzianki, jednak po ostatnim emocjonalnym roller coasterze, który sobie sama zafundowała, wolała być uprzedzana o wszystkim odpowiednio wcześniej.

— Owszem, ale dzisiaj nie świętujemy moich urodzin — odparł Alistair, oddając parasolkę młodemu chłopakowi odbierającemu od nich płaszcze w szatni.

Weszli do niewielkiej, oświetlonej kryształowymi kandelabrami sali urządzonej w stylu retro. Beżowe tapety kontrastowały z grubymi welurowymi zasłonami w kolorze karmazynu, a polerowane mahoniowe stoły zasłonione były świeżo krochmalonymi obrusami. Większość miejsc została już zajęta, ponieważ w niedzielny wieczór wiele bogatych rodzin spędzało na kolacji w tej właśnie restauracji.

— Wygląda, jakby ktoś wsadził mu kij w dupę — Scott skomentował idącego przed nimi mężczyznę w średnim wieku prowadzącego do stolika, a Sophie nie potrafiła powstrzymać się przed parsknięciem śmiechem, zwracając na siebie uwagę mijanych osób.

Kobieta wygładziła przód czarnej prostej sukienki, niepewna, czego powinna oczekiwać. Nerwowo przeszukiwała pamięć, by znaleźć choćby jakąś poszlakę, co do daty, o której zapomniała. Siedzący przed nią mężczyzna całkowicie ignorował zdenerwowanie kobiety, manewrując swobodnie w karcie dań i wypytując zmęczoną kelnerkę o szczegóły każdego dania. Panna Clark zdecydowała się oszczędzić kobietę zamawiając pierwszą rzecz, która nawinęła jej się pod rękę w oprawionej w skórę książce.

Czekając na zamówiony posiłek, Alistair odebrał świeżo przywieziony przez obsługę bukiet białych róż i wręczył go zdumionej przyjaciółce.

— To z okazji Dnia Matki. — Uśmiechnął się puszczając jej oczko. — Miało być szóstego marca, ale obsługa nawaliła i jest dzisiaj. Zresztą, to moja wina, bo za późno zarezerwowałem stolik.

— Ale... Ale po co to wszystko? — zdziwiła się lekarka.

— Nie myśl sobie, że jestem jakimś niewdzięcznikiem, o nie — powiedział rozbawiony. — Właściwie to codziennie myślę o tym samym. Dwadzieścia lat temu mogłaś wyrzucić mnie na zbity pysk i jak każdy normalny obywatel zadzwonić po gliny. Zrobiłaś coś zupełnie odwrotnego...

Sophie wpatrywała się w Alistaira ogromnymi oczyma szklącymi się od łez, kurczowo ściskając bukiet w dłoniach. Zaparło jej dech w piersi z wrażenia, gdy w szoku starała się nie wybuchnąć nadmiernym rozrzewnieniem.

— Zaraz będę płakać... — ostrzegła drżącym głosem.

— Nie, poczekaj, jeszcze nie teraz, bo spanikuję! — odparł szybko Scott, podając jej szklankę wody. — Ty przygarnęłaś złamanego dzieciaka, dałaś mu schronienie, ciepły dom i coś, czego nigdy nie miał... rodzinę.

Doktor Clark nie potrafiła już dłużej zapanować nad łzami cisnącymi jej się do oczu i pozwoliła spłynąć słonym kroplom po twarzy, by zaraz wchłonąć w czarny materiał sukienki. Odłożyła bukiet, podchodząc do Aliego, by zamknąć go w szczelnym uścisku drobnych ramion. Gdy przytulała go po raz pierwszy był drobnym, wychudzonym nastolatkiem, niższym od niej z powodu niedożywienia. Teraz stał przed kobietą jako dorosły mężczyzna, ale wciąż z tym samym uśmiechem młodego rozrabiaki.

— Chciałem przypomnieć ci, ale też sobie, jak bardzo jestem ci wdzięczny za to, że wychowałaś mnie takim, żebym mógł być z siebie dumny.

— Nawet nie wiesz, jak bardzo sama jestem z ciebie dumna — szepnęła, głaszcząc przyjaciela po gęstych puklach.

— Soph... Jest miło i w ogóle, ale chyba z tego wyrosłem... — Przerwał, wyplątując się z objęć kobiety. — Ostatni raz tak mi robiłaś przed egzaminami, a to było dawno.

— Przepraszam, rozczuliłam się — przyznała Sophie przybierając minę niewiniątka. — Pamiętaj, że ja zawsze przy tobie będę, obojętnie, co by się nie działo.

— Pamiętam na pamięć — odparł Szkot. Darował sobie kąśliwe komentarze na temat Olivera, nie chcąc psuć przyjemnej atmosfery.

Najważniejsze dla niego było to, że Clark rozchmurzyła się znacznie z powodu tak pięknie zorganizowanej niespodzianki. Na chwilę powróciły jej siły, energia, dobry humor, gdy razem wspominali pierwsze wspólnie spędzone momenty. Nie miał wątpliwości, że nie mógł trafić lepiej, kiedy biologiczna matka wyrzekła się go na rzecz kokainy i litrów wódki lejących się strumieniami w podmiejskich spelunach Glasgow. Może nie był ideałem przyjaciela, na którym zawsze można polegać, ale tamtego dnia, kiedy Sophie oficjalnie stała się jego rodziną, przysiągł sobie, że ktokolwiek spróbuje ją skrzywdzić, zapłaci za to bardzo wysoką cenę.

Campbell, Rogers, Pandora... było mu wszystko jedno, kim są i o ile silniejsi są od niego. Nikt nie miał prawa niszczyć kobiety, która poświęciła dwadzieścia lat swojego życia, żeby pomóc mu stanąć na nogi, a gdy już to zrobił, nieustannie nad nim czuwała. Widząc załamaną Clark, czuł się, jakby częściowo była to jego wina.

Elizabeth wysiadła z eleganckiej limuzyny, dziękując Happy'emu za pomoc. Niebotycznie opinająca sukienka krępowała kobiecie ruchy, choć była naprawdę piękna. Blondynka obawiała się, że jeśli cokolwiek zje lub wypije, wszystkie szwy spinające fragmenty błękitnego materiału pękną, a ona zostanie w samej bieliźnie. W zamyśleniu dotknęła naszyjnika z pereł pożyczonego od Sophie — w tak dobranej kreacji uwieńczonej szlachetną biżuterią czuła się jak milion dolarów. I podobnie musiała wyglądać, bowiem już na schodach wiodących do domu aukcyjnego przyciągała wzrok ludzi wysiadających z aut.

— Ach, Elizabeth, miło cię widzieć! — skwitował Tony Stark, wyciągając ramię do kobiety.

— Nie mówiłeś, że będziesz... — Blondynka wyminęła sprawnie Iron Mana i podążyła do przodu z głową uniesioną do góry. — Bez obrazy, Tony, ale nie powinniśmy być widywani razem. Po pierwsze, Steve pomyśli, że coś knujemy. Po drugie, prasa uwielbia plotkować, a ja nie potrzebuję skandalu z tobą w roli głównej.

— Nie bądź już taka zasadnicza — odpowiedział, towarzysząc jej niczym cień. — Jak mogłem nie pojawić się na aukcji, której patronuję? Poza tym, Pepper jest podobnie ubrana, nikt nie zauważy różnicy. Przemyślałaś moją propozycję?

Elizabeth westchnęła, po raz kolejny tego samego dnia przewracając oczami. Co jeden, to miał lepsze pomysły. Naprawdę, nie miała zamiaru być częścią chorych planów, dwóch zafiksowanych z nudów mężczyzn, którzy postanowili pobawić się w swatki, na podstawie kilku obejrzanych przelotem komedii romantycznych. Życie zdecydowanie nie było komedią, a już na pewno nie romantyczną, z tym należało się pogodzić.

— Tak... To znaczy, nie. Nie przemyślałam jej, bo od razu stwierdziłam, że to najgorszy pomysł na jaki mogłeś wpaść. Sophie nigdy mi nie wybaczy, jeśli cokolwiek zrobię za jej plecami, więc wybacz, ale nie licz na mnie w tej sprawie... Mówię poważnie, Tony. Odpuść, daj im żyć po swojemu.

— Jak tak mówisz, to pomieszkaj z Rogersem dwa tygodnie, a odechce ci się wszystkiego — odpowiedział sfrustrowany Stark. — Ta atmosfera jest nie do zniesienia.

Sam zainteresowany, główny bohater aukcji charytatywnej, na której licytowano komiks z autografem Kapitana Ameryki, pojawił się punktualnie, gdy zegary wybiły dwudziestą trzydzieści.

Steve objął wzrokiem pomieszczenie pełne całkowicie obcych mu ludzi. Nagle poczuł, że brakuje mu tchu, jest zbyt duszno, zbyt gorąco, więc rozluźnił supeł krawata, mimo wszystko idąc do przodu. Gdy tak stawiał krok za krokiem, stopa za stopą, niektórzy klepali go po ramieniu, inni próbowali sprawdzić, czy rzeczywiście jest prawdziwy, przyprawiając go o postawę pełną napięcia, gotową do ataku w każdej chwili, jeśli cokolwiek by się wydarzyło.

Znów czuł się jak małpa w cyrku, chociaż naprawdę chciał pomóc. Podpisałby nawet sto takich komiksów, gdyby tylko nie musiał pojawiać się osobiście, wystawiając na pokaz niczym rzadki egzemplarz jakiegoś egzotycznego gatunku zwierzęcia. Zbliżył się do prowadzącego aukcję oraz towarzyszącego mu Tony'ego, wkładając na twarz najbardziej przekonujący uśmiech, na jaki było go stać, w duchu modlił się, żeby cała ta farsa skończyła się jak najszybciej. Odliczał minuty do końca, kiedy wreszcie będzie mógł zaszyć się w czterech chłodnych ścianach New Avengers Facility, z dala od ciekawskiego wzroku wbijanego w niego niczym szpilki przez ponad setkę ludzi.

Podczas świętowania sprzedaży komiksu za cenę, która zaskoczyła nawet Tony'ego, dostrzegł zmierzającą ku niemu Elizabeth. Blondynka uśmiechnęła się przyjaźnie, ściskając jego dłoń.

— Gratulacje! Bili się o ten komiks, jak o ostatnią porcję wody — stwierdziła, sącząc powoli delikatnie musującego szampana. — Nie spodziewałam się aż takiej ceny, to będzie jakiś rekord.

Połowicznie docierały do niego słowa panny James, bo wodził wzrokiem po buzującym niczym w ulu tłumie, szukając tej jednej jedynej sylwetki, którą miał nadzieję zobaczyć. Oczekiwał, że zaraz między ludźmi przeciśnie się rozbawiona doktor Clark w towarzystwie Alistaira i podejdzie do niego, entuzjastycznie opowiadając o przebiegu aukcji. Minęło kilkanaście sekund, nic takiego się nie stało.

— Sophie tutaj nie ma, prawda? — zapytał, za wszelką cenę starając się nie brzmieć, jakby świat walił mu się na głowę.

— Nie... – Liz pokręciła głową, spuszczając wzrok. — Świętuje Dzień Matki z Alistairem. Długa, pokręcona historia...

— Kiedy wyjeżdżacie?

— Trudno powiedzieć, Steve. Dopinamy wszystko na ostatni guzik, trzeba pozamykać pewne sprawy tutaj, w Nowym Jorku, na dobre.

Od miesiąca nie postawił nogi na Brooklynie, w New Avengers Facility czując się jak na zesłaniu. Sharon była zadowolona z takiego obrotu spraw, ponieważ twierdziła zawzięcie, że mężczyźnie będzie lepiej wśród przyjaciół, w miejscu, które dobrze znał. 

Tak naprawdę sam postanowił zamknąć się w twierdzy Avegers, czekając aż rany się zabliźnią, żeby przypadkiem żaden zakątek miejsca, w którym się wychował, nie przypominał mu o doktor Clark. Praca okazała się zbawienna, bo dość szybko namierzyli Crossbonesa, którego posunięcia mogli śledzić na bieżąco.

Czas. Steve miał dużo czasu, aby pogodzić się z faktem, że Sophie niedługo zniknie na dobre. Może jeszcze kiedyś spotkają się przypadkiem, jeśli kobieta wpadnie do Nowego Jorku. Może nie spotkają się wcale i oboje będą się starali zapomnieć o tych kilku miesiącach będących błogosławieństwem oraz przekleństwem jednocześnie. Może tylko o sobie usłyszą od wspólnych znajomych. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro