Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• happy birthday, bubala •

Elizabeth w pośpiechu odebrała białe, ładnie ozdobione pudełko w Penny's, po czym zapakowała się z zakupami do czerwonego Rolls Royce'a Alistaira. Patrząc na zbliżające się chmury, przezornie zamknęła dach kabrioletu nie chcąc by kilkudniowe przygotowania trafił szlag.

Zaparkowała samochód pod kamienicą, wpychając się na miejsce komuś innemu. Błękitnawe Camaro przejechało obok niej, sprawiając, że poczuła się głupio. Zajęła miejsce parkingowe Kapitanowi Ameryce. Cholera. Pomimo wyrzutów sumienia, nie miała już czasu zmieniać parkingu, i tak ledwie wyrobiła się na umówioną godzinę.

– Może ci z czymś pomóc? – zapytał Rogers, zbliżając się do auta.

– A nie, dziękuję. To tylko kilka rzeczy, ale mógłbyś zamknąć za mną samochód – odpowiedziała James, zajmując sobie obie ręce pakunkami.

Steve wykonał prośbę i wrzucił klucze do torebki kobiety. Blondynka uśmiechnęła się do niego szeroko, wsiadając pierwsza do windy.

– Jakieś przyjęcie? – Wskazał na torby z zakupami.

– Ach, nie – odparła zaskoczona prawniczka. – Sophie ma urodziny... Myślałam, że wiesz.

– Nie wiedziałem – przyznał równie zaskoczony. – Które?

– Kolejne – odpowiedziała. – No, Steve, nie pyta się kobiet o takie rzeczy.

Blondyn uśmiechnął się i pożegnał, a winda odjechała piętro wyżej, gdzie Alistair czekał na nią przy otwartych drzwiach. Mężczyzna odebrał od niej kilka toreb z zakupami spożywczymi, po czym wepchnął się pierwszy do mieszkania.

– Nie wiem, dlaczego te wszystkie kobiety na ciebie lecą, skoro ty nie masz za grosz ogłady. Współczuję Soph, że tyle musiała się z tobą męczyć.

Elizabeth cicho zatrzasnęła drzwi, po czym przemierzyła salon, by dostać się do wyspy, gdzie ułożyła karton z tortem. Delikatnie otworzyła wieczko, delektując się zapachem świeżego ciasta biszkoptowego.

– Jak coś ci nie pasuje, to zawsze możesz przestać się ze mną kumplować – odparł mężczyzna, podając jej świeczki i zapalniczkę.

Ułożył na drewnianej tacce kubek kawy z mlekiem, przygotowane wcześniej przez Elizabeth gofry z dżemem różanym oprószone delikatnie cukrem pudrem oraz perłowo połyskującą ozdobną kopertę. Wziął tacę w ręce, a Liz szła zaraz za nim z tortem na szklanej paterze.

Cicho wkradli się do sypialni, gdzie Sophie spała w najlepsze. Wróciła późnym wieczorem po dyżurze z doktorem Westem i przespała całą noc, co było rekordem, biorąc pod uwagę jej tryb snu.

Prawniczka odłożyła na komodę tort, klękając przy łóżku Clark. Lekko potarła czubek nosa kobiety, a ta machnęła dłonią.

– No, wstawaj śpiochu. – Spróbowała jeszcze raz, tym razem skutecznie, bo Sophie otworzyła oczy, patrząc na nich zaskoczona.

– Co jest? – zapytała, przecierając powieki.

– Jedenasty listopada – prychnął Scott, zanosząc się śmiechem.

– No i co z tego? – patrzyła na nich, jakby urwali się z choinki.

Elizabeth uśmiechnęła się, sięgając po tort z komody. Panna Clark wreszcie zrozumiała, o co chodzi dwójce przyjaciół i podniosła się do pozycji siedzącej, robiąc im miejsce na skraju łóżka, by mogli usiąść obok niej.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – James podniosła głos, podsuwając uroczyście lekarce tort pod nos z dokładnie dwudziestoma pięcioma świeczkami.

Jednym mocnym wydechem kobieta zdmuchnęła cały ogień, więc Liz odłożyła na chwilę tort na szafkę nocną i zajęła się wyjmowaniem wąskich szpikulców. Ali podał jej nóż oraz tackę, by mogła nałożyć pierwszą porcję dla Sophie.

– Tort, gofry, kawa... Rozpieszczacie mnie. Dziękuję – odpowiedziała przyjaciółka, kładąc talerz na tacce ze śniadaniem.

– Tylko takie śniadanie zjesz, więc musiałam trochę pokombinować. To zdrowsza wersja, ma mniej cukru.

– Otwórz prezent – ponaglił Scott, odbierając swój kawałek tortu od Liz.

Sophie otworzyła niezabezpieczoną kopertę i wyjęła z niej zdobiony, złoty karnet imienny do SPA. Zaśmiała się, oglądając go z każdej strony.

– Kolejny rok i ten sam anti-agingowy żart, naprawdę?

– To ostatni raz, kiedy możemy świętować twoje dwudzieste piąte urodziny – wyjaśniła Elizabeth. – Tylko daliśmy taki tytuł, możesz wykorzystać ten karnet na cokolwiek.

– Może poznasz jakiegoś przystojnego masażystę. – Alistair uniósł sugestywnie brwi.

– Chyba pójdę na manicure – stwierdziła Sophie ze śmiechem na ustach.

Uśmiech ten nie sięgnął jednak oczu, bowiem od kilku dni jej głowa zaprzątana była przez sprawę Franka Castle. Karciła samą siebie za to, że zajrzała w jego przeszłość, bo mocno się to na niej odbiło. Został wypisany ze szpitala po kilku dniach, w ciągu których starała się w miarę regularnie do niego zaglądać. Obsesyjnie sprawdzała, czy jest otoczony odpowiednią opieką medyczną, jakby chciała zrekompensować fakt, że nie powiedziała mu o swoich widzeniach.

Chroniła go, tak to sobie tłumaczyła. Zresztą, nie tylko jego, ale także mieszkańców Nowego Jorku. Gdyby Castle dowiedział się o kolejnej stracie i tym, że jego postrzał w głowę nie był efektem znalezienia się w nieodpowiednim miejscu oraz czasie, zacząłby uderzać na oślep w każdego, kto miał kiedykolwiek styczność z przestępczością.

Prawdopodobnie widmo koszmaru całkowicie ucięłoby w nim ludzkie odruchy, tworząc z niego maszynę do zabijania. Clark nie mogła mu tego zrobić. Poza tym, prawdopodobnie już więcej go nie spotka, zamkną go na dożywocie w najpilniej strzeżonym więzieniu w całym stanie. W jakiś sposób jednak ta sprawa ją dotykała i nie potrafiła przestać o niej myśleć.

– Pytałam, czy jedziesz dzisiaj do Peggy, ale mnie nie słuchałaś – powiedziała Liz, sprzątając po wspólnym śniadaniu.

– A, tak – odpowiedziała pospiesznie Sophie, narzucając na siebie szlafrok w drodze do łazienki. – Umówiłam się z nią na dwunastą.

– Odwiozę cię na lotnisko – zaproponował Alistair.

– Pewnie wrócę późno, lepiej zostawię tam samochód – odparła kobieta, nalewając sobie drugą porcję kawy po wyjściu z łazienki.

W drodze na płytę lotniskową Clark siedziała spokojnie, tępo wpatrzona w przesuwające się za oknem widoki, gdy kierowca podjeżdżał do niewielkiego prywatnego samolotu opatrzonego ciemnozieloną ozdobną czcionką Ceylon Emerald Company.

Był to najnowszy model Eaglejet, zaprojektowany przez inżynierów Naukowych Rezerw Strategicznych. Co prawda, jej egzemplarz był prototypem, ale sprawował się doskonale, o sto kilometrów wyprzedzając maksymalną prędkość Quinjetów należących do TARCZY.

Sophie włączyła autopilota, jedynie na chwilę rozsiadając się w miękkim skórzanym fotelu, ponieważ trasa do Atlantic City nie trwała dłużej, niż dziesięć minut. W trakcie całej podróży kobieta najbardziej lubiła moment, gdy na twarzy Peggy pojawiał się szeroki uśmiech spowodowany jej wizytą.

Starsza kobieta wyciągnęła dłonie do Clark, ściskając jej ręce z siłą, o jaką nie mogła być podejrzewana. Sophie nachyliła się nad przyjaciółką, całując ją w policzek.

– Namyśliłaś się w sprawie tego Castle'a? – zapytała Carter, rzucając lekarce przenikliwe spojrzenie. – Przez telefon brzmiałaś, jakby zjadało cię to od środka.

– Bo tak jest. Gdybym była na jego miejscu, chciałabym wiedzieć.

– Ale ty nie grasujesz na ulicach Nowego Jorku, zabijając każdego, kto okradł bezbronną staruszkę – odparła Peggy, wciąż nie puszczając dłoni Sophie. – Ty i Castle jesteście podobni, przynajmniej takie wyciągam wnioski z tego, co mi o nim powiedziałaś, ale nie tacy sami. Ty potrafiłaś pohamować swoją rządzę zemsty, a on nie.

– Czasem myślę, że gdybyś mnie wtedy nie zatrzymała, czułabym się teraz lepiej...

Clark spuściła wzrok, zawstydzona własnym przemyśleniem, ale Peggy wcale nie była na nią zła. W uspokajającym geście gładziła wierzch jej dłoni, sprawiając, że młoda kobieta na chwilę zapominała o uciekającym im czasie.

– Ach, zapomniałabym – Carter sprytnie zmieniła temat, zanim Sophie zdążyła się rozkleić na dobre. – Wszystkiego najlepszego, bubalo. Dostałaś moją kartkę?

– Tak – przytaknęła lekarka ze śmiechem. – Mam je wszystkie. Kolejna kartka na kolejne dwudzieste piąte urodziny. To się robi nudne.

– Wcale nie, ostatni raz masz dwadzieścia pięć lat. Howard byłby zachwycony – odparła staruszka.

– Niewątpliwie – przyznała Clark, wyglądając za okno, gdzie rozpętała się prawdziwa ulewa.

Taka sama nawałnica ogarnęła Nowy Jork, sprawiając, że Sharon pokonała drogę z samochodu do klatki schodowej w zastraszająco błyskawicznym tempie. Zadrżała, gdy wiatr owiał jej lekko zwilżone włosy. Na szczęście w mieszkaniu było przyjemnie ciepło, a Steve zrobił jej gorącą herbatę z miodem.

– Dzwoniłaś – przypomniał sobie, zaglądając do telefonu.

Blondynka zajadała się właśnie niemal wystygniętymi tostami, na szybko przeżuwając każdy kęs, by w tym samym czasie dokończyć raport do pracy. Rogers usiadł obok niej, a ona spojrzała na mężczyznę lekko zirytowana.

– To mógłbyś w końcu odebrać za którymś razem – odpowiedziała. – Chciałam po pracy pojechać do domu cioci Peggy, bo pielęgniarka dzwoniła rano i mówiła, że dopomina się o jakiś naszyjnik ze szmaragdem, o którym nagle sobie przypomniała. Mógłbyś pomóc mi go poszukać, jeśli znajdziesz czas.

– Możemy tam pojechać, gdy skończysz raport – zaproponował mężczyzna, całując Sharon w głowę. – Niczego dziś nie planuję.

– Wspaniale – mruknęła kobieta pod nosem, kładąc głowę na klawiaturze.

Dosyć późno skończyła pisanie obserwacji i wypełnianie tabelek, bo szczerze tego nienawidziła. Plus był taki, że ulewa przeszła przez miasto, więc przynajmniej już dłużej nie padało. Panna Carter wzięła klucze od domu swojej cioci i zeszła do auta, gdzie czekał na nią Rogers. W drodze podała mu adres.

– Peggy cały czas mówi o Sophie. Czasem myślę sobie, że woli ją zamiast nas – powiedziała Sharon, przeglądając coś w smartfonie. – Nie winię jej, Sophie naprawdę poświęca jej każdą wolną chwilę. Ja ostatni raz dzwoniłam do niej dwa tygodnie temu.

– To nie czyni z ciebie złej, czy niewdzięcznej – odparł Steve, skręcając w wąską uliczkę. – Peggy ma najlepszą opiekę.

Na samym jej końcu stała duża żelazna brama automatyczna, którą Carter otworzyła pilotem. Podjazd był pięknie wybrukowany, z dużym klombem pełnym krzewów i zwiędniętych już kwiatów. Naprzeciw klombu roztaczał się elegancki dom, skryty w cieniu wysokich drzew.

Steve miał obawy przed wejściem do środka, to było, jak wkraczanie na nowo do tej samej rzeki. W uszach niemal dzwonił mu dźwięk głosu wołającej go Peggy. Zawahał się w progu, lecz Sharon szybko sprowadziła go na ziemię.

Rozejrzał się po obszernym hallu, urządzonym nadzwyczaj praktycznie. Nie było w nim zbędnych mebli, czy ozdób. Tylko niezbędne przedmioty. Drewniana podłoga lśniła wypolerowana przez sprzątaczkę pojawiającą się raz w tygodniu.

– Ciocia Peggy mieszkała tutaj tylko przez pierwsze lata pracy w TARCZY. Po swojej rezygnacji, wyprowadzili się z wujkiem do Londynu. Wróciła tutaj po jego śmierci – wyjaśniła Sharon, odkładając klucze na konsolę. – Szukamy złotego łańcuszka z okrągłym szmaragdowym oczkiem. Rozejrzę się na dole, a ty sprawdź gabinet na górze.

Rogers wspiął się po schodach w niemym oszołomieniu rozglądając się po domu. Wszędzie panował minimalizm, wnętrze wyglądało niczym obrazek wycięty z katalogu i trudno mu było uwierzyć, że Peggy kiedykolwiek tu mieszkała. Dopiero po wejściu do jej gabinetu czuł, iż jest w miejscu, które prawdziwie do niej należało.

Proste dębowe biurko stanowiło centrum dowodzenia, na którym znajdował się notatnik w skórzanej oprawie, drewniana szkatułka z wizytówkami oraz porcelanowy kubek pełen długopisów i ołówków. Po obu stronach stały drewniane krzesła z burgundowymi welurowymi obiciami. Całą ścianę za biurkiem zajmował obszerny regał sięgający aż do wysoko umieszczonego sufitu, a pod wschodnim oknem stała kanapa z obiciem przypominającym to z krzeseł.

Nie chciał czegokolwiek dotykać, bojąc się wzbudzić wspomnienia, które były dla niego zbyt bolesne. Słysząc krzątającą się piętro niżej Sharon, ostatecznie przemógł się i sięgnął do pierwszej z brzegu szuflady biurka.

Była pełna dokumentów oraz pustych kartek, więc prawie natychmiast przeniósł się do kolejnej. Po krótkiej chwili zdał sobie sprawę, że w tym meblu nic nie znajdzie i udał się do regału. Peggy trzymała na najwyższej półce wyblakłe notatki pisane piórem. Po potrząśnięciu kilkoma pudełkami wiedział, że nie ma w nich żadnego łańcuszka.

Mimowolnie, ręka Steve'a zawisła nad skórzanym albumem ze zdjęciami, który zaraz potem wyjął. Otworzył go, a pierwsze zdjęcia, które zobaczył, były zrobione zaledwie dwa lata po jego zniknięciu w przestworzach oceanu. Blondyn zamknął album po przerzuceniu kilku kart, nie chcąc przeżywać na nowo straty. Jedno zdjęcie spadło przodem na deski, więc podniósł je, przelotnie zerkając na obrazek, by wiedzieć, gdzie mniej więcej je umieścić.

Wzrok mężczyzny zatrzymał się na zdjęciu na chorobliwie długą chwilę, więc machinalnie odłożył album na biurko. Miał wrażenie, jakby poraził go piorun, a krew dodatkowo niemal dosłownie w nim zastygła. Zdjęcie było bardzo wyraźne, zrobione w piękny, letni dzień. Peggy stała na równiutko przyciętej trawie w jasnej, rozkloszowanej sukience, przytrzymując na głowie kapelusz z szerokim rondem podwiewanym przez wiatr. Za plecami miała tor wyścigowy, po którym poruszały się sylwetki sportowych koni. Obok niej stał mężczyzna o ciemnych włosach i oczach, miał na sobie białą koszulę i spodnie garniturowe, uśmiechał się szeroko, trzymali się z Peggy za ręce.

Rogers przesunął wzrok na prawo od mężczyzny, gdzie znajdowała się sylwetka, której za nic w świecie by nie pomylił. Dużo drobniejsza od Carter, ale podobnego wzrostu. Miała na sobie słomkowy kapelusz z ciemną kokardą i trzymała go w sposób identyczny jak Peggy. Ubrana była w letnią sukienkę w drobne groszki z łódkowym dekoltem. To był ten uśmiech.

Sophie, Daniel i ja, Ascot, 1950. Opis pod zdjęciem nie pozostawiał złudzeń, ale Steve oglądał fotografię z każdej strony, starając się wyprzeć z umysłu irracjonalne myśli. To niemożliwe. To nie mogła być ta Sophie, którą poznał podczas biegania. Między tą, a tamtą było ponad pięćdziesiąt lat różnicy, coś, czego nawet nauka nie przeskoczy.

Mimo wszystko, umysł podsuwał mu absurdalne wyjaśnienia tego, co właśnie zobaczył, a Steve wciąż stał w miejscu, bezmyślnie wpatrując się w obrazek. Dźwięk głosu Sharon wołającej go z dołu ocucił mężczyznę. Odłożył album, zabierając jednak ze sobą zdjęcie.

– Steve! Znalazłam!

Blondynka wesoło zamachała mu przed nosem czarnym, obitym aksamitem pudełeczkiem z wyhaftowanym złotą nicią napisem Ceylon Emerald Company. Rogers każdą następną czynność od wyjścia z domu do podjechania pod kamienicę wykonywał automatycznie, nie słuchając nawet ciągle rozprawiającej o czymś Carter.

To, co wydarzyło się w domu Peggy pamiętał jak przez mgłę, mając jednak w umyśle wyostrzony obraz zdjęcia bezpiecznie schowanego na dnie kieszeni jego kurtki.

– Muszę jechać do pracy, dzwonili z TARCZY – wytłumaczyła Sharon, nakładając płaszcz po niecałym kwadransie spędzonym w mieszkaniu.

– Jakieś problemy? – zapytał automatycznie.

– Jeśli dzwonią po godzinach, to raczej nie jest to nic miłego. Nie czekaj na mnie z kolacją.

Carter trzasnęła drzwiami, zostawiając Rogersa pogrążonego we własnych myślach. Desperacko próbował znaleźć jakiekolwiek logiczne wytłumaczenie istnienia fotografii. Przecież Natasha mówiła mu, że zdjęcia można bez problemu podrobić. Rozważał nawet pokazanie jej obrazka i zapytanie o radę, ale przecież obiecał Sophie milczenie.

Jedynym rozsądnym wyjściem z tej sytuacji było zadzwonienie do Clark oraz wyjaśnienie całej sprawy na osobności. Pomimo targających nim nerwów odważył się na wykonanie w miarę spokojnego telefonu i nie uniesienie się przy okazji. W środku w ogóle nie czuł się na siłach, by przeprowadzić kolejne przesłuchanie.

Lekarka pojawiła się niecałe pół godziny później z łagodnym uśmiechem na nieco zmęczonej twarzy. Steve przepuścił kobietę w przejściu, a następnie odsunął dla niej krzesło przy stole kuchennym. Czuł na plecach badawczy, czujny wzrok kobiety przyglądającej mu się, gdy nalewał wody do szklanki.

– Co się stało – To nawet nie było pytanie, Clark doskonale wiedziała, że nie jest w porządku.

Siedziała na krześle wyprostowana niczym struna, przygładzając lekko skrawek rozkloszowanej butelkowozielonej sukienki na kolanie. Rogers odwrócił się do niej przodem, odkrywając, że wcale nie wyglądała na zaniepokojoną. Jej stoicki spokój momentami go przerażał, był tak nienaturalny i niepasujący do energicznej lekarki.

– Ty mi powiedz – odparł, siadając naprzeciwko niej. Wyjął z kieszeni złożone na pół zdjęcie i rozłożył je, przesuwając po stole w kierunku kobiety. – Wytłumacz mi to.

Spojrzała przelotnie na fotografię zamierając nad nią ze wstrzymanym oddechem na ustach. Przez jej twarz przebiegł grymas niezadowolenia sprawiając, że przymknęła na chwilę oczy oddychając płytko. Podniosła wzrok niewyrażający nic, oprócz skrajnego zirytowania.

– Szpiegujesz mnie? – zapytała cicho, nie dowierzając całej sytuacji. Zacisnęła palce obu dłoni na brzegach zdjęcia, starając się opanować rosnące w niej napięcie.

Jakże daleka była od tej rozweselonej, zabawnej Sophie, którą Steve spotykał na dachu kamienicy, gdy szedł malować kolejną z rzędu panoramę Brooklynu. Wydawało mu się, że im dalej brną w sprawę obrazów, tym mniej tamtej kobiety w niej zostaje. Stawała się rozdrażniona, wybuchowa i zmęczona. Naprawdę chciałby jej tego oszczędzić, ale wyglądało na to, że po raz kolejny go okłamała.

– Znalazłem to przypadkiem w domu Peggy – odpowiedział cierpliwie zdając sobie sprawę z faktu, iż tylko w ten sposób może ją złagodzić i dowiedzieć się czegokolwiek.

– Szpiegujesz Peggy? – Zmarszczyła brwi, lekko podnosząc głos.

Odsunęła się nieco od stołu, oddychając głęboko i rozprostowała palce wciąż zaciśnięte na fotografii. Jej twarz straciła cały kolor, gdy kobieta pobladła ze zdenerwowania i uciekała wzrokiem zupełnie w inną stronę, w ogóle nie patrząc na Steve'a.

– Możesz mi to po prostu wyjaśnić? – zapytał z naciskiem. – Jakim cudem ty z lat pięćdziesiątych i z dwudziestego pierwszego wieku to ta sama osoba?

– Skąd możesz być pewien, że to ta sama osoba? – odparła twardo. – Nawet nie pomyślałeś o tym, że to mogłaby być moja babcia.

Prychnął pod nosem, rzucając jej rozzłoszczone spojrzenie. Patrzyła na niego hardo ciężko oddychając, a jej pierś unosiła się szybko. Przytknęła palce do ust, przyglądając się zdjęciu. Myślami była daleko.

– Po prostu mi powiedz – Po raz kolejny spróbował sprowadzić ją na ziemię, ale ona spojrzała na niego ostro.

– Nie – Pokręciła głową, kategorycznie odmawiając. – To nie dotyczy obrazów, więc nie musisz wiedzieć.

Wstała wciąż kurczowo trzymając przy sobie zdjęcie i bez słowa skierowała się do wyjścia. Rogers pospieszył za kobietą, łapiąc ją za ramię. Nie może go teraz zwodzić, tkwią w tym razem.

– Nie chcę, żebyś mnie zbywała. Powiedz mi prawdę.

– Nie. I przestań się upierać, na Boga, Steven – fuknęła rozzłoszczona do granic możliwości. – To moja prywatna sprawa i nic ci do tego. Możesz mnie straszyć TARCZĄ, proszę bardzo. Nic ci nie powiem... Więcej mnie o to nie pytaj, proszę.

Złością maskowała coś zupełnie innego. Bała się. Cholernie się bała i dopiero teraz zdołał to zauważyć. Steve nie wiedział, czy czuł się bardziej winny, czy zły, że go okłamała. Przede wszystkim chciał wiedzieć, czego dokładnie tak się przestraszyła. Jednak kobieta wbiegła do windy nie dając mu nawet szansy na dogonienie jej. Ostatnim, co zobaczył było penetrujące spojrzenie jej zielonych oczu.

– Dobrze widziałam, że Sophie u nas była? – zapytała Sharon, sprowadzając go na ziemię.

Obraz fotografii, strach przenikający wzrok doktor Clark, jej dłonie zaciśnięte na zdjęciu. Wszystko to odbijało się echem w głowie Rogersa, niemal sprawiając mu fizyczny ból. Zignorował pytanie Carter i wrócił do niewielkiego salonu we własnym mieszkaniu, wpatrując się bezmyślnie w światła za oknem.

– Zaczniesz ze mną rozmawiać? – Blondynka spojrzała na niego karcąco.

– Miałem ciężki wieczór, przepraszam – odpowiedział zrezygnowany, siadając na beżowej kanapie. W tle prezenterka radiowa zapowiadała pogodę na następny dzień. Zirytowana Sharon wyłączyła sprzęt pozostawiając mieszkanie w całkowitej ciszy odbijającej się od ścian.

– Dobrze się składa, bo ja też. – Usiadła obok niego wpatrując się w przestrzeń, gdzie w każdym normalnym mieszkaniu stał telewizor. Niestety, lokum Rogersa bardziej przypominało pracownię malarską paryskiego artysty, niż dom. – Zwolnili mnie.

Steve spojrzał na kobietę współczująco i przyciągnął ją do siebie, całując w czubek głowy. Sharon uwielbiała swoją pracę, była jedną z najbardziej utalentowanych agentek, więc tym bardziej nie rozumiał decyzji dyrekcji. Bez wątpienia szybko znajdzie kolejną posadę, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, ile znaczyła dla niej praca w TARCZY.

– Damy sobie radę, prawda? – spytała po pewnym czasie siedzenia w odrętwieniu.

– Damy sobie radę – odparł zupełnie automatycznie, myślami będąc gdzie indziej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro