Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• feel blood runnin' •

Kilka głębokich wdechów i już wiedział, że jest tam, gdzie powinien być. Z dachu kamienicy, jego prywatnego azylu, roztaczał się nieziemski widok na zaśnieżony Brooklyn. Drzewa dźwigały grubymi konarami ciężar puchowej warstwy, zaś kolejne płatki spadały z bezchmurnego nieba, by ponownie pokryć ulice.

Oddychał spokojnie, pozwalając by mroźne powietrze dotarło do najgłębszych zakątków jego płuc. Pierwszy raz od dawna czuł się tak wypoczęty, nie dźwigał już na barkach ciężaru całego świata.

Sophie podeszła do niego powoli, kolor jej sukienki stapiał się z nieskazitelną bielą śnieżnej pokrywy. Steve przemierzył kilka kroków w jej stronę, bojąc się, że zaraz mu ucieknie. Zawsze to robiła.

Pomiędzy nimi jednak tkwiła szklana ściana nie do pokonania. Rogers wbił pięść w przezroczystą przegrodę, a szkło rozsypało się na kawałki dookoła nich. Kobieta spojrzała na niego przerażona, jeden z odłamków wyjmując ze środka klatki piersiowej. W ciągu setnych sekund przód jej sukienki pokrył się krwią.

Śledził wzrokiem krople szybko kapiące na szkło i śnieg, niezdolny wykonać żadnego ruchu. Chciał jej jakoś pomóc, chociaż sam spowodował to nieszczęście. Wciąż w szoku, spojrzał na swoje dłonie całe we krwi, która na pewno nie była jego.

Steve zerwał się do pozycji siedzącej, czując krople potu spływające po karku. Oddychał szybko, jak kiedyś, gdy dostawał ataków astmy. Dopiero po uświadomieniu sobie, że znajduje się we własnej sypialni w New Avengers Facility uspokoił się na tyle, by przytomnie ocenić sytuację.

Cieszył się, że nie ma obok niego Sharon, która została na Brooklynie, bo wolał żeby nie wiedziała o jego coraz bardziej udziwnionych koszmarach.

Z ulgą opuścił jednostkę, udając się w ciemności w szaleńczy bieg przez las. Zmuszał się do najszybszego tempa, na jakie było go stać, czując tlen uderzający w każdą komórkę ciała. Mroźne powietrze piekło go w przełyk i twarz, ale nie zwracał na to większej uwagi, wybierając drogę całkowicie na oślep.

Jak wielka była przepaść między tym, co powinien, a co chciałby zrobić. Powinien trzymać się z daleka od Sophie i jej przyjaciół. Powinien zgłosić ją Fury'emu, zaraz po tym, jak spotkali się u Kellera. Sam powinien odprowadzić ją do siedziby TARCZY.

Nie powinien okłamywać Sharon. Nie powinien okłamywać przyjaciół. Nie powinien wykorzystywać swojej posady, by pomagać doktor Clark. Nie powinien jej pozwalać aż tak bardzo rozgościć się w swoim życiu.

Jeszcze dwa lata temu prawdopodobnie postąpiłby jak należy i nie dopuścił, by ta kobieta działała w Stanach na własną rękę. Jednak z mężczyzny, którym był dwa lata temu niewiele zostało.

Dwudziesty pierwszy wiek drastycznie zweryfikował wszystko, w co wierzył. Nie było już tych złych i tych dobrych. Nic nie było czarno-białe, ani nawet szare. Każda sytuacja, każdy problem miał swoją własną, unikatową feerię barw, a w niej brak miejsca na schematy.

W ciągu kilku miesięcy za bardzo przywiązał się do Sophie, więc trudniej było mu patrzeć na nią z dystansem. Była tak różna od kobiet, które znał, że wydawała mu się nierealna. Ale nie była Sharon. Tą, która potrafiła sprowadzić go na ziemię, sprawić, że przestawał żyć w stworzonej przez siebie iluzji. Carter zdecydowanie znajdowała się w jego strefie komfortu, której nie zamierzał w najbliższym czasie opuszczać, nie zważając na to, jak bardzo ciągnęło go do energicznej lekarki czy chociażby samotnego życia w emocjonalnej pustelni.

Zawrócił dopiero, gdy pierwsze promienie nieśmiało zaczęły rozpraszać się w gąszczu drzew. Miał pełno stopionego śniegu w butach oraz kilka śnieżynek przymarzniętych do włosów, jednak to ciągłe rytmiczne pulsowanie w skroniach dawało mu znać, że wciąż żyje.

Zbliżał się do New Avengers Facility mozolnie, udając zadowolonego z porannego spaceru tak, by jak najdłużej przeciągnąć swoją nieobecność w jednostce. Delikatne, pojedyncze skrzypnięcie w oddali uświadomiło mu, iż nie przebywa w lesie sam.

– Czego chcesz? – zwrócił się mało grzecznie do intruza, nie odwracając głowy do tyłu.

– Nie mogę się przejść? Poranny spacer doskonale rozgrzewa mięśnie.

Natasha dołączyła do niego w kilku krokach, zrównując z nim swoje tempo. Spośród wszystkich Avengers najlepiej znosiła zimę, nie posiadając ani jednego ciepłego okrycia wierzchniego. Wychowana na wschodnim krańcu Europy przyzwyczajona była do gorszych warunków termicznych i wydawało się Steve'owi, że czuje się niezwykle komfortowo w temperaturze kilku stopni poniżej zera.

– Rzadko kiedy wychodzisz tak wcześnie – skwitował. – O co chodzi?

– A jak sądzisz? – Odbiła piłeczkę z zacięciem. Płomieniście rude włosy kobiety pobłyskiwały złotem w promieniach wschodzącego słońca. Rogers złapał się na zastanawianiu, jak w takim położeniu wyglądałby chłodny odcień włosów Sophie. – Mieliśmy szkolić nowych Avengers, a tymczasem ty prawie w ogóle nie pojawiasz się w bazie. Nie mówiąc już o jakimkolwiek zaangażowaniu. Odkąd Fury ponownie zapadł się pod ziemię, ciebie też jakby wcale nie było. Chyba nic dziwnego, że chcę wiedzieć, na czym stoję.

Agentka Romanoff zmierzyła go chłodnym, kalkulującym spojrzeniem, powoli przebijając się przez niezwykle cienkie i delikatne bariery budowane przez mężczyznę. Znów była tą Natashą, którą poznał, gdy Loki zaatakował Ziemię – zdystansowaną i obojętną.

– Więc co chcesz, żebym zrobił? – zapytał zrezygnowany.

– Chcę wiedzieć, że nie pakujesz się w żadne kłopoty. – Stanowczość kobiety nieco zelżała, a do jej twardego tonu wkradło się pewne zachwianie powodowane najprawdopodobniej troską. Stracili już Bruce'a i Romanoff nie chciała powtarzać kolejny raz tego schematu z Rogersem.

– Jak długo mnie znasz? – Blondyn przybrał bardziej melancholijny ton, niż wcześniejszy upór, nie zbiło to jednak z tropu super szpiega. Zmrużyła podejrzliwie oczy doszukując się drugiego dna w zwykłym pytaniu.

– Trzy, zaraz będzie cztery lata – odpowiedziała możliwie precyzyjnie.

– To powinnaś wiedzieć, że kłopoty to moje drugie imię – odparł kapitan z wątłym uśmiechem na ustach, który wcale jej nie uspokoił.

Natasha nie zamierzała jednak poruszać kwestii tego, że Steve z niewiadomych jej, ani Tony'emu przyczyn złamał nos jednemu z bardziej znaczących nowojorskich biznesmenów. Wzbudziłaby jego czujność, a tego pragnęła uniknąć. Obserwowała przez chwilę, jak mężczyzna oddala się spokojnie w kierunku New Avengers Facility, w zamyśleniu strzepując śnieg z ramion.

Sophie spojrzała na siebie w lustrze. Nic, oprócz klasycznej czerwonej szminki, nie rzucało się w oczy. Zwykła czarna bluzka, czarne dopasowane spodnie i skórzane sztyblety stanowiły ubiór idealny do tego, by nie wyróżniać się w szarym tłumie. Związane w kucyk wyprostowane włosy postarzały nieco jej blade oblicze.

W pewnego rodzaju automatycznym odruchu zacisnęła na nadgarstkach dwa metalowe srebrne pierścienie, po czym przeniosła wzrok na drewnianą skrzynię stojącą na komodzie w sypialni. Wyjęła dawno nieużywane przedmioty i przyczepiła je do paska przy spodniach, zakrywając luźno opuszczoną bluzką. Naciągając na ramiona czarny płaszcz, stwierdziła, że pcha się prosto do paszczy lwa. „Nie mam innego wyboru. Ależ oczywiście, zawsze jest jeszcze jakiś wybór. Po prostu zostanę w domu."

Nie był to pierwszy raz, kiedy nie posłuchała swojego wewnętrznego głosu. Zanim zdążyła się rozmyślić, zamknęła mieszkanie na klucz i zbiegła po schodach. Na zewnątrz uderzyło ją mroźne powietrze towarzyszące jej przez całą drogę aż do najbliższej stacji metra.

Na Manhattanie przywitał ją iście świąteczny nastrój, jaki zwykle towarzyszył połowie grudnia. Na niewielkim placyku stały podświetlane renifery, wszystkie możliwe drzewa zostały ozdobione różnokolorowymi bibelotami, a z głośników większości knajp dało się słyszeć najbardziej chwytliwe świąteczne piosenki.

Nikt jednak nie zaprzątał sobie głowy tym wszystkim, ponieważ był środek tygodnia i ludzie spieszyli się albo do pracy, albo do domu. Kilka osób potrąciło ją na wąskim, lecz niezwykle zapełnionym skwerze, gdy przedzierała się przez tłum, w gąszczu aut oraz ludzi nie słysząc nawet skrzypienia śniegu pod butami.

Przeżyła tyle świąt, że sama mijała wszystkie te cudowności, którymi zachwycały się małe dzieci, z niewymuszoną obojętnością. Nie liczyła już, który to rok, chociaż może właśnie powinna zacząć liczyć czas od zera. Przecież to tak, jakby urodziła się na nowo. Lubiła święta głównie dlatego, że wtedy mogła spędzić przemiły czas z Elizabeth i Alistairem, a w tym roku także z Peggy.

Przystanęła na chwilę pod ogromnym szklanym wieżowcem, próbując wmówić sobie, iż przyjście tutaj było tragicznym pomysłem. Temperament i stare nawyki robiły jednak swoje, więc żwawym krokiem przeszła przez obrotowe drzwi, wchodząc do lobby luksusowego hotelu pięciogwiazdkowego.

Pośrodku ogromnego kamiennego wnętrza stała co najmniej trzymetrowa choinka ze złotymi oraz czerwonymi bombkami i łańcuchami w tych samych kolorach. Pewnie podeszła do recepcji, gdzie pracownica hotelu wręczyła jej kartę po wcześniejszym ustaleniu danych osobowych, które, rzecz jasna, były tak zmyślone jak większość bajek dla dzieci.

Weszła do windy, którą zajmował już jakiś mężczyzna. Punkt pierwszy – zwrócić na siebie uwagę. Sophie spojrzała na kartę z tępą miną, a później przeniosła wzrok na panel z cyframi.

– Pomóc w czymś? – zapytał zniecierpliwiony współpasażer, gdy nie nacisnęła guzika z piętrem.

– W zasadzie, to nie wiem, gdzie leży mój pokój. – Wskazała mu kartę magnetyczną, a on spojrzał na nią z pobłażaniem. Punkt drugi – efekt psychologiczny osiągnięty.

– To ta mała cyfra w nawiasie – poinformował, wciskając za nią przycisk z numerem piętra.

– Ach, no tak! – Ostentacyjnie puknęła się w czoło. – Ależ jestem głupia.

– Jesteś z Tennessee? – zapytał, zwracając uwagę na jej udawany akcent. Miała pewność, że ją zapamięta.

– Z Kentucky.

Wysiadł życząc jej dobrego dnia, a ona pojechała jeszcze kilka pięter w górę. Spojrzała w górę na nieświecącą się kontrolkę kamery, którą uruchomiła pilotem, opuszczając dźwig. „Peggy nie byłaby zadowolona. Ale przecież o niczym się nie dowie." Miała szczerą nadzieję, że Elizabeth i Alistair nie odkryją jej samowolki. Boże broń, by Charles lub Steve kiedykolwiek się o tym dowiedzieli. Zaczerpnęła głęboko powietrza i zapukała cicho w drzwi, które chwilę później się uchyliły.

Powiesiła płaszcz na stojaku przy wyjściu z apartamentu. Wystąpiła na środek salonu, czując pod bluzką i na nadgarstkach drażniący chłód metalu.

– Rozbierz się w sypialni – nakazał Jeremy, nalewając sobie wódki do kieliszka.

Mozolnym krokiem powłóczyła nogami do wskazanego przez mężczyznę pokoju, słysząc jak ten przekręca zamek w drzwiach i wyłącza telefon stacjonarny z gniazdka. Ledwie zauważalnie prychnęła pod nosem.

– Rozumiem, że chcesz, bym ja to zrobił – mruknął Bowman, a ślad po przyjaznym dżentelmenie z początku imprezy u Starka zniknął. – No, chyba, że się rozmyśliłaś i twój bohater będzie miał sprawę o pobicie. Swoją drogą... Ależ to by było show, Kapitan Ameryka, Avenger, pobił niczemu winnego filantropa na imprezie charytatywnej.

Mężczyzna kontynuował paplanie od rzeczy, a Sophie poczuła znajome mrowienie w dłoniach. Wstrzymała oddech, zastygając w bezruchu, gdy zbliżył się do niej, a ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów.

Automatycznie zacisnęła na jego gardle dłoń, pchając go do ściany, na której uderzenie pleców pozostawiło drobne żyłki pęknięć w tynku, a Bowman skrzywił się w bólu pomieszanym z przerażeniem. Trzymała go w tej pozycji dopóki nie zrobił się czerwony i przestał się szarpać w jej stalowym uścisku.

– Nie będzie żadnego procesu, a ty zapomnisz o całej sprawie – syknęła, zbliżając usta do jego ucha na dystans milimetrów. – Czy to jasne?

Lekko poluźniła ucisk, pozwalając mu na zaczerpnięcie powietrza. Łykał je łapczywie, jak ryba wyciągnięta z wody otwierając i zamykając usta. Rzucił się w kierunku komody, co kobieta przewidziała, wyjmując zza paska dwa noże z vibranium, a następnie rzucając je w kierunku Jeremy'ego. Cios był wymierzony tak, by ostrza minęły jego szyję o kilka centymetrów. Skulił się na podłodze, gdy wyrwała mu komórkę z dłoni.

– Nie dość, że zboczeniec, to jeszcze narkoman – skwitowała. – Ukrywasz działki heroiny w sejfie w swoim biurze należącym do Rand Enterprises. Kod to trzy-pięć-dwa-jeden i możemy zadzwonić po policję, żeby sobie chwilę z nimi pogadać.

Z ledwie zauważalnym ruchem obu dłoni noże wróciły do pierścieni elektromagnetycznych na nadgarstkach. Kobieta chwyciła biznesmena za kołnierz i podniosła do góry, zbliżając do siebie, a w takiej sytuacji był zupełnie bezwładny, nawet nie próbował z nią walczyć.

– Posłuchaj mnie uważnie, bo nie będę powtarzać dwa razy. Zostawisz Steve'a w spokoju i już nigdy więcej nie tkniesz żadnej kobiety. – Za wszelką cenę usiłował unikać jej spojrzenia, ale gdy zacisnęła dłoń na żuchwie mężczyzny, niemal ją łamiąc, syknął z bólu, posyłając jej błagalny wzrok. – Będę o tym wiedziała, jeśli złamiesz naszą umowę.

Tu akurat blefowała, ale miała nadzieję, że Bowman dostanie porządną nauczkę do końca życia. Ponownie rzuciła mężczyznę na ziemię.

– Wypadki się zdarzają. – Wzruszyła ramionami zupełnie obojętna na drżącego z przerażenia mężczyznę. – Uważaj, żeby żaden nie przytrafił się tobie, Jeremy.

Chwyciła płaszcz i niemal wybiegła z apartamentu. W amoku trafiła do łazienki na parterze, natychmiast zatapiając ręce w prawie gorącej wodzie. Szorowała je, aż zaczęły ją piec opuszki. Spojrzała w lustro, przerażona własną reakcją w pokoju Bowmana. Dała się sprowokować. Niepotrzebnie przychodziła. Co, jeśli obudziła Susan? Krew uderzyła jej do głowy, gdy oddychała spazmatycznie, próbując się uspokoić.

Wyjęła telefon, gotowa zadzwonić do Astrid lub Charlesa, albo kogokolwiek, kto byłby jej teraz w stanie pomóc. „Nic się nie dzieje, to tylko odruch. Przecież go nie zabiłam." Zadrżała na samą myśl, że była prawie o krok od zrobienia tego. Błędem było jej przyjście tutaj. Powinna siedzieć w domu i czekać na Steve'a, z którym była umówiona.

Opuściła hotel dopiero, gdy upewniła się, że nie zrobi już żadnego głupstwa. Niewątpliwie, Peggy by ją za to zbeształa porządnie. Powoli docierało do Sophie, co właściwie zrobiła i była jeszcze bardziej przerażona, niż przedtem. Brakowało kilku minut w apartamencie dłużej, a uruchomiłaby w sobie mechanizmy, których nie potrafiła kontrolować. Nikt nie byłby w stanie jej zatrzymać. To znaczy, raz udało się Carter, ale wolała nie testować tego ponownie.

Wybrała spacer do domu jako alternatywę kolejnych ziółek o szamańskim składzie, które według Elizabeth świetnie koiły zszargane nerwy. Padający śnieg w ogóle jej w tym nie przeszkadzał, uznała nawet jego działanie jako zbawienne dla rozgonienia negatywnych myśli. Skupiała się na liczeniu zlepionych płatków spadających na drogę, gdy ktoś ją zaczepił.

– Ej, panienko! Chcesz, żeby Yoda powróżył ci?

Skierowała głowę ku na oko sześćdziesięcioparoletniemu mężczyźnie w szarym podartym płaszczu. Siedział na pokrytej śniegiem ławce, obok mając wypchaną po brzegi czarną torbę, a przed sobą składany plastikowy stolik. W tej przedziwnej scenerii wyglądał bardziej jak hipster, niż bezdomny, bo o dziwo, wcale od niego nie śmierdziało. Pachniał wręcz czymś balsamicznym i kojącym, trochę jak zapachy, które pamiętała ze swojego pierwszego domu.

Miała minąć go obojętnie, ale mimo wszystko zrobiło jej się go żal, więc podeszła do stolika.

– Nie jesteś Yodą – odpowiedziała głosem dziecka demaskującego swojego dziadka udającego świętego Mikołaja.

– Może to on nie jest mną? Może obaj nie jesteśmy prawdziwi? Który jest prawdą, a który kreacją?

Stwierdziła, że facet ewidentnie jest stuknięty, jednak uparcie stała przy stoliku, pozwalając by śnieg przykrył jej głowę. Ten pseudo prorok przypominał jej teraz bohatera opowieści snutych przez jej amah, Ishkę, człowieka zamieszkującego lodowe pustynie, odzianego w niedźwiedzie skóry, żywiącego się surowym rybim mięsem.

– Ile za tę wróżbę? – ostatecznie się poddała, ku zadowoleniu mężczyzny.

– Pięć dolców. – Wyciągnął dłoń, a ona przeszukała kieszenie płaszcza w poszukiwaniu papierka, który następnie wręczyła mężczyźnie, podchodząc jeszcze bliżej do stolika.

Wyjął zza pazuchy talię pogniecionych kart do tarota o poszarpanych brzegach. Najwyraźniej jego prawie do końca wysłużone narzędzie pracy pokierowało losami rzeszy ludzi. Sophie przyglądała się, jak dziadek sprawnie rozkłada karty zesztywniałymi ze starości lub mrozu palcami.

Spotkała na swojej drodze kilka wróżek i każda przepowiadała jej tę samą formułkę, tak uwielbianą przez nawiedzone panie z siedmioma kotami. „Tak, widzę wyraźnie... Fortuna ci sprzyja... Los ma cię w opiece... Strzeż się fałszywych ludzi!" Zawsze posyłała im wtedy zmartwioną minę, by przynajmniej nie psuć im dnia swoją butnością, chociaż nigdy nie wierzyła w brednie, które wygadywały.

Starzec w skupieniu nachylał się nad kartami, których tyły zwrócone były ku górze. Przez krótką chwilę jego drżąca pomarszczona dłoń wisiała nad rozłożoną sekwencją, po czym odkrył jedną losową, jak jej się zdawało, kartę. Bardziej zdecydowanie odsłonił kolejne cztery, po czym szybkim ruchem zgarnął karty na kupkę, ponownie je tasując i rozkładając.

Zniecierpliwiona kobieta przyglądała mu się, przestępując z nogi na nogę. Tak bardzo zapatrzyła się na dziwne, trochę obłąkańcze ruchy mężczyzny nad kartkami papieru, że niemal zapomniała o wydarzeniach z hotelu. W końcu wyciągnął z kieszeni pięć dolarów i oddał je Clark.

– Weź je. Z wróżby nic nie będzie. – Schował talię do kurtki, ale Sophie nie odeszła.

Zmarnowała już tyle czasu, przyglądając mu się, że chciała, żeby powiedział jej cokolwiek.

– Co pan zobaczył? – zapytała twardo. – Nie chcę stać tu na darmo.

– Nie biorę pieniędzy za złe wróżby. – Prychnęła, nie wierząc mu ani w jedno słowo. Najgorsze przepowiednie były najbardziej uwielbiane przez wszelakie wróżki. – Złamie cię. Złamie ci serce.

– Co takiego złamie mi serce? – naciskała, zaciekawiona odkryciem starca.

Spojrzał na nią współczującym spojrzeniem, jakiego nie widziała od bardzo dawna. W jego ciemnych starczych oczach było coś niezwykle niepokojącego.

– On ci złamie serce – powiedział z mocą, której się po nim nie spodziewała. Szorstki głos mężczyzny przybrał na sile. – Wracaj tam, skąd przyleciałaś, motylku.

Sophie nie była świadoma, że długo wstrzymuje oddech, gdy mrożący krew dreszcz przebiegał jej wzdłuż kręgosłupa. Dlaczego w ogóle pomyślała o Stevie? Przecież on był ostatnią osobą, która by ją skrzywdziła. Zostawiła mężczyźnie pieniądze na stoliku i oddaliła się, udając, że jego słowa wcale jej nie ruszyły.

W domowym zaciszu pragnęła zapomnieć o całym nieszczęsnym dniu i w ogóle o fakcie, że opuściła mieszkanie. Słowa starca z Manhattanu zasiały w niej jednak niepokój, którego nie potrafiła zwalczyć, czekając na Rogersa przy kuchennej wyspie.

Dopiero jego widok w pewnym stopniu ją uspokoił i wyciszył, przywitała go więc z ulgą, próbując ją ukryć pod płaszczem swojej naturalnej energii. Przez chwilę przyglądał się jej badawczo, gdy krzątała się wokół niego, ale ostatecznie rozluźnił się, zajmując stałe miejsce na stołku naprzeciw niej.

Gdy tak patrzyła na mężczyznę, poczuła nagły ciężar w klatce piersiowej, spowodowany tęsknotą za czymś niedoścignionym, jakby całe życie próbowała uchwycić chmurę.

– Gotów? – zapytała, spychając natrętne myśli na bok. Skinął nieznacznie głową. – Nie wiem, od czego zacząć.

– Najlepiej od początku – posłał jej rozbawione spojrzenie.

Zaczerpnęła głęboki wdech, rozluźniając się lekko. Wzięła kartkę papieru i pióro na wypadek, gdyby musiała coś rozrysować. Steve przyglądał się jej z typową dla siebie spokojną uwagą.

– Mój ojciec, Edmund George Clark urodził się w Walii. Jego ojciec, czyli mój dziadek, otrzymał w spadku po sypiącej się Kompanii Wschodnioindyjskiej kilka kopalni szmaragdów. Zabrał więc mojego ojca ze sobą na Cejlon, gdzie spędził resztę swojego życia. Mój ojciec przed pierwszą wojną światową wstąpił do Królewskiej Marynarki Wojennej, a w jej trakcie szybko awansował do stopnia majora. Po tysiąc dziewięćset osiemnastym poznał moją matkę, lady Katherine Whitworth córkę generała marynarki, którą poślubił kilka tygodni później. Nadążasz?

– Na razie tak – odpowiedział Rogers, przysłuchując się jej w skupieniu.

– Urodziłam się jedenastego listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku w naszym domu na Cejlonie, ponoć panował wtedy okropny cyklon. Spędziłam tam około dziesięciu lat życia, których nie pamiętam dokładnie. Towarzyszyła mi przez cały ten czas nasza amah, Ishka i guwernantka, kuzynka mojej matki.

Opowiadała o nich bezosobowo, starając się nie zagłębiać w dawno zabliźnione rany. Łatwiej było jej pamiętać tamto życie jako dawno zakończone, a wszystkich ludzi jako zaledwie duchy z przeszłości, o których nie potrafiła wypowiadać się z czułością, nie zadając sobie bólu.

Powiedziała Steve'owi o powrocie do Walii, o tym, jak jej matka zachorowała i zmarła na polio, gdy miała piętnaście lat. Później czekała ją przeprowadzka do Londynu, ponieważ jej ojciec dostał nowe obowiązki z powodu wiszącego nad Europą widma wojny. Zawahała się, docierając do momentu, w którym wróciła do domu na Palace Gardens Terrace, gdzie czekało na nią dwóch żołnierzy, którzy mieli powiadomić ją o śmierci ojca podczas bombardowania dzielnicy.

– Wolałabym pominąć szczegóły eksperymentu – skrzywiła się, gdy nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po plecach. – To, co musisz wiedzieć to, że testowano na mnie serum, z którym Erskine nie miał nic wspólnego, a jego najważniejszym skutkiem stała się moja nieśmiertelność. Ogółem rzecz ujmując. Mój organizm przestał się starzeć w ciągu lat, zatrzymując mnie na biologicznym wieku dwudziestu pięciu. Aż do niedawna nikt nie potrafił tego odkręcić. Miałam być super eksperymentem, a zostałam wybuchowym niewypałem.

– Przykro mi, że musiałaś przez to przejść. – Rogers mimochodem uchwycił jej dłoń leżącą na stole i pokrzepiająco ścisnął w swoich rękach.

– Na dobrą sprawę, wcale by mnie tutaj dzisiaj nie było, gdyby nie ten niewypał. Kto by ci tak bardzo zatruwał życie jak ja?

Kobieta uśmiechnęła się zadziornie do blondyna, powoli zabierając dłoń z uścisku, który trwał o jedną chwilę za długo. Nie chciała przerywać ciszy między nimi, która mówiła więcej, niż powinna, nagłaśniając to, co sami przed sobą bali się przyznać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro