Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• can't live without war •

Trzeciego listopada, wraz z pocztą, nadeszła do Clark pełna lista maili z propozycjami pracy w najróżniejszych klinikach rozsianych po całej Europie. Królewska Klinika Neurochirurgii w Londynie proponowała kandydaturę na ordynatora oddziału, szwajcarski prywatny szpital chciał, by objęła opieką oddział neurochirurgii urazowej, berliński koncern farmaceutyczny wysłał obiecującą ofertę pracy przy pacjentach stosujących medykamenty najnowszej generacji, a między nimi wszystkimi Rand Enterprises wystosowało zaproszenie na rozmowę dotyczącą wkładu w badania nad lekiem na leiszmaniozę.

Według tego, co proponował jej zarząd firmy, miała przebadać ludzi testujących tabletki i na podstawie swoich obserwacji napisać szczegółową ekspertyzę dotyczącą wpływu poszczególnych składników leku na ośrodkowy układ nerwowy.

Skasowała wiadomość niemal od razu, ponieważ oferta, chociaż niezwykle kusząca, wymagała od niej ogromnych nakładów czasu, który coraz bardziej jej się kurczył. Pozostałych opcji nie skreślała, przecież nie zamierzała zostać w Stanach na zawsze.

Claire oglądała z podziwem pięknie obłożony wąską srebrną ramką grawerowany dyplom, sprawcę całego szumu wokół Sophie. Europejskie Towarzystwo Neurochirurgów i Neurologów postanowiło przyznać jej nagrodę za wybitne dokonanie w swojej dziedzinie, co było nieco spóźnioną reakcją, zważywszy na to, że wykonała rekonstrukcję nerwu kciuka z wykorzystaniem syntetycznego włókna ponad rok temu.

– Na twoim miejscu nie siedziałabym tutaj ani minuty dłużej. Od razu spakowałabym walizki i spieprzyła do Szwajcarii – powiedziała pielęgniarka, odkładając dyplom do skórzanej szkatuły. – Byle jak najdalej od Strange'a.

– Lubię swoją pracę – odparła lekarka, uzupełniając karty pacjentów. – I wreszcie mam z kim konkurować. Kto następny?

Kobieta wyjrzała na korytarz, wzruszając ramionami, poradnia świeciła pustkami. Korzystając z wolnej chwili, Claire podsunęła Sophie pod nos ulotkę.

– Moja koleżanka zbiera grupę, żeby otworzyć zajęcia samoobrony dla kobiet. Chickara Dojo, możesz wpaść, jeśli masz ochotę. Colleen gwarantuje świetną zabawę, ja zapewniam dobre jedzenie. Co ty na to?

– Umm... To bardzo miłe z twojej strony, Claire, ale obawiam się, że takie zajęcia nie są mi potrzebne. Przeszłam szkolenie w jednostce wojskowej. – Lekarka schowała ulotkę do torebki. – Ale przekażę informację dalej.

Pielęgniarka pokiwała głową ze zrozumieniem, uśmiechając się szeroko do Clark. Do gabinetu zajrzał mężczyzna w średnim wieku, ordynator oddziału chirurgii. Wyglądał na sporo starszego od obu kobiet, zmarszczki wokół jego oczu przebijały się przez grube oprawki okularów.

– Sophie, masz chwilę?

Clark opuściła pomieszczenie, zostawiając Temple samą. Ordynator po krótce wytłumaczył jej sedno sprawy, jednak jego chaotyczny sposób mówienia pozostawiał kobietę bez odpowiedzi na najważniejsze pytania. Podążyła za lekarzem na chirurgię, piętro wyżej, wymieniając zdawkowe spostrzeżenia.

– Ten pacjent jest pod moją obserwacją, ale potrzebuję drugiej opinii – wyjaśnił doktor, podając kobiecie zdjęcie RTG w pokoju lekarskim. – Sama zobacz.

– Mój Boże – wyrwało jej się zupełnie niekontrolowanie.

Francis David Castle, 15 listopada 1976, przeczytała pobieżnie. Jej wzrok przykuł jednak jeden szczegół. Ten mężczyzna miał w czaszce dziurę po kuli o całkiem sporym kalibrze. Z taką diagnozą powinien już nie żyć, a jednak jego najświeższe badania wskazywały inaczej.

– Ta, to chyba dobre określenie. Ogółem facet jest dziwny... nie ma mu się co dziwić, stracił całą rodzinę w strzelaninie.

Sophie podniosła na chwilę głowę znad sterty kartek, które na szybko przeglądała, by wsłuchać się w opowieść ordynatora. Gestem zachęciła go do kontynuowania.

– Normalna rodzina, rodzice, dwójka dzieci. On był żołnierzem. Akurat spędzali czas w Central Parku, kiedy rozpętała się strzelanina między gangami. Moja córka jest policjantką, była tam na miejscu, po wszystkim, i mówiła, że to jakaś istna masakra. Co najlepsze, gazety nie rozpisywały się o tym, sprawę szybko wyciszono. To się stało całkiem niedawno, jakoś w kwietniu tego roku.

Clark zmarszczyła brwi, przyglądając się zdjęciu, bo ta dziura ziejąca w czaszce nie dawała jej spokoju. W szczególności jej nienaturalne położenie.

– Spójrz tylko na to... – Kobieta przerwała natychmiast, gdy zdała sobie sprawę, że nie powinna mówić takich rzeczy przed obejrzeniem pacjenta.

Jednak z samego zdjęcia i własnego doświadczenia na polu militarno-medycznym mogła wywnioskować, iż Castle nie był przypadkową, a celową ofiarą. Rzadko kiedy zdarza się, żeby kula odbita rykoszetem lub nawet wystrzelona z daleka, trafiła akurat w okolice guza czołowego. Kąt pod jakim wleciała w czaszkę mężczyzny, wyraźnie sugerował strzał snajperski. Przeżył tylko i wyłącznie dzięki mocnym kościom oraz genetycznie odziedziczonym zgrubieniom czaszki.

Sophie zabrała ze sobą wydruki badań i udała się pod salę pacjenta, gdzie na nogach stał cały sztab policyjny. Została dokładnie przeszukana, a także obejrzana z każdej strony. Siłą wyrwała oficerowi swój długopis z dłoni, musiała przecież mieć czym robić notatki. Dwóch policjantów poinformowało ją, jak ma się zachowywać i, że więzień jest bardzo niebezpieczny.

Ci sami mężczyźni wprowadzili ją do środka, nie spuszczając luf z sylwetki pacjenta przypiętego pasami bezpieczeństwa do łóżka. Clark zatrzymała się przed obrotowym krzesłem, wygładzając kołnierz śnieżnobiałego kitla. To Castle był tym terrorystą, który zaatakował kilka dni wcześniej szpital.

– A, to pani – skwitował obojętnie, taksując ją czujnym wzrokiem.

– Tak, to ja. Zostałam poproszona przez pańskiego lekarza prowadzącego o drugą opinię. Martwi go pańska dziura w czaszce. Z mojej strony mogę pana zapewnić, że jeśli doznał pan urazu kilka miesięcy temu, to kości już zaczęły się zasklepiać i ta dziura na pewno jest mniejsza.

– Po co w ogóle pani mi to mówi? I tak wyląduję w pierdlu. – Mężczyzna taksował ją zupełnie obojętnym spojrzeniem.

– Zapewne. Nie pochwalam pańskiego występku i szpital to nie miejsce na samosąd, bo przez pański napad kilku pacjentów miało zawał, nie wspomnę o rekordowej ilości ataków paniki. Niemniej jednak, czy jest pan więźniem, czy nie, pańskim podstawowym prawem jest otrzymać niezbędną pomoc medyczną, a ja zamierzam należycie wypełnić mój obowiązek udzielenia jej panu. Proszę uścisnąć moje dłonie.

Castle z oporem wykonał polecenie, a Sophie nie mogła się powstrzymać przed zajrzeniem w jego przeszłość. Było w niej wiele złości, niespożytej energii, młodzieńczego buntu. Później wojsko. Na początku fascynacja. Heroizm. Zawód. Miał też ukochaną, Marię. Jedno z ostatnich wspomnień, które mogło być jego najszczęśliwszym. Rodzinny piknik w Central Parku. Nagły hałas i krew, dużo krwi. Clark zadrżała.

– Nie chciałem wtedy pani skrzywdzić, tam z dziećmi – wyjaśnił, najwyraźniej źle ją rozumiejąc. – Szukałem kogoś innego.

– Wiem. Sprawdzę teraz źrenice.

Żołnierz rozluźnił się nieco, pozwalając lekarce działać wokół siebie z pewną dozą swobody, którą uniemożliwiały pasy, blokujące jego ruchy. Podejrzewała, że gdyby naprawdę chciał się wydostać ze szpitala, nie stanowiłyby one żadnego problemu.

– Zawsze chciał pan zostać żołnierzem?

– A skąd – odparł twardo. – Byłem okropnym dzieciakiem. Buntowałem się, nie miałem co ze sobą zrobić. Miałem w szkole takiego nauczyciela historii, który był zbzikowany na punkcie Kapitana Ameryki, nawijał o nim dosłownie na każdej lekcji, a gęba mu się nie zamykała.

– I co, został pan fanem Kapitana? – zaśmiała się Sophie, zapisując obserwacje na karcie.

– Nie, no. To znaczy, nie znam gościa. Ale wtedy pomyślałem poważnie o wojsku po raz pierwszy. Nie dlatego, żeby zrobić coś dla ojczyzny. Chciałem być po prostu lepszy od innych, wie pani. Miałem w nosie, do kogo będę strzelał, dopóki mnie za to podziwiali.

– Z takim podejściem szybko musiał się pan zawieść – odpowiedziała.

Znała wielu takich żołnierzy, którzy znajdowali się w jednostkach tylko dlatego, że chcieli być kimś znaczącym. Dopiero po kilku tygodniach zdawali sobie sprawę, iż przez następne lata będą nikim, a jeśli naprawdę zrobią coś heroicznego i to przeżyją, nikt się nie dowie. Szeregowcy nie mieli miejsca w historii.

– Tak było. Najgorszy był fakt, że to nie ci po przeciwnej stronie barykady byli źli, tylko my. To my ich zaatakowaliśmy, a oni się tylko bronili. Wie pani, jak człowiek siedzi w tym kilka lat, zdaje sobie sprawę, że żołnierze to tak naprawdę dranie. Każdy z nich ma swoje demony, o których nawet sam Bóg nie chce wiedzieć. Kapitan przynajmniej naprawdę walczy z tymi złymi, z kosmitami, znaczy się.

– Myślę, że za surowo się pan ocenia. I innych też. – Skończyła obchodzić mężczyznę dookoła, więc usiadła ponownie na obrotowym krześle przy jego łóżku. – Czy odczuwa pan jakiś dyskomfort po wypadku? Drętwienie kończyn, problemy z pamięcią, brak koordynacji ruchowej?

– Wszystko u mnie działa, jak należy – odpowiedział spokojnie.

– Ma pan ochotę napić się wody? – zanim zdążył jej odpowiedzieć, kobieta wstała i nalała wody z dozownika, przykładając plastikowy kubeczek Castle'owi do ust. Wypił wszystko jednym haustem.

Zastanawiała się, jak może być tak traktowany przez personel szpitala. To, że był więźniem, nic nie zmieniało. Należała mu się najlepsza opieka zdrowotna, a tymczasem został unieruchomiony w łóżku i pozostawiony sam sobie. Głośno wypuściła powietrze z ust, uspokajając nerwy.

– Postaram się kogoś do pana przysłać, a jeśli to nie będzie możliwe, sama przyjdę.

– Niech pani da spokój, szkoda na mnie czasu, komuś innemu jest pani na pewno bardziej potrzebna – odparł. – Pani też charakterna, widzę.

– Mój ojciec był komandorem w Królewskiej Marynarce – uśmiechnęła się na miłe wspomnienie. – I proszę sobie wyobrazić jak stanowcza musiała być moja matka, że całe życie był jej posłuszny.

– A pani? – zapytał, patrząc na nią przenikliwie. – Wtedy, w szpitalu, widziałem w pani oczach coś bardzo znajomego, każdy żołnierz to ma. Nie strach, ale ekscytację. Pani też nie może żyć bez wojny. Afganistan, czy Irak?

– Europa – odparła krótko, ucinając rozmowę. – Zalecam panu długi odpoczynek, proszę się przez najbliższe dni niczym nie kłopotać.

Niemal wybiegła z pomieszczenia, czując jakby się tam dusiła. Nerwowym gestem podwinęła rękawy kitla, odsłaniając nadgarstki. Kilkanaście sekund zajęło jej dojście do siebie, a otrzeźwiała, gdy zauważyła stojące nad nią sylwetki dwóch kobiet ubranych w formalne stroje i mające niebotycznie wysokie szpilki.

– Prokurator okręgowy, Samantha Reyes – przedstawiła się wyższa od niej o kilka centymetrów kobieta. – Już się pani upewniła, że Castle jest wysoce niebezpiecznym mordercą bez sumienia? To psychopata.

– A pani ma dyplom z psychiatrii, by ocenić stan pana Castle, tak? – Sophie miała ochotę zdzielić ją czymś po głowie, ale tylko zacisnęła usta. – Pacjent nie jest w wystarczająco dobrej kondycji, by rozmawiać z kimkolwiek. Jeśli zobaczę panią w środku, wezwę ochronę.

Reyes prychnęła ironicznie, przewracając oczami. Podała Clark pismo szybko nakreślone na kartce papieru wyrwanego z zeszytu, co wyglądało jak skrobane na kolanie. Sophie zerknęła na nie przelotnie.

– Ten lekarz nawet nie zbadał pana Castle na izbie przyjęć. Poza tym, nie ma tu jego pieczątki. – Lekarka zmięła papierek i wrzuciła go do kosza na śmieci. Doskonale wiedziała, że prokurator w jakiś sposób wymusiła pismo na pracowniku szpitala, ponieważ nie było jego podpisu na karcie z oddziału ratunkowego. – Za trzy dni będzie mogła pani porozmawiać z pacjentem. Jeśli pani nie zastosuje się do moich zaleceń i w tym czasie stan pana Castle się pogorszy, zaręczam, że będzie na panią czekał pozew o spowodowanie uszczerbku na zdrowiu. I naprawdę, mam gdzieś, że jest pani prokuratorem, dla mnie może sobie pani nawet być najwyższym sędzią. Zdrowie pacjenta jest w tej chwili moim priorytetem.

Prokurator, wyraźnie zirytowana, cofnęła się kilka kroków. Mięła przez chwilę słowa w ustach, ale ostatecznie nic nie powiedziała, więc Sophie minęła ją, przepychając się między policjantami. Na końcu korytarza czekał na nią ordynator w towarzystwie mężczyzny w garniturze i okrągłych przyciemnionych okularach, trzymającego w dłoniach białą laskę.

– Sophie, pan chce z tobą porozmawiać. – Starszy lekarz zostawił dwoje na osobności i odebrał notatki od Clark, udając się w kierunku innych sali.

– Zapraszam.

Kobieta przepuściła mężczyznę w progu, zadziwiając się przy tym jak sprawnie się porusza, pomimo utraty wzroku. Według niej mógł być zupełnie zdrowy, ale nie chciała wydawać pochopnych osądów. Przyglądała mu się badawczo i była pewna, że on to wie, ponieważ umieścił głowę dokładnie na wprost jej twarzy.

– Matthew Murdock z kancelarii Nelson i Murdock – przedstawił się. – Jestem obrońcą pana Castle. Chciałem dowiedzieć się na ile to możliwe, że postrzał w głowę spowodował zmiany osobowości u mojego klienta.

– Muszę pana zawieść, ponieważ, według mnie, uraz nie zmienił absolutnie nic w przypadku pana Castle. Nie wykazuje żadnych objawów upośledzenia ruchu, pamięci, mowy czy któregokolwiek zmysłu, a to w pierwszej kolejności wskazuje na uszkodzenia mózgu. Osobowość, czy charakter mają znaczenie drugorzędne. Dlatego też od razu zaznaczam, że nie będę zeznawać na sprawie pana Castle, bo to jedynie skomplikowałoby waszą linię obrony. Proponuję natomiast, co poleciłam jego lekarzowi prowadzącemu, by pacjent pozostał pod kontrolą psychiatry. Jako zawodowy żołnierz i osoba, która przeżyła niezwykle traumatyczne wydarzenie, pan Castle ma znaczące objawy zespołu stresu pourazowego.

– Rozumiem – Murdock pokiwał głową, przyjmując jej rewelacje z profesjonalnym spokojem. Był godny zaufania, Sophie mogła to stwierdzić po krótkiej rozmowie.

– Jest coś jeszcze. – Jeśli ktokolwiek miał pomóc temu mężczyźnie, to jedynie jego obrońca. – Pan tego nie może zobaczyć i zapewne większość osób z mojego środowiska by się ze mną nie zgodziła, ale jako doświadczony lekarz mogę stwierdzić, że postrzał w głowę nie był przypadkowy.

– Co pani sugeruje? – Prawnik nachylił się nad biurkiem, opierając o swoją laskę. Uważnie wsłuchał się w jej słowa, gdy ściszyła głos.

– Kąt i wielkość otworu w czaszce wskazują na broń snajperską, a z tego co mi wiadomo, gangi posługują się raczej bronią krótką. Moim zdaniem, ktoś od początku próbował zabić Franka Castle. Mówię to panu w tajemnicy, panie Murdock. Nie ma na to żadnych dowodów, oprócz moich domysłów.

– Dziękuję, że mi to pani powiedziała.

Prawnik pożegnał się i wyszedł, a Sophie siedziała jeszcze przez chwilę w gabinecie, przypominając sobie, co zobaczyła we wspomnieniach Castle'a. Coś, czego on nie pamiętał, a zostało zarejestrowane przez mózg podczas pobytu mężczyzny w szpitalu. Miałby trzecie dziecko, jego żona była w ciąży. Clark przymknęła oczy, rozmasowując czoło.

Nie mogła mu nie współczuć. Oczywiście, wymierzał sprawiedliwość w sposób bardzo okrutny i krwawy, ale nie był do końca złym człowiekiem. Gdyby był, wtedy ona byłaby jeszcze gorsza od niego. Ten mężczyzna został znienawidzony przez społeczeństwo, a tak naprawdę sam był ofiarą. Zastanawiały ją wydarzenia z Kandaharu, MI6 musiało mieć jakieś raporty na ten temat, w końcu mieli tam swoje wtyki.

Z rozmyślań wyrwał ją dzwoniący od kilku minut telefon. Elizabeth próbowała się z nią skontaktować ponad pięć razy. Zapewne chodziło o Alistaira, więc Sophie nawet nie oddzwaniając wzięła ze sobą skórzaną torbę lekarską.

– Jadę na wizytę domową – uprzedziła wchodzącego do dyżurki Strange'a, wciskając mu swój pager w dłoń. – Opiekuj się nim.

– Od kiedy udzielasz wizyt domowych? – zdziwił się mężczyzna, unosząc brwi.

– Za pięć minut kończę dyżur, a to nagły przypadek. Spokojnej nocy, pa!

Zatrzasnęła za sobą drzwi, gdy Stephen mruczał coś pod nosem. Dojechanie do serca Queens w popołudnie graniczyło z cudem. Clark miała już ochotę porzucić samochód i wybrać się pieszo, jednak dość spory dystans ją od tego skutecznie odwodził.

Całą drogę myślała o Castle'u, nie mogła się skoncentrować na drodze, ani samochodach przed sobą, ponieważ jej umysł nieustannie krążył między leżącym w Metro-General mężczyzną, a wydarzeniami z Central Parku. Właśnie teraz mógłby zostać po raz trzeci ojcem, mógłby się cieszyć rodziną, ktoś jednak bardzo skutecznie zrujnował mu życie.

Kobieta przymknęła oczy, hamując cisnące się na powieki łzy. Nie sądziła, że spojrzenie w jego przeszłość będzie ją tyle kosztowało, że będzie ją przeżywała wspólnie z nim. Ktoś za nią zatrąbił, a ona przyspieszyła, wjeżdżając w kolejną ulicę.

– Nie chciałam ci zawracać głowy, ale przecież ja zaraz z nim zwariuję – Elizabeth wprowadziła przyjaciółkę do salonu, odbierając od niej płaszcz. – Wiedziałam, że będziesz wracać z dyżuru.

Alistair leżał rozłożony na kanapie pod grubą kołdrą i oglądał telewizję. Na pierwszy rzut oka wyglądał normalnie, tylko podkrążone oczy świadczyły o tym, że coś z nim jest nie tak.

– Według mnie, to chyba zwykła angina – dodała prawniczka, wychodząc do kuchni.

– Jezu, zabierz tę marudę ode mnie! – wrzasnął Scott chrapliwym głosem, zaraz potem zanosząc się okropnym kaszlem.

– Ja, maruda?! Kto cały dzień ci usługuje?! – odparła Liz, wychylając się zza drzwi.

Sophie osłuchała przyjaciela, zajrzała mu do gardła, opukała z każdej strony, wyciągając jasne wnioski. Naskrobała piórem nazwy leków i ich dawkowanie, przybijając pieczątkę. Wszystko to robiła machinalnie, myślami wciąż będąc w szpitalu. Poprosiła Louisę Delgado, pielęgniarkę, by zajrzała do Castle'a wieczorem i do niej zadzwoniła.

– To zdecydowanie angina, miałaś rację, Liz. – Clark szybko schowała przybory do torby.

– Wiedziałam. Spałeś z May Parker, która mieszka dwa bloki dalej? – zapytała wprost James, podpierając ręce na biodrach.

– Nie, dlaczego? – odpowiedział Ali, choć obie kobiety mogły stwierdzić, że definitywnie kłamał.

Wściekła blondynka założyła rozpuszczone włosy za ucho i posłała mężczyźnie piorunujące spojrzenie. Zacisnęła usta w wąską linię, gdy jej policzki poczerwieniały ze złości.

– Bo spotkałam ją ostatnio na targu warzywnym i mówiła, że ma anginę! Idioto, ona ma nastoletniego bratanka! Daj tej kobiecie święty spokój!

– Jest sezon grypowy, każdy ma teraz anginę... Tylko się całowaliśmy, nic więcej! – Scott nakrył się szczelniej kołdrą i odwrócił tyłem do kobiet.

Clark prędko się pożegnała, chcąc jak najszybciej dostać się do mieszkania. Myśli krążące wokół jej rozmowy z Castlem były uporczywe i ciążące na sercu. Nie powiedziała mu wielu rzeczy, o których powinien wiedzieć. Nie miała serca jeszcze bardziej niszczyć mu życia.

Z ulgą wspinała się po schodach, specjalnie unikając korzystania z windy, w nadziei, że jakoś jej to pomoże skupić się na czymś innym. W mieszkaniu z kolei, nie potrafiła sobie znaleźć miejsca, najchętniej w tej chwili wsiadłaby do samochodu i wróciła do Metro-General, by o wszystkim powiedzieć mężczyźnie. Z tego właśnie powodu schowała kluczyki głęboko w szufladzie.

Ona chciałaby wiedzieć. Tak samo, jak chciała wiedzieć wszystko o sobie po tym, gdy Susan pojawiła się w jej głowie. Jednak w tym wypadku ta wiedza pomogła zatrzymać procesy zachodzące w zachowaniu kobiety. U Castle'a nic by się nie zmieniło. Pogorszyłaby tylko jego samopoczucie, które było szalenie istotne dla zdrowia psychicznego mężczyzny.

Sophie wyszła na dach kamienicy, siadając na murku i podwijając kolana pod brodę. Listopadowy wiatr przenikał jej cienki sweterek, powodując gęsią skórkę. Na zewnątrz było brzydko – zachodzące słońce schowało się za ciemnymi chmurami, a nagie drzewa straszyły swoimi sporymi sylwetkami. Brooklyn stracił cały jesienny urok.

– Cześć, Sophie! – Sharon wciągająca za sobą karton po schodach, powitała ją ciepłym zawołaniem.

Clark odpowiedziała dużo ciszej, nie będąc w nastroju na niezobowiązującą pogawędkę. Zaraz za Carter wyłonił się Steve. Ich spojrzenia spotkały się, gdy mężczyzna zatrzymał się na chwilę. Zmartwił się, Sophie zauważyła to po jego twarzy.

Rogers zrobił dwa kroki w stronę lekarki, chcąc odłożyć karton na betonowy podest. Lekarka mogłaby z nim porozmawiać, może doradziłby jej, co powinna zrobić. W końcu też był żołnierzem, pewnie w jakimś stopniu rozumiał Castle'a.

– Steve, pomożesz mi z tymi krzesłami, czy nie?! – zawołała Carter zza drewnianej altany.

Mężczyzna cofnął się, posyłając Clark pełne zmartwienia, przepraszające spojrzenie. Kobieta obserwowała parę z daleka. Razem rozkręcali ogrodowe meble, pakując je do kartonów. Sharon co jakiś czas śmiała się cicho, opowiadając o czymś Steve'owi. Słuchał jej uważnie, bo gdy ściszała głos, nachylał się w jej stronę. Carter skradła kilka całusów Rogersowi, gdy był pochłonięty swoją pracą.

Istnie sielankowy obraz, który uświadomił Sophie, że zazdrościła Sharon. Kobieta miała rodzinę, życie bez zbędnego balastu i partnera, niewątpliwie będącego w stanie zrobić dla niej wszystko. Mogłaby stawać na rzęsach, a nigdy nie będzie w tak wspaniałym miejscu, jak Carter. Cieszyła się ich szczęściem, które cholernie ją bolało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro