☆
— Cześć, Ray — mruknął Mikey wyraźnie znudzonym głosem, przykładając telefon do ucha.
— Zapomnieliście po mnie przyjechać. Znowu — jęknął pretensjonalnie Ray po drugiej stronie słuchawki. Mikey westchnął ciężko.
— Nie, stary, to nie tak. My nawet jeszcze nie wyszliśmy z domu. — Mówiąc to spojrzał w stronę Gerarda, obecnie paradującego przed lustrem w stroju Draculi. — Gerard... eee... powiedzmy, że nie wie w co się ubrać.
Ray na chwilę zamilkł, zastanawiając się, jak w sensowny sposób zaradzić temu problemowi.
— Myślisz, że wyrobi się w pół godziny? — zapytał w końcu.
Mikey zerknął na Gerarda, tym razem przymierzającego opaskę z kocimi uszkami.
— Nie, nie wydaje mi się.
— Dobra, czekajcie na mnie. Będę za dwadzieścia minut. — Mikey był w stanie wręcz usłyszeć, jak Ray wywraca oczami rozłączając się.
☆
— Kiedy ja naprawdę nie wiem! — wrzasnął rozpaczliwie Gerard, obecnie wyglądający jak chodząca wystawa halloweenowa, tyle, że sklejona z asortymentu kilku zupełnie losowych sklepów — całe policzki miał usmarowane rozmazaną farbą do twarzy, na nogach dół od kostiumu szkieleta, na górze pelerynę od stroju wampira, kocie uszka, obecnie smętnie przekrzywione, na głowie, a cała kreacja została zwieńczona dwoma różnymi butami. Podsumowując, jedno wielkie nieszczęście.
— Gerard — westchnął Mikey, resztkami sił starając się zachować powagę (przed chwilą musiał siłą odebrać Gerardowi maszynkę do golenia, bo ten stwierdził, że powinien odtworzyć swoją kreację z teledysku do Welcome To The Black Parade) — mieliśmy być u Franka godzinę temu.
— W ogóle mi nie pomagasz! — odburknął Gerard, odwracając się w stronę szafy i na powrót zaczynając gorączkowo w niej grzebać. Mikey potarł brwi palcem wskazującym i kciukiem w akcie zbliżającego się załamania i błagalnie popatrzył na Raya, szukając w nim oparcia psychicznego. Ray chrząknął, zrozumiawszy sygnał.
— Myślę — zaczął niepewnie — że wampir był spoko.
Gerard spojrzał na niego przez ramię w taki sposób, jakby Ray co najmniej zjadł mu dom i spalił rodzinę. Ray wprawdzie zazwyczaj nie bał się Gerarda i jego odpałów, ale tym razem zrobił krok w tył, w myślach modląc się o ochronę od nagłej i niespodziewanej śmierci, tak na wszelki wypadek.
— Nie był! — prychnął Gerard. — Wampir był przesadzony. Potrzebuję... czegoś subtelnego, ale wyjątkowego! Rozumiesz?
Tym razem to Ray spojrzał na Mikeya, dając mu do zrozumienia, że nie rozumie.
— Kryzys wieku średniego — wyjaśnił Mikey, wywracając oczami. — Szkieletor...? — spróbował ponownie.
— Nie! Szkieletor jest zbyt oklepany.
— To może, no nie wiem, załóż na siebie prześcieradło i udawaj ducha. — Mikey skrzyżował ręce na piersi.
— Ty nic nie rozumiesz — warknął Gerard, szperając w czeluściach szafy. — To urodziny Franka! I Halloween! Muszę się odwalić, jak szczur na otwarcie kanału.
Ray i Mikey kolejny raz na siebie popatrzyli, nie bardzo rozumiejąc tę ideę — bo Ray miał na sobie jedną ze swoich dwóch par spodni i dość znoszony T-shirt z AC/DC, a Mikey koszulkę z Joy Division i zwykłe czarne skinny jeansy. Generalnie uważali, że przebieranie się na Halloween w ich wieku nie jest konieczne. W końcu byli już poważnymi ludźmi po czterdziestce. Cóż, Gerard jak widać miał w tej kwestii inne zdanie. Ale Gerard to Gerard, on jest specyficznym przypadkiem.
— No to nie wiem, przebierz się za klauna — stęknął w desperacji Ray.
— To najgłupszy pomysł, jaki słyszałem.
— Nie możemy po prostu już iść? — zapytał Mikey, zerkając na zegarek.
— Nie — uciął Gerard, jasno dając tym do zrozumienia, że dopóki nie znajdzie idealnej stylówki, nigdzie się stąd nie ruszy. Mikey ze zmęczeniem potarł skronie opuszkami palców i podszedł do szafy. Jej wnętrze wyglądało jeszcze bardziej spektakularnie niż sam Way. Panowało tam istne pobojowisko, przypominające wypożyczalnię kostiumów po klęsce żywiołowej.
Nie komentując tego widoku, Mikey dołączył się do buszowania w ubraniach, wychodząc z założenia, że im szybciej coś znajdą, tym szybciej wyjdą z domu, a co za tym idzie, może Frank nie zdąży sam zjeść wszystkich żelków-gałek ocznych. Po dłuższej chwili zrozumiał, co Gerard miał na myśli, mówiąc że, cytuję ,,mam ubrania, ale nie mam outfitów" — szafa owszem, była pełna, ale kompletnie losowych części garderoby, które nijak ze sobą nie współgrały.
— Hej, a może to? — zapytał ze zrezygnowaniem, wyciągając z dna kurtkę Party Poison, nieco zdziwiony, że jego starszy brat nadal ją ma. Gerard przyłożył palec do policzka i zrobił zamyśloną minę.
— W sumie niegłupie i niebanalne, tylko musiałbym szybko polecieć po rozjaśniacz i czerwoną farbę...
— O nie nie nie, w takim razie temu panu dziękujemy — przerwał Mikey, szybko zabierając Gerardowi kurtkę sprzed nosa.
— Możesz nie wiem, przebrać się za nauczycielkę francuskiego, będzie przerażająco i niebanalnie — mruknął Ray, ale Gerard kompletnie go zignorował.
— Albo za Frankensteina, czy coś, będzie śmiesznie bo wiesz, Frank i w ogóle — dodał Mikey.
— Za proste— prychnął Gerard. — Hm... może to...? — wymamrotał, podnosząc wieszak z kostiumem nietoperza. Siedzący na podłodze w stercie łachów Mikey spojrzał na niego z dołu, a Ray energicznie pokiwał głową.
— Idealnie — oznajmili obaj jednocześnie, z nadzieją, że to już ostatni kostium, który Gerard zamierza przymierzyć.
Jak okazało się pięć minut później, niestety się mylili. Gerard podsumował nietoperza słowami ,,może, ale to nie to, bo wyglądam jakbym urwał się z Harry'ego Pottera". Ray usłyszawszy te słowa opadł na stercie ubrań obok Mikeya i oparł czoło na dłoni, czując się kompletnie pokonanym, a Mikey z cierpiętniczym jękiem podparł się na jego ramieniu.
— Teraz, to Frank już na pewno zeżarł wszystkie żelki — burknął, z niezadowoleniem patrząc na tarczę zegarka na swoim nadgarstku.
— Może jeszcze jakieś zostały — wymamrotał Ray, kompletnie bez przekonania.
— No Jezu, chłopaki, co z wami? — fuknął Gerard, nagle materializując się przed nimi i podpierając ręce na biodrach. Mikey ponownie zadarł głowę, żeby na niego spojrzeć.
— To, że przez ciebie zaraz dołączę do Czarnej Parady, a Frank pewnie wpierdolił mi wszystkie żelki, bo spóźniamy się już prawie dwie godziny.
Gerard ostentacyjnie wywrócił oczami.
— Ależ jesteś zabawny, Michaelu Jamesie Way.
— No wiem — mówiąc to Mikey sięgnął po rzucone w jakiś kąt kocie uszka, założył je na głowę i położył się na podłodze, gapiąc się w lampę na suficie. Gerard zmarszczył brwi.
— Co ty robisz?
— Przeprowadzam fotosyntezę — odparł pustym głosem.
— Gerard, nie to, że coś, ale twój brat właśnie zamienia się w warzywo, więc może jednak byś się pospieszył? — wyjąkał Ray, również mając coraz bardziej dosyć.
— O Jezu, no dobra — westchnął dramatycznie Gerard, kolejny raz wywracając oczami. — Mam pomysł, ale nie wiem, czy jesteście na to gotowi. Blask mojego majestatu was oślepi, nędzni śmiertelnicy.
Ray pokręcił głową.
— Jakoś to przeżyjemy.
— Gorzej już i tak nie będzie — wyburczał Mikey.
— Ty się nie odzywaj, lepiej idź wytwarzać ten swój chlorofil, czy coś tam — fuknął Gerard, kolejny raz znikając w łazience z jakimś ubraniem w dłoni. Ray i Mikey odprowadzili go wzrokiem trochę zdezorientowani, a trochę przerażeni, modląc się do każdego bóstwa na ziemi i niebie, aby starszy Way wreszcie się zdecydował.
☆
— Boże, no nareszcie — prychnął Frank, przepuszczając całą trójkę w drzwiach. — Dłużej się nie dało?
— Masz żelki? — burknął wyraźnie styrany Mikey, wpychając się do środka jako pierwszy. Wprawdzie jeszcze trzy godziny temu nawet cieszył się na ich kameralną halloweenową imprezę, ale teraz był już tak wycieńczony marudzeniem Gerarda, że jedyne na co miał ochotę, to spędzić resztę wieczoru pod kocem oglądając My Little Pony.
— A może jakieś dobry wieczór najpierw, czy coś? — Frank uniósł brew i parsknął śmiechem, z rozbawieniem patrząc na wisielczą minę Mikeya.
— Słuchaj kurwa. — Głos młodszego z braci Way brzmiał, jakby ten miał szczerą ochotę coś zamordować i powstrzymywał się od wbicia komuś ołówka w tętnice jedynie resztką swojej i tak bardzo silnej woli. — Właśnie spędziłem cztery godziny czekając aż ten oto tutaj — to mówiąc oskarżycielsko wskazał palcem na Gerarda — się wypindrzy. Chyba mam prawo domagać się przynajmniej żelków.
— O rany, już nie przesadzaj — odwarknął starszy Way, robiąc obrażoną minę. — Poza tym, było warto. — Mówiąc to teatralnym ruchem zdjął kurtkę, pokazując swoją stylizację w całej okazałości.
— O ja cie — wyjąkał Frank, lustrując wzrokiem od góry do dołu zieloną sukienkę cheerleaderki, którą Gerard miał na sobie, na co Way obrócił się w miejscu, uśmiechając się z dumą.
— Tak, właśnie dlatego przyszliśmy minutę przez północą zamiast o dwudziestej, tak jak miało być — mruknął Mikey, rzucając swoje glany w kąt przedpokoju. Frank parsknął.
— Gerard przynajmniej się ubrał stosownie do okazji. — Skrzyżował ręce na piersi. — Nie to co wy, nudziarze. Nie przebrać się na Halloween? Serio? Żałosne.
Gerard nie omieszkał wyrazić swojej aprobaty triumfalnym uśmiechem, a Mikey i Ray (który zdążył zwinąć z kuchni paczkę chipsów i obserwował dotychczasową wymianę zdań głośno chrupiąc) posłali sobie pełne konsternacji spojrzenie.
— Przecież ty też nie jesteś przebrany — wydukał w końcu Ray. Frank westchnął ciężko.
— No właśnie! Bo nie mogę się zdecydować i chciałem poprosić was o pomoc!
Z ust Mikeya wydobył się męczeński jęk, prawdopodobnie będący zawodzeniem jego duszy ulatującej z ciała, a Ray udławił się chrupkiem i zaczął głośno kaszleć, walcząc o życie.
— Słucham? — wydusił.
— No, chodźcie, pokażę wam. — Wypowiedziawszy te słowa Frank skierował się w stronę salonu, Gerard natychmiast podążył za nim, a Ray i Mikey przez dłuższą chwilę stali jak wryci, zastanawiając się, czy aby na pewno nie jest to jeden z koszmarnych żartów Franka.
— Chodź — wyjąkał Ray, takim tonem, jakby szedł na ścięcie. — Potrzebuję mieć wsparcie emocjonalne.
Mikey tylko głośno przełknął ślinę i poczłapał wraz z nim do drzwi, za którymi przed chwilą zniknęli Frank i Gerard. Widok, który ukazał się ich oczom po pociągnięciu za klamkę był co najmniej makabryczny — na podłodze leżała cała sterta halloweenowych kostiumów, a Gerard z Frankiem w najlepsze w niej grasowali, z przejęciem o czymś dyskutując. Mikey poczuł, że jest o krok od wybuchnięcia płaczem, a kolana same się pod nim uginają.
— To jakiś koszmar — jęknął, bezwładnie opadając na kanapę. — Czuję się jak bohater horroru, Ray. Myślałem, że będziemy nie wiem, wycinać dynie, albo coś...
Ray usiadł obok.
— Masz — mruknął, podsuwając mu stojący na stoliku kawowym talerz z babeczkami. — Chyba szykuje się długi wieczór.
1630 słów
witajcie emosy, oto (bardzo) tandetny shot z okazji halloween :D
napisany poniewaz nadal nie pozbieralem sie po żerardzie w kiecy (chyba juz sie nie pozbieram) i czulem potrzebe napisania jakiejs silly historyjki z moimi fav starymi dziadami, ktora nie bedzie kolejnym fanfikiem skupiajacym sie na gerardzie i fronku (SWIAT POTRZEBUJE WIECEJ RAJMUNDA I MICHALA OK? OK)
takze tak (spoznione) wesolego franka iero, mam nadzieje ze czytajac to chociaz troche sie usmiechneliscie
ode mnie to na tyle, wracam do swojej trumny
so long and goodnight! <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro