Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

01. ALREADY DEAD


10 marzec, 2016

               𝐂𝐋𝐄𝐕𝐄𝐋𝐀𝐍𝐃 𝐖 𝐒𝐓𝐀𝐍𝐈𝐄 𝐎𝐇𝐈𝐎. Tego dnia było wyjątkowo chłodno, od czego mieszkańcy tego obszaru zdążyli już odwyknąć, w tym też sama Lorelei. Od kurtek cienkich i grubych, bluz, a nawet skarpet, które granatowowłosa w potrzebie wyciągnęła gdzieś z dna małej szafy. Dość głośny wiatr obijał się o w połowie zasłonięte okna, sprawiając, że było jeszcze ciemniej niż normalnie — bo były godziny wieczorowe, więc to jasne, iż obecność słońca już dawno poszła w niepamięć i to księżyc miał swoje pole do popisu. Kobieta po omacku zaświeciła małą lampkę na szafce nocnej, by następnie ją wyłączyć gdy udało jej się wsunąć kapcie na stopy i wyszła z pokoju, uważając, by po drodze się nie zabić. Westchnąwszy skierowała się do salonu, który swoją drogą przywitał ją głuchą ciszą — zupełnie tak, jak się spodziewała. Jej przyjaciele po fachu jeszcze nie wrócili do domu, jak zwykle się zasiedzieli, a ona sama zbytnio się nudząc postanowiła wybrać się w krótką podróż do znajomego sklepu.

Nie była to najmądrzejsza decyzja jakiej się podjęła, choćby ze względu na fakt, że nie była w pełni rozbudzona. Z rana potrafiła być niesamowitą, wredną kobietą, a by przystosować się do otoczenia niekiedy potrzebowała nawet i trzydziestu minut. Stało się to swego rodzaju zasadą, żeby na chwilę zamknąć mordę w tej towarzystwie. Zasada ta szczególnie obowiązywała Blake'a.

Na swój luźny, czarny dres zarzuciła cienką kurtkę i obowiązkowo kaptur na głowę, po czym jeszcze zamieniła buty na bardziej wyjściowe i opuściła budynek, uprzednio zamykając drzwi na klucz. Nie fatygowała się o szybkie dojście ku celu, wręcz przeciwnie, szła wolnym krokiem bo de facto nigdzie jej się nie spieszyło.

Ciemny dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał, przeszywając głuchotę pomieszczenia, tym samym zawiadamiając o potencjalnym kliencie. Lorelei z niewzruszonym wyrazem twarzy obrzuciła wzrokiem na wnętrze małego sklepiku; zaszły małe zmiany w wystroju i choć była tu zaledwie parę dni temu, wcale jej to nie zdziwiło. Jason miał w zwyczaju przesadną perfekcyjność, a jak Jason zamarzy, to tak Jason będzie miał.

Bez zbędnego stania w miejscu skierowała się w stronę piwnicy, skąd, o zgrozo, słyszała już znajome jej głosy najwyraźniej poruszone jakąś konwersacją. Złapała dłonią za klamkę i pociągnęła ją lekko, przez co drzwi otworzyły się z niemałym skrzypnięciem. Stanęła w progu drzwi widząc beztrosko rozłożonych na fotelach współlokatorów, którzy jedynie obrzucili ją krótkim spojrzeniem.

— Miałaś klucze? Zamykałem lokal. — Stwierdził krótko burgundowłosy, unosząc mozolnie dłoń na powitanie. Delafontaine nie wysilała się na jakąkolwiek odpowiedź inną niż zwyczajne kiwnięcie głową, po czym skierowała się w stronę sofy na której owy mężczyzna siedział; rozłożyła się na niej jak gdyby nigdy nic i ułożyła swoje stopy wygodnie na jego udach. Ten zupełnie nic sobie z tego nie robiąc, najwyraźniej przyzwyczajony, kontynuował przerwaną przez przybycie kobiety rozmowę z Otisem.

Ten dzień był wyjątkowo nudny, być może to właśnie dlatego nawet konwersacja prowadzona pomiędzy innymi jej nie interesowała w najmniejszym stopniu. Zielonooka strzepnęła na bok nici Pupeteer'a, który najwyraźniej odczucia miał podobne do jej samej i zapragnął zwrócić na siebie jej uwagę, czy nawet zirytować ją.

— Lorelei...

— Stul japę, Jonathan. — Granatowowłosa prawie że wycedziła przez zaciśnięte zęby. Złotooki wywrócił oczami na jej słowa. Bardzo dobrze wiedział, że jest jedną z osób które najlepiej są w stanie wyprowadzić kobietę z równowagi i w zazwyczaj subtelny sposób uwielbiał ten fakt wykorzystywać.

— Coś nie w sosie dzisiaj. — Skomentował krótko.

— Znajdź sobie inną robotę niż pierdolenie mi nad uchem. — Delafontaine mlasnęła z niezadowoleniem ustami, przyszła tu z nudów ale niekoniecznie pisała się na uczestnictwo w bezsensownej paplaninie.

— Cóż, ja przynajmniej jakąś aktualnie mam. — Złotooki zarechotał nad jej uchem. Kobieta natychmiastowo uchyliła oczy, jej wzrok niemalże jak gdyby rzucała na niego co najmniej dwie, ciężkie klątwy.

Mężczyzna trafił w czuły punkt Delafontaine jeśli chodzi o argument pracy, w końcu wcale nie było tajemnicą, że ta ostatnio nie miała wielu zleceń. Z klientami było raczej krucho i jako jedyny problem na jej głowie niemiłosiernie ją to irytowało; a zaczepki Blake'a z pewnością nie były mile widziane.

— Jak Ci zaraz...

— Dość. — Meyer przerwał w połowie zdania ochrypłym głosem, na skraju cierpliwości pomasował swoje skronie. Lorelei parsknęła, przerzucając wzrok na jego sylwetkę.

— Sam słyszałeś, Blake. Pan przemówił.

— Dziś jakiś bachor stłukł mu lalkę na wystawie. — Nurse Ann wytłumaczyła. Zielonooka ułożyła usta w małe „o", przyczyna irytacji jej znajomego wydawała się teraz być dość jasna. Spędziła z mężczyzną wystarczającą ilość czasu by zdać sobie sprawę z furii jaką wywołuje u niego choćby niechciane tknięcie jego lalek. Delafontaine określiłaby to raczej jako jakieś zaburzenie psychiczne, ale nie wypowiadała tego na głos bo zdawała sobie sprawę, że każdy z nich w mniejszy czy w większy sposób ma nierówno pod kopułą.

— Oo. — Mruknęła dość sarkastycznym tonem który Meyer wyczuł, z tego też powodu jego jednoznaczny wzrok sprawił, że zrezygnowała z dalszych słów, zamykając ponownie oczy.

— Coś jeszcze na dziś planujecie? — Nurse Ann ponownie zabrała głos, swój wzrok przykuty miała do swoich długich, czarnych paznokci.

— My raczej nic do roboty nie mamy, nie, Lorelei? — Jonathan najwyraźniej wciąż odczuwał zapał do zaczęcia kolejnej kłótni, bo nieustannie dolewał oliwy do ognia; Delafontaine, o dziwo, mruknęła niezrozumiale krótką wiązankę pod nosem i olała go, najpewniej dla świętego spokoju Meyer'a.

Westchnąwszy podrapała się po policzku i skupiła na chwilę później kontynuowanej rozmowie między Jasonem, Nurse Ann i okazjonalnie jeszcze wtrącającym się złotookim. Odetchnęła z ulgą gdy po prostu ułożyła wygodnie swoje ręce, czując, że moment i ponownie odleci w inną krainę. Jak się okazuje nie było jej to dane, gdy między słowa współlokatorów wplótł się znany już dźwięk.

— Teraz? — Meyer mruknął, a wszystkie rozmowy zostały ucięte w powietrzu gdy mały dzwoneczek dał o sobie znać, symbolizując nowego klienta. Było to dość niespotykane, od lat Jason nie miał klientów o tak późnej porze, zazwyczaj w tych godzinach sklep zbliżał się już ku zamknięciu. Westchnął ciężko i szybkim ruchem dłoni strzepnął nogi granatowowłosej ze swoich ud, a następnie wstał, udając się w stronę drzwi. Jego gwałtowny ruch spotkał się z niezadowoleniem zielonookiej, ale w danych okolicznościach nie kwestionowała tego w wyniku zwyczajnego zainteresowania tą nagłą wizytą.

Zza przymkniętych drzwi słychać było jedynie jakieś pojedyncze słowa, których Delafontaine i tak nie była w stanie rozszyfrować, i już miała się śmiać z niewinnego włóczykija — za kilka dni zapewne byłby trupem — ale usłyszała coraz to głośniejsze kroki prosto do piwnicy. Wszystko wskazywało na to, że jednak nie był to przypadkowy człowiek wchodzący do sklepu, skoro Meyer prowadził tę osobę do nich. O tej porze prędzej wyjebałby go za drzwi, mówiąc przyjaźnie (bo chciał zachować jakkolwiek dobrą opinię w okolicy), że sklep zamknięty, nie chcąc sobie truć dupy i brudzić rąk o takiej porze.

Drzwi w końcu się uchyliły, a zaraz za burgundowowłosym do pomieszczenia wszedł brązowowłosy mężczyzna, który bezdyskusyjnie nie mógł być losowym klientem — nie z tak licznymi bliznami na twarzy, które na pewno skrywały za sobą jakąś głębszą historię.

— Do ciebie, Delafontaine.

  • • •

— Żartujesz sobie ze mnie? — Granatowowłosa prychnęła z rozbawieniem, wygramoliła się z wygodnej sofy z grymasem na twarzy i podeszła bliżej do, o dziwo, nieznajomej jej osoby. Nie pamięta by kiedykolwiek w swojej karierze miała do czynienia z kimś tak pokrytym bliznami na twarzy. — Coś ty mi za dzieciaka przyniósł? — Spytała ze słyszalną pretensją w głosie, obrzucając spojrzeniem Jasona.

— Dzieciaka? Jesteśmy w tym samym wieku — mężczyzna odezwał się w końcu ponurym głosem. Lorelei mlasnęła z niezadowoleniem ustami, lustrując wzrokiem przybysza nieco dokładniej. Faktycznie, gdyby myśleć nad szczegółami to można byłoby stwierdzić, że był w jej wieku, nawet, jeśli wyglądał na znacznie młodszego; ale zielonooka miała tendencję do pomijania tak niepotrzebnych szczegółów. Postanowiła dać sobie spokój z tym tematem i przysłowiowo nie oceniać dnia przed zachodem słońca, bo w aktualnej chwili znajdowała się w dziwnej sytuacji i zamierzała się raczej dowiedzieć po kiego ten chłopak tak właściwie tu się zjawił.

— Czego chcesz? — Założyła ręce na klatkę piersiową, wciąż utrzymując z nim oceniający kontakt wzrokowy. Nadal nie zrobił nic co mogłoby zmienić jej nieufne nastawienie, i nie wie również co musiał nagadać przy wejściu Jasonowi by ten wpuścił go do środka jak starego, dobrego znajomego.

— Abyś dla mnie zabiła.

Zielone oczy Delafontaine zalśniły na ułamek sekundy na jego słowa, ekscytacja nowym klientem była tak naprawdę jedyną rzeczą, która potrafiła doprowadzić ją do takiego stanu. Twarz kobiety od razu się rozluźniła gdy już znała powód jego obecności, przybrała wręcz gościnny wyraz, i pominąwszy swoje wcześniejsze podejrzenia i niepewności, odparła;

— W takim razie przejdźmy do interesów, panie poważny! — Z triumfującym uśmiechem obróciła się na pięcie, kierując się w stronę ciemnych, drewnianych drzwi, które tak naprawdę dopiero teraz brązowowłosy ujrzał. Domyślił się, że to znak, by ruszył za granatowowłosą, co też uczynił. — Pozwólcie, że zajmę się klientem. — Oznajmiła do swoich współlokatorów, zamykając za sobą drzwi.

Łokciem uderzyła w przełącznik, doprowadził on prąd do starej lampki na suficie, która de facto ledwo się trzymała, ale kobieta uparcie podtrzymywała swoje zdanie o tym, że większa renowacja tego pomieszczenia wcale nie jest potrzebna. To miejsce miała w zwyczaju nazywać swoim nieoficjalnym biurem, skromnym, ale tak naprawdę rzadko w nim przebywała. Nie znajdowało się w nim nic więcej niż fotel, dwa krzesła, biurko pomiędzy nimi i jakieś dwie szafy na papiery czy inne bibeloty, ale zdecydowanie jej wystarczyło.

— Lorelei Delafontaine. — Odparła nagle, padając na krwistoczerwony fotel. — Siadaj. — Rozkazała, wskazując na zakurzone krzesło przed biurkiem; zielonooki posłusznie wykonał polecenie, oczekując dalszej wypowiedzi kobiety. — Więc? — ponagliła go do odezwania się.

— Liu Woods. — przedstawił się krótko, a w umyśle Lorelei pojawiła się tylko jedna osoba o takim samym nazwisku, nagle jakby połączyła kropki, zdając sobie sprawę z kim ma przyjemność rozmawiać. Jej oczy ściemniały, co widoczne było nawet w tak słabym świetle, w związku z natłokiem raczej negatywnych emocji – a dokładniej wściekłości, bo tak się składa, że osobnik o imieniu Jeffrey Woods zdążył zajść jej za skórę; ba! Niejednokrotnie. Jej odwieczny wróg, do którego pałała taką niechęcią, że wolałaby stracić wszystkie fajki i palce niż zamienić z nim jeszcze jedno słowo. Ot co, prędzej by się zabiła niż choćby stanęła obok niego. A aktualnie rozmawiała z jego bratem w jednym pomieszczeniu. Co za ironia, pomyślała, że dane było jej to przeżyć przed śmiercią.

— No proszę. — Parsknęła sarkastycznym tonem, sięgając do szafki biurka i wyciągnęła z niej jakąś zakurzoną paczkę. Ku jej uldze znalazła jeszcze starego szluga i bez wahania odpaliła go. — Chcesz?

— Nie. — Liu odburknął zanim faktycznie odpowiedział na poprzednie pytanie, całkiem poważnie utrzymując kontakt wzrokowy z zielonooką. — Jeffrey Woods.

Delafontaine prawie zakrztusiła się dymem papierosa na jego słowa. Analizując podane z jego ust imię i nazwisko wybuchnęła gorzkim śmiechem, dosłownie nie wierząc, kto do niej przyszedł z taką prośbą. Naprawdę, nie spodziewała się, że to o niego może chodzić, a jednocześnie była to pierwsza osoba która nasunęła się jej na myśl.

Mimo powagi sytuacji, w której się znalazła — nie fatygowała się powstrzymywać śmiechu i kpin, które nasuwały się jej na usta. Lorelei raczej nigdy nie utrzymywała profesjonalnej atmosfery podczas rozmowy z klientami, jednak wcale nie odbierało jej to tej cechy.

— Kłótnia braciszków? — Zagaiła jak gdyby byli dobrymi znajomymi, kiwając głową na boki w niedowierzaniu, ten wieczór zaliczy do jednych z lepszych. Otarła mimowolnie powstałą łezkę rozbawienia pod okiem, po czym dodała: — Zjawiłeś się więc u odpowiedniej osoby. Kto Cię w ogóle tu przysłał?

— Jack — Woods puścił mimo uszu jej wcześniejszą zaczepkę, skupiając się raczej na tych bardziej istotnych pytaniach. Lorelei wywróciła oczami na jego odpowiedź, która właściwie nic jej nie dała.

— Który? Znam ich paru.

— Eyeless.

— Aa, teraz to ma sens — Zaciągnęła się papierosem, mając przed oczami twarz Jack'a. — Nie mówił nigdy, że się znacie. — Słusznie zauważyła. Sama właściwie zdziwiona była faktem, że nigdy nie miała okazji poznać brata jej wroga.

— Czy to teraz naprawdę istotne? — Woods westchnął, najwyraźniej niezbyt zainteresowany ploteczkami z nowo poznaną kobietą.

— Wow, wow, spokojnie. — Pochyliła głowę do tyłu, opierając ją na fotelu. Wydawało jej się, że Liu był niesamowicie zdesperowany i niecierpliwy, przynajmniej tyle mogła jak na razie wywnioskować po jego osobie. Cóż, poniekąd się temu nie dziwiła – sama należała do osób, które ucieszyłyby się gdyby głowa Jeffrey'a nie była dłużej połączona z jego ciałem. A fakt, że to zadanie teraz należało do niej przyprawiał ją o pozytywne dreszcze. — Próbuję nawiązać kontakt ze swoim klientem.

— W porządku. — Liu bez owijania w bawełnę wyciągnął na biurko zaklejoną kopertę, pozostało jedynie domyślać się, co mogło być w środku. Lorelei złapała ją w dłoń, po czym otworzyła i spojrzała do środka z szerokim uśmiechem.

— W końcu mówisz konkretami, Woods! — Przyznała dumnie widząc niemałą sumę pieniędzy w środku. — Nieźle. — Stwierdziła, przeliczając w palcach kwotę. — Chyba muszę Cię za to na jakąś kawę zaprosić.

— Tego idiotę jest cholernie trudno złapać. — Oznajmił bez emocji.

— Ta, wiem, przenosi się z miejsca na miejsce jak owsiki w dupie, słyszałam. — Machnęła ręką wywracając oczami, po czym ostrożnie schowała z powrotem banknoty do nadszarpniętej już koperty. — Nie złapałeś go, podejrzewam, bo jesteś zwyczajnie za słaby.

— Z tego powodu się do ciebie zwracam.

Delafontaine parsknęła, czując, jak mężczyzna łechta jej ego. To był jeden z ulubionych typów osób, które się do niej zwracają — niesamowicie zdesperowani by tylko poprawnie wykonała swoją brudną robotę, do tego stopnia, że niekiedy zaczynają się podlizywać. I chociaż nie czuła, by Woods należał do tego sortu, to i tak była usatysfakcjonowana jego stwierdzeniem.

— Nie masz się czego obawiać. — Pochyliła się lekko nad biurkiem, jej twarz znajdowała się dość blisko zielonookiego. — Jak dla mnie, to już jest martwy. Nawet, jeśli jeszcze nie zdążyłam ruszyć dupy z tego fotela. — Przyznała z wyczuwalną pewnością siebie w głosie. Wyrzuciła niedopałek papierosa, po czym z powrotem wróciła do poprzedniej pozycji opierając się głową o fotel, a ręce założone miała na klatce piersiowej. — Masz dla mnie jakieś informacje? — Uniosła brew, wyczekując co brązowowłosy ma jeszcze do powiedzenia.

— Tak. — Ku zadowoleniu granatowowłosej wyciągnął jakiś świstek papieru, na którym wydrukowane było parę lokalizacji i numer telefonu. Kobieta aż zagwizdała z aprobatą. — Ależ przygotowany, zgaduję, że Eyeless dał Ci parę rad jak ze mną konkretnie gadać. Pochwalę go za to. — Parsknęła, analizując słowa na kartce. Uniosła brew, widząc na samym dole ciąg cyfr. — Numer? Do ciebie?

— Uh, tak? Chyba Ci będzie potrzebny? — Odpowiedział pytaniem na pytanie. Zielonooka zaśmiała się, widząc jego zdezorientowanie.

— Obyś nie pożałował gdy będę do ciebie wydzwaniać o trzeciej nad ranem jak mi się znudzi.

NOTE! sanest people in ohio 💀

kocham lorelei, kochajcie lorelei, jest jebnięta, ale to jest właśnie najlepsze

20-24.12.22

korekta: 04.05.23

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro