Rozdział 6
~Magnus~
Po lekcjach pożegnałem się z Raphael'em i Ragnorem, po czym skierowałem się w stronę przystanku autobusowego.
Podczas spaceru straciłem cały humor, który zyskałem w szkole, przez przypomnienie sobie, w jakim stanie zastane ojca w domu. Dlaczego nie mógłby być normalny? Dlaczego matka zginęła i zostawiła mnie samego z tym śmieciem? Cóż, nie mogę się użalać, póki nie jestem zamknięty w swoim pokoju.
Postanowiłem pomyśleć o Alecu, gdyż wydało mi się to najodpowiedniejsze. Ten widok, gdy się prawie udusił od zaledwie jednego bucha, no bezcenne. On naprawdę jest taki święty? Każdy z kim kiedykolwiek byłem, albo palił, albo pił, albo brał narkotyki albo coś jeszcze innego. A nagle trafia mi się taki Alexander, który co niedziela chodzi do kościoła. Co jest z nim nie tak? Albo co jest ze mną nie tak, skoro uczepiłem się tego chłopaka i zapragnąłem sprowadzić go na złe ścieżki? Pytania pytaniami, ale odpowiedzi nie otrzymam.
Mówi się trudno, idzie się dalej.
I szedłem, dopóki jakiś kretyn nie zszedł mi z drogi i potrącił mnie barkiem. Ci ludzie na serio już kompletnie nie myślą?
- Ej! - odwróciłem się zdenerwowany. - Zaczepki, kurwa, szukasz, cwelu?
- No chyba teraz ty - nastolatek odwrócił się do mnie. Kojarzyłem blondyna ze szkoły, jednak musiał być zbyt nijaki, skoro nie pamiętam jego imienia ani nazwiska. - Odwal się.
- Z przyjemnością, jeśli grzecznie przeprosisz za swoją głupotę - oznajmiłem i zacząłem powoli podchodzić do wroga.
- Bane, spierdalaj - fuknął. Jednak nadal stał w miejscu, tak samo jak i nie przeprosił.
- A ty jesteś...?
- Verlac - wywrócił oczami. Patrzyłem się na niego nadal, oczekując imienia, którego za chwilę mi udzielił. - Sebastian, idioto.
- Jeszcze raz, kurwa, mnie wyzwiesz, a wylądujesz w śmieciach, gdzie twoje miejsce - spojrzałem na niego groźnie. - Przeproś i spierdalaj mi z oczu.
- Przeprosić? - parsknął śmiechem. - Wal się.
- Sam się prosiłeś, pamiętaj.
Podszedłem do chłopaka i bez wahania wymierzyłem mu prawego sierpowego.
~Alec~
- Alec! - Izzy zapukała do mojego pokoju.
- Hasło! - krzyknąłem i zacząłem pakować książki do plecaka, kiedy odrobiłem już wszystkie zadania domowe.
- Kochasz Bane'a!
- Hasło nieprawidłowe! - rzuciłem z oburzeniem. Co ona sobie myśli? - I głupie jak but!
- Prawidłowe - weszła do mojego pokoju i uśmiechnęła się niewinnie. - Przyszłam pogadać o twoim haśle.
- Nie mam ochoty słuchać twoich farmazonów na temat Magnusa - oznajmiłem z rozbawieniem, lecz troszkę nawet byłem ciekaw jej pomysłów co do mojej relacji z Bane'em.
- I tak to zrobisz - usadowiła się na biurku, przy którym siedziałem. - Jesteście razem?
- Nope, skąd taki pomysł? - odchyliłem się na krześle, by było mi wygodniej podczas przesłuchania. Lepiej odpowiedzieć na wszystkie pytania Izzy, bo inaczej będzie rozprzestrzeniać swoje własne teorie.
- Ze względu na słówka, jakie do ciebie mówił na stołówce - zachichotała.
- Tiaa... - zaśmiałem się cicho. - Nie znam go, pewnie taki po prostu jest.
- Mhm. Nie wiedziałam, że się z nim przyjaźnisz.
- Bo nie przyjaźnię. W każdym razie jeszcze, bo chcę go poznać.
- Why? - poruszyła sugestywnie brwiami. - Spodobał ci się?
- Nie jestem gejem, siostrzyczko - zaśmiałem się. - Chcę go poznać tak po prostu. Znasz mnie.
- No tak. Uwaga, pan "Lightwood darmowy psycho psycholog" rusza na polowanie.
- Właśnie - uśmiechnąłem się.
- Ale... Nie uważasz, że Jace ma trochę racji? Ja kocham tych niegrzecznych, uwierz, ale co jeśli ten cały Bane coś ci zrobi? - na jej twarzy zaczęła malować się troska.
- Nie zrobi, umiem o siebie zadbać.
- A jak zaczniesz przez niego palić? Ćpać albo się i bić?
- Izzy - spojrzałem na nią uważnie. - Mam. Nad tym. Kontrolę.
- Tylko obiecaj mi coś - westchnęła.
- Hm?
- Jeśli byś zaczął przez niego palić albo tam pić, no nieważne, to... Zostawisz go w spokoju. Nie będziesz już chciał mu pomóc, obiecaj, że będziesz wtedy trzymać się od niego z daleka.
- Izzy, ja chcę mu pomóc...
- A ja właśnie o tym mówię, Alec - powiedziała z determinacją w głosie. - Obiecaj, że rozpoznasz, kiedy zaczniesz się staczać. I odsuniesz się od niego. Obiecaj.
- Uspokoi cię to?
- Tak.
- To obiecuję. Ale nic takiego nie będzie mieć miejsca, zobaczysz.
- Przekonamy się.
- Tak, tak. To wszystko?
- Zaraz kolacja. I poza tym, powiedz coś Jace'owi, bo będzie bardziej dociekliwy niż ja. Nie lubi bad boys, chociaż sam nie jest święty - prychnęła. - Narka.
Dziewczyna zeskoczyła z biurka i wyszła z mojego pokoju, pierwszy raz w życiu zamykając za sobą drzwi wtedy, kiedy miałem już krzyczeć, by to zrobiła. Odepchnąłem się nogami od podłogi, zmuszając krzesełko na kółkach, by podjechało pod łóżko, na którym się położyłem. Jednak nie mogłem leżeć długo, gdyż w końcu zaraz zaczynała się kolacja. A ja byłem głodny.
~Magnus~
- Mam nadzieję, że coś do ciebie dotarło - warknąłem. Kopnąłem Sebastiana raz jeszcze w brzuch, widząc, jak chłopak zwija się z bólu na chodniku. Było to bardzo satysfakcjonujące.
- Po... Pożałujesz tego... - wysyczał, zaciskając szczękę. No, bardzo straszna groźba, wnioskując po człowieku, który pobity leży na ziemi.
- Tia, tia.
- Ej! - krzyknął jakiś mężczyzna. - Ty! Zostaw go!
Przechodzień bawi się w bohatera, tak? Cóż, jako jedyny z tych wszystkich ludzi, którzy omijali mnie szerokim łukiem, kiedy cios za ciosem uderzałem w żebra chłopaka. Chyba mu kilka złamałem, bo słyszałem chrupnięcie. Albo to moje dłonie.
Kiedy facet zaczął biec w naszą stronę, ja poprawiłem plecak na ramieniu i spierdoliłem w stronę domu. Po drodze wyciągnąłem telefon z kieszeni, by się w nim przejrzeć. Dotknąłem mojej rozciętej wargi, zauważając na dodatek jeszcze siniaka pod okiem. Pieprzony Verlac.
***
Wszedłem do domu i zdjąłem buty, rzucając je niedbale pod ścianą. Ścisnąłem ramię mojego plecaka, kiedy poczułem woń alkoholu. Nie miałem najmniejszej ochoty rozmawiać z ojcem. Jeśli oczywiście rozmową można nazwać słuchanie jego pijanego bełkotu, który za każdym razem doprowadzał mnie do szału. Ale musiałem wziąć od niego pieniądze na jakieś zakupy, bo nic dziś nie jadłem. A brzuch się odzywa.
Westchnąłem bezradnie i po krótkiej drodze przed korytarz - wszedłem do salonu. Ojciec spał sobie na kanapie, schlany w trzy dupy. Okropnie tu śmierdziało. Nawet dla mnie, a powinienem być przyzwyczajony do takiego zapachu. Cóż, nie jestem i nie będę.
Kurwa no, nawet nie mam się do kogo przytulić. Zdaje sobie sprawę, że myślę jak jakiś bezbronny ciota, ale czasami właśnie tak się czuję. Jednak... Jeśli po części z tego powodu przyczepiłem się do Lightwood'a, bo jestem "samotny", to byłbym w dupie. Ale nie będę.
Zatykając nos, podszedłem do ojca i wygrzebałem z kieszeni jego płaszcza portfel. Co za pijak, nie zdążył się nawet rozebrać, a już wziął się za chlanie. A jak spojrzę na tą górę butelek po piwie wokół fotela, mam ochotę puścić pawia. Pewnie dlatego wolę już fajki i narkotyki od alkoholu.
Znalazłem w portfelu tylko stówę. Gdzie reszta? Chuj tam, nie ja płacę za mieszkanie, to nie obchodzi mnie to w jakimkolwiek stopniu.
Wziąłem papierowy banknot w dłoń i szybkimi krokami wróciłem do przedpokoju. Zostawiłem tam plecak, nałożyłem buty - które, do kurwy, nie wiem, po co ściągałem - i wyszedłem z mieszkania. Zacząłem szybko schodzić po schodach, kiedy telefon zawibrował w mojej dłoni. Spojrzałem na ekran, orientując się, że napisał do mnie Raphael.
Rafi: ja ty ragnor i koka u mnie? Rodziców nie ma.
Ja: a ty przypadkiem nie chciałeś mieć lepszej frekwencji żeby starzy na wakacje zabrali cię na majorke?
Rafi: przecież jutro wolne.
Dzięki Bogu.
Ja: bo? Jeśli można wiedzieć?
Rafi: coś tam malują. To jak?
Zastanowiłem się przez chwilę. Skoro jest wolne, a ja mam swoją misję, to muszę się jej poświęcić.
Ja: nie dam rady. Bawcie się beze mnie 👌
Rafi: wuuut???
Ja: alekiem muszę się zająć, cnie? 😏😏😏 zajdę do ciebie tylko po trochę koki.
Rafi: chcesz go naćpać? XDD
Ja: naćpać i wykorzystać 👌
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro