𝟎𝟎𝟗.
𝐒𝐀𝐍𝐙𝐔 𝐇𝐀𝐑𝐔𝐂𝐇𝐈𝐘𝐎 nigdy nie doceniał małych rzeczy. Stale przemykała mu przez palce, ponieważ zawsze zwracał swoje błękitne oczy ku sprawom i osobom rozmiarem większym metaforycznie od niego samego. Była to jego swoistym przekleństwem. Uważał się za stojącego pod piedestałem, od wielu lat wykonując posłusznie miotane z góry polecenia. Wobec tej zależności nie miał czasu na małe cudy codzienności. Przynajmniej do momentu, w którym czas tamtego środkowo kwietniowego dnia stanął dla niego w miejscu. Kiedy tak bez ducha leżał obok (Imię) na szpitalnym łóżku, całkowicie nieprzejęty opinią wścibskiego otoczenia, wtulony w jej śpiącą sylwetkę i z każdym następnym uniesieniem się oraz odpadnięciem jej klatki piersiowej, stawał się świadkiem mikroskopijnego cudu. Nie mógł opisać szczęścia, które owe zjawisko mu dostarczało.
Haruchiyo wiedział, że było to absurdalne, aczkolwiek czuł się w pewnym sensie winny stanu, w którym znajdowała się obdarzona przez niego uczuciem dziewczyna. To było skrajnie niemożliwe, jednak Sanzu odbierał takie wrażenie ze względu na to, że większość rzeczy, które dostawały się w jego ręce, zostawały przez niego szybciej lub później całkowicie zniszczone. Bardziej umyślnie bądź nie.
Mogła mieć zamknięte oczy, maskę tlenową na twarzy i wielką aparaturę, która już jako jedyna utrzymywała ją nadal przy względnym życiu, ale (Imię) żyła. Następny cud nastąpił, kiedy w końcu otworzyła swoje majestatyczne (kolor) oczy, które wiosenniły jego krajobraz bardziej, niż obecna pora roku. Za którymi Sanzu zdołał już porządnie zatęsknić. A potem wymówiła jego imię.
— Sanzu — jej słaby głos ledwo przebijał się przez nieustannie piszczącą aparaturę, jednak różowowłosemu zdawało się, że jest w stanie słyszeć już wyłącznie ten jeden jedyny dźwięk.
— Hmm? — wydusił z siebie, nie ważąc się przerywać końcowego wybrzmienia słów (Nazwieko).
— Obiecaj mi coś. Tak wiem, obietnice są po to, by je w końcu złamać lub o nich zapominać. Ale i tak chcę żebyś mi coś obiecał, dziwaku — jej ciągła gadatliwość, nawet w tak zatrważających okolicznościach łamała mu serce. — Obiecaj mi, że nawet po tym wszystkim i tak będziesz o mnie pamiętał.
— Jesteś jak dojebany cierń. Za bardzo wchodzisz pod skórę, aby potem nawet próbować cię stamtąd wyciągnąć siłą. Zalegasz na amen. Zresztą, kto by chciał, (Imię)? Kto by tego, do cholery, chciał o tobie zapominać? — mówił z takim przejęciem, że w jego niebieskich tęczówkach zdążyły zebrać się oceany wzburzonych łez, które jednak nigdy nie okazały się na tyle odważne, aby ukazać się światu. Podniósł się na rękach, nie będąc w stanie oderwać od niej spojrzenia ani na sekundę. — Wiesz, kochać cię było zajebiście ogromnym darem. Dziwne, że potrafię to przyznać już teraz, bo mówi się, że wszystko nabiera wartości dopiero po stracie. Ale popatrz, jesteśmy. I mogę to powiedzieć bez cienia wątpliwości. Mógłbym to nawet wykrzyczeć! — ostatnie zdanie dodał już niemal tym domniemanym krzykiem, doznając znikomo jakiejś przedziwnej szczęśliwości.
— Opamiętaj się, Bob. To szpital. Onkologia, a nie twoja prywatna uzewnętrzniania krzywizn maleńkiego serca. Także morda w kubeł, albo jeszcze nas wywalą — (Imię) chciała zaśmiać się na jego idiotyczną szczęśliwość, natomiast wyszedł z tego tylko napad kaszlu.
— Może serce i mam maleńkie ale-
— Nawet nie waż się tego kończyć — (Nazwisko) zdążyła w porę uspokoić swój oddech, aby pouczyć go karcącym tonem w towarzystwie krytycznego spojrzenia. Haruchiyo tylko się na nie uśmiechnął, stęskniony każdej emocji, którą tylko go częstowała.
— Wiesz dlaczego nazywam cię czubkiem? Albo innymi podobnymi synonimami? — zapytała go nagle po momencie zaległej między nimi ciszy, podczas której nieustępliwa siła grawitacji w końcu sprawiła, że łza z prawego oka mężczyzny zaczęła staczać mu się w dół policzka. (Imię) ostatkiem sił zmusiła się by ułożyć na nim swoją lodowatą dłoń, ścierając opuszkami palców słoną ciecz. Różowowłosy bez słowa sprzeciwu wtulił się tylko bardziej w jej skórę.
— Bo twierdzisz, że jestem szalony i wyglądam na obłąkanego? Bo zdecydowanie jest coś ze mną nie tak? — urzeczony, patrzył prosto w (kolor oczu) zwierciadła, które, tak jak za pierwszym razem, nic mu natomiast nie zdradziły. — Nie?
— Nazywam cię tak, ponieważ twierdzę, że jesteś wyjątkowy. I nie, nie taki „specjalnej troski". Jesteś po prostu taki inny. Piękny w swojej dziwności. Mówił ci to już ktoś? Jeżeli nie jesteś wyjątkowy dla całego świata, to przynajmniej możesz dalej żyć w przekonaniu, że byłeś dla jakiejś tam dziewczyny, która była upierdliwa, pojebana i kochała cię na końcu jak skończona idiotka. Bo masę czasu zabrało mi zaakceptowanie umierania, ale wtedy zjawiłeś się ty. I to ja jestem upierdliwa, tak? — Sanzu nawet nie przejmował się kolejnymi łzami, które kolejno spływały równomiernie z każdym kolejnym słowem dziewczyny. Jej palce zrobiły się mokre od słonej cieczy. Tym samym absolutnie nie przeszkadzało to (kolor)okiej. Nie mogła jednak powstrzymać zsuwania się słabej, przeciążonej kończyny w dół. Sanzu w porę przytrzymał ją, dociskając swoją odpowiedniczką z powrotem do poprzedniego miejsca. — Nie od dziś wiadomo, że świat ssie. Nic dziwnego, że w przeciwieństwie do mnie nie zorientował się co traci. Ja jestem super mądra i z pewnością nie ssę w niczym.
Z tymi też słowami Sanzu Haruchiyo raz jeszcze doznał szczęścia, o którym nawet nie poważyłby się śnić. Nie był na tyle zuchwały, by zatonąć w fantazji odwzajemnienia jego niezmiennych, nadal nieco nierealnych uczuć. To zdawało się tak bardzo nierealne. Wykraczające poza wszelkie obszary jego kreatywności. Umysłu, który jeszcze nie tak dawno temu wypełniały wyłącznie krwawe wizje, jak i faktyczna żądza mordy bez konkretnego motywu. Brutalność zaś służyła mu za oręż, a nietrzeźwość - jedyną rzeczywistość, w której się odnajdował. Mógł być sobą.
Ale pojawiła się osoba, przy której nie bał się próbować z tego wszystkiego zrezygnować. Osoba, z którą chciał umrzeć, a dała mu właśnie życie. Uwolniła od śmiertelnej, kwiecistej choroby, atakującej jego płuca. Zaś on nawet tego nie zauważył, zbyt pochłonięty wszystkim tym, na co się składała.
— Ssiesz — zarzucił jej bez cienia wrogości w tonie. To było do niego takie niepodobne. Tak wielce dalekie do postawy, którą przejawiał wobec tej dziwaczki na początku ich znajomości.
— Niby w czym? — nawet w tym stanie wykrzesała z siebie wyraźnie oburzenie.
— W walce ze śmiercią, cieniasie. Przyłóż się do niej trochę, dobra?
— Okej. Ale nie mogę ci niczego obiecać, Haru. Jestem taka zmęczona, że ledwo mam siłę na oddychanie. A co dopiero... — chciała mówić dalej, na przekór pokazując mu, że może. Że swojej upartość pokona nawet samą śmierć. Przerwał jej, przykładając palec wskazujący do swoich ust.
— Cii! Cicho już bądź przeklęta gaduło. Wystarczy, że tutaj ze mną pozbędziesz jeszcze chwilę. Jeszcze tylko moment, w ciszy. Zbudujemy naszą małą nieskończoność, okej? — niebieskie tęczówki patrzyły na nią znacząco, wręcz natarczywie w cichym wyczekiwaniu. I chyba nikt jeszcze nie zwykł tak pięknie przemawiać o ostatnich minutach ludzkiego życia. Chcąc ją ostatecznie uciszyć, Haruchiyo jeszcze bardziej się nad nią pochylił, na moment opuszczając jej maskę tlenową i składając szybki pocałunek na nosie (kolor)włosej, widocznie zawstydzonej dziewczyny, która natychmiast uciekła spojrzeniem gdzieś w bok.
— Ty zjebany złodzieju... Czy ty właśnie... zajebałeś mój sposób wypowiedzi?
— Tak się składa, że tak — różowowłosy nie zdołał utrzymać na wodzy swojej wesołości, spowodowanej faktem, iż jego osobliwa wariatka naprawdę odwzajemniła jego miłość. Jego (Imię), która na widok jego szczęśliwej twarzy sama odwzajemniła ów wyraz, zamykając ciążące jej od dłuższego czasu powieki. Była taka zmęczona i taka szczęśliwa. — Oi, Zelda? Halo, (Imię)? (Imię)!
Jej imię pochodzące wprost z jego ust stało się melodią ulotną, która zabrzmiała w jej uszach jako ostatni akord. Haruchiyo zawsze tak pięknie wymawiał jej prawdzie imię.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐅𝐥𝐨𝐫𝐞𝐧𝐜𝐞 + 𝐓𝐡𝐞 𝐌𝐚𝐜𝐡𝐢𝐧𝐞 - 𝐍𝐞𝐯𝐞𝐫 𝐋𝐞𝐭 𝐌𝐞 𝐆𝐨]
Smutne, epickie historie w gruncie rzeczy są faktycznie fatalnymi opowiastkami, natomiast wiele też zależy od sposobu, w który zostaną opowiedziane. Dopuszczalne są metody, w których pięknie uplecione słowa są w stanie doprowadzić odbiorcę do rzewnych łez. Są też i takie, w których upiększamy smutek szczyptą osłody bądź lekiem na niże humoralne - poczuciem humoru. Mówimy wtenczas o pięknych ludziach z pięknymi charakterami, zamieszkujących najpiękniejsze dzielnice miast, z kolei ich życie wyścieła wyłącznie bezmiar szczęścia. Łzy stanowią taki sam mit, jak pradawne dinozaury, zaś na niewygórowaną cenę przebaczenia składają się ledwie solidne, szczere przeprosiny.
Ale to nie jest prawda - tylko przykra ułuda, którą uwielbiamy zatruwać swój pokryty bezmiarem dziecięcej naiwności umysł.
Prawda jest taka, że (Nazwisko) (Imię) była niebanalną, efemeryczną poezją, w której Sanzu Haruchiyo z czasem zaczął dostrzegać piękno i nauczył się kochać. Stanowiła piękny nieporządek, słodki dysonans, który tylko w nieładzie potrafił być niebanalną sobą. Układanką, na której urok składały się wszystkie te rażące dziury, bezpowrotnie pozbawione odpowiedniego elementu. Możliwie, że takowy od tak nie istniał. Wydawało się, że stanowiła źródło światła, dzięki któremu, zdawało mu się, że dostrzega lepiej, wyraźniej krętą drogę przez życie. Jednak nawet obszary, w których pozornie mieszka jedynie słońce, zawierają odpowiadające mu, równe ilości cienia. Słodki smak miłości niesie za sobą gorycz każdego z rozstań.
I nawet jeżeli próbowali byśmy okrążyć cały glob, podążając za ciepłem, które niosły ze sobą promienie słoneczne, w którymś momencie i tak w końcu musiała zapaść dwunastogodzinna noc, okrywająca każde sklepienie grubym kocem ciemności. Ostatecznie musiało dojść do rozłąki, po której kończyły się wszelkie dalsze szlaki spotkań, zaznaczanych niewielkimi, uroczymi krzyżykami na pogniecionej od nieskończonego zgniatania i pchania po kieszeniach, tajemnej mapie kochanków. Rozdroża, w którym każda z dalej podjętych dróg prowadziła donikąd. Zakrętem, na którym zamiast drugiego człowieka, spotykaliśmy wyłącznie okrytą mrokiem kostuchę.
— Moje życie jest do dupy. Nie potrafię nawet utrzymać się w nim przy trzeźwości. No czarna dziura ozonowa, jak chuj. Tak byś powiedziała, jestem tego pewny. Tylko ograniczyłabyś te kurewskie przekleństwa, święta cnotko. Później dodałabyś to swoje wkurwiające „dziwaku". Albo „Bob". Ale nigdy nie nazwałabyś mnie ćpunem, jak robili to wszyscy naokoło, bo byłaś cholernie inna. Myślałem, że jesteś świrnięta, a byłaś niezwykła. Zbyt inna i pogodna na to zatęchłe, chemiczne miejsce. A ja miałem szczęście, że dokładnie w samym środku tej czarnej dupy przyszło mi cię kochać, Zeldo, ponieważ mogli to przyznać jedynie wybrańcy. Znów sprawiłaś, że poczułem się wyjątkowy.
Podczas gdy Sanzu Haruchiyo wpatrywał się wyłącznie w kwieciście przyozdobioną za jego sprawą trumnę, wszyscy zgromadzeni wgapiali się zszokowani, z wyrazami znacznego zdegustowana na pomarszczonych smutkiem życia twarzach wprost na niego. Jedyną osobę, ubraną na pogrzebie na kolorowo. Ludzie, którzy w chociażby najmniejszym stopniu nie znali ich skąpanej w tragizmie historii, według niego nie zasługiwali w żadnym stopniu na jego uwagę. Niebieskooki z czułością wyciągnął dłoń ku drewnianemu wieku, a podwijająca się śnieżnobiała koszula ujawniła skrawek jego nowego, znajdującego się na nadgarstku tatuażu. Mała, misternie wykonana stokrotka do złudzenia przypominała tą, którą posiadała sama (Nazwisko).
Gdyby ci ludzie faktycznie znali (Imię) (Nazwisko), wiedzieliby od razu, iż nie znosiła jednokolorowych, czy pozbawionych kolorów frazesów. Wtedy również zrezygnowaliby z dennej, stereotypowej na pogrzebach czerni. Ale nie znali jej. W przynajmniej nie do tego samego stopnia co i on. Z radością wystawił w ich stronę środkowy palec.
— Przepraszam, ale kim jesteś młody człowieku? Kim byłeś dla mojej córki? Jej... chłopakiem? — starsza, (kolor)oka kobieta z opuchniętą od płaczu twarzą patrzyła się pytająco prosto w nachylonego nad trumną jej córki mężczyznę. Haruchiyo chciał po raz ostatni przylgnąć do jej powierzchni tak bardzo, jak tylko było to możliwe. Nie odrywając od niej wzroku, udzielił zrozpaczonej kobiecie najoczywistszej odpowiedzi.
— Hmm, ciężko stwierdzić. Z pewnością byłem jej głupkiem. Więc chyba tak. Chyba mogę powiedzieć, że byłem jej chłopakiem. Kto wie? Może nawet czymś więcej. Jednak zabrakło nam czasu, aby się o tym przekonać. Może następnym razem?
Sanzu Haruchiyo został przy boku (Imię) (Nazwisko) do momentu, aż pokryła ją gruba warstwa ciemniej ziemi. Odchodząc po zmroku, nie omieszkał się rzucić jedynym z plastikowych krzeseł, na których wcześniej siedzieli uczestnicy pochówku.
Jedni zwali podobny stan śmiercią. Jeszcze inni - wiecznym spoczynkiem, poprzedzonym pogrzebem, urządzanym wyłącznie dla żywych. Gdyż sam martwy i tak nawet nie był w stanie wzruszyć się ów eleganckim, wystawnym gestem. Ale jak tu odpocząć, gdy na wargach wciąż pozostawała niedopowiedziana historia niespełnionej miłości, która miała umrzeć śmiercią naturalną, pogrzebana przez sam zaszczytny czas?
dla mnogich zapomnianych i ku czci wybrańców obdarzonych pamięcią.
no i znowu mamy koniec! standardowo niesamowicie dziękuję za waszą obecność tutaj, jak i jej wszelkie ślady❤️ mam nadzieję, że do zobaczenia w kolejnym tworze!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro