Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟔.


[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐥𝐲𝐤𝐤𝐞 𝐥𝐢 - 𝐝𝐞𝐞𝐩 𝐞𝐧𝐝 - 𝐚𝐥𝐭 𝐯𝐞𝐫𝐬𝐢𝐨𝐧]

𝐆𝐃𝐘 𝐔𝐌𝐈𝐄𝐑𝐀𝐒𝐙, jakoś tak trudno patrzeć na innych ludzi i zjawiska nie znające pojęcia czasu bez grama zazdrości. Mimo świetnej maski ogólnej wesołości i roztrzepania, zazdrość wyżerała wnętrzności (Imię) (Nazwisko) nawet gorzej od tego przeklętego nowotworu.

Oczywiście, że była dziwna. Szczyt osobliwości zaczynał się w jej nieustępliwym zamiłowaniu do wszelkiego rodzaju dziwnych, równie nie codziennych ciuchów. Wspinając się przez nadpobudliwą, przerysowaną pogodę ducha, którą postanowiła ustawić jako pierwszą w swojej hierarchii relacji międzyludzkich. Przechodząc przez ciągotę do wielobarwnych peruk, a zgrabnie zakańczając na doktrynie jakoby palenie również miało być swego rodzaju sztuką, którą głosiła z przesadną dumą, wypinając pierś do przodu.

(Imię) wychodziła z założenia, że skoro już jedno zwierzątko przygarnęła do swojego ciała, to kolejne dwa czy trzy nie powinny jej aż tak zaszkodzić. W ten sposób skończyła na wypalaniu dziennie przynajmniej jednej paczki papierosów z czerwonego opakowania i przechylając hurtem lekko sześć kubków kawy. Czy ów wzór stanowił poniekąd magiczną recepturę na dobrą minę do śmiercionośnej gry? Kto wie, może była to zwyczajna reakcja na masowe wpychanie w siebie kawy.

Więc w afekcie (Imię) (Nazwisko) wcale nie była taka naturalnie wesoła i niosąca poprawę humoru bliźnim. We wnętrzu istniała tylko jako skulony, mały człowieczek, który stopniowo zamarzał, ogołocony z wszelkiego źródła ciepła. Pomimo to, natrętny uśmiech tkwił wiecznie przyklejony do jej nienaturalnie bladej twarzy, mieszającej się z bordowym workami pod oczami i której niezdrowy koloryt tylko podkreślała czerwona szminka, z niemożliwą ochotą nakładana przez dziewczynę na zsiniałe usta. Nie jej było dane odwracać biegu rzeki życia, który nieprzerwanie od kilku lat pchał ją do oceanu śmierci. Ponieważ to dokładnie tam ujście miała każda z maleńkich strumyków, które nigdy dotąd jeszcze nie ewoluowały w wodospady.

Bo umieranie zmieniało ludzi, sprawiając, że zaczynali żyć miliony, tryliony razy mocniej, a nie tylko biologicznie istnieć. Naprawić błędy przeszłości. Radykalnie, kontrastowo zmieniać ludzkie charaktery. Wierzyć w cuda. Podnosić się z klęczek, by znów zacząć błądzić w niezmiennym od początków czasu poszukiwaniu. Wyważać uchylone drzwi rozłąki. Lgnąć do skrajnych doznań adrenalinowych. Przywierać do obcych ust, początkując niepewną drogę ku sercu. Czy w ogóle miało prawo bytu? A może wyginęło, jak i te nieszczęsne dinozaury lub książęta na białych koniach? Czy w jednakże w źródle problemu umieranie uczyło życia? Komu jednak było dane osądzać czy człowiek przybierał lepszą, czy też gorszą wersję siebie?

(Nazwisko) zaryzykowała, ubierając na codzień zarówno coraz to nowszy, zmielony czasem sweter i zachwyt wobec wszystkiego, wokół czego dane jej jeszcze było się obracać. Niezbyt zgrabnie, zgarbiona i pokraczna lawirować z pozorami dobra, wyrytymi siłą w intencjach na wewnętrznej stronie czaszki. Bo czas miała ograniczony.

Podejrzewając, że można być dobrym człowiekiem, mikroskopijnymi kroczkami zmierzamy do starań by naprawdę się w niego przeobrazić. Niczym poczwarka w motyla albo pozornie martwe drzewo, w następną wiosnę rodzące własne liście, zaś w lato, przewyższając wszelkie oczekiwania - wybitne kwiaty. Nie przebierać się zewnętrznie w wyszukane szaty pozornego dobra, a pozwolić, aby wydostawała się bezpośrednio ze środka. Rezonowało w powietrzu, tworząc niebiańską symfonię, zapadająca chociażby przez chwilę w krótkotrwałą pamięć żyjącego w ciągłym pędzie autostrad odbiorcy. Nie - zadowalać się pozorami, nie wiadomo jak sycącymi kąskami by się okazywały. Nieistotne, kto by nimi karmił. Stanąć do walki, nawet jeżeli z ust każdego przewidującego przyszłość maga wydobywało się jeszcze więcej wizji, głoszących o sromotnej przegranej. Sprawić, że sama w sobie krew, którą przelewamy, dążąc do większego dobra, stała się osiągnięciem rzekomego, poczwarkowego celu. Pierwszego stadium dobra.

Warstwiąc pod ciężko krwawiącymi opuszkami palców motywację, dokładając do niej kilka kartek, po czym z trzaskiem zamykając książkę z przepisami na udany żywot. Scenariusz spełnienia.

A potem pozwolić, aby rozsypał się w drobny mak, rozwiany przez gwałtowny wiatr otwieranych drzwi. Drewnianej płyty, w której progu stanął nieustannie mordujący ją spojrzeniem Sanzu Haruchiyo.

(Imię) właściwie nie mogła pozbyć się myśli, jakby za każdym razem, gdy dane było im się spotkać, nosił na licu parzącą maskę zdenerwowania. Jakby to ona odpowiadała za każdą, wyrządzona mu kiedykolwiek krzywdę. Nawet jeżeli mieli okazję znać się od około pięciu minut, w patrzeć twarzą twarz od pięciu sekund.

Dla niektórych ludzi czas rządził się własnymi prawami. Czy to z samodzielnego wyboru, czy z często niekorzystnych okoliczności.

I tak Sanzu Haruchiyo stał się przeszkodą na drodze (kolor)okiej dziewczyny do okraszonego dobrem odkupienia. Do spokojnej, bezproblemowej śmierci. Dlaczego? Ponieważ początkowo jej groził, praktycznie na nią pluł i mordował wzrokiem. A skończył na czułym obdarzaniu jej ust pocałunkiem.

W ten sposób skreślił każdy wyraz, który dziewczyna długotrwałe zapisywała w swoim życiorysowym scenariuszu, sprawiając, iż zapanował tam totalny chaos. Gdyż Sanzu Haruchiyo sam w sobie był chaosem.

Jednego była pewna - z całą pewnością nie chciała w tym epizodzie swojego kończącego się życia przyjmować od niego litości. Tym bardziej - miłości, której ni to daleko było do tej pierwszej wartości.

Był niepasującym elementem na obrazie, który tak pieczołowicie kreowała - dziele jej życiorysu. Jego tytuł brzmiał zaś - „Sztuka umierania".


Zaczynając kochać, początkujemy zacieranie się osi czasu, związanej z obiektem naszych uczuć. Mając styczność z podobną zależnością zwykle nie sposób jest spamiętać momentu pierwszego zetknięcia spojrzeń, pierwszego pocałunku czy pierwszego razu, gdy przez ów osobę zamarł ci oddech w piersi, albo też podstępne motyle i ćmy grasujące w samym środku żołądka, postanowiły dać o sobie znać. Jasne, kochamy daty - pełne, logiczne numerki, do których jeszcze bardziej uwielbiamy sprowadzać wszelkie mianowniki tego świata. Kody, skrypty, zaokrąglenia, uczucia. Tym bardziej - daty. Przymuszany się do utrwalania w pamięci wszystkich numerycznych znaków, wiążących się z początkowymi razami, osobiście możliwie nieświadomie siejąc do nich wewnętrzną niechęć. Zasiewając wiatr, w konsekwencji zbierając brutalną burzę.

A dzieje się tak, ponieważ, w odróżnieniu do głupiutkiego serca, bliskie naszemu rozumowi jest zapominanie. Może dlatego miłość zdaje się taka niebezpieczna? Czy z tego powodu dramaturdzy słyną z ukazywania jej raczej jako mrocznej, krwiożerczej bestii lub pułapki bez wyjścia, zamiast przyjemnego, niewinnego pierwszego zauroczenia? Mocną ręką stawiają bardziej na ostrą wichurę, aniżeli letnią, orzeźwiającą bryzę.

Sanzu nie lubił dat. Sucha pamięciówka nigdy mu nie szła, a nie poprawiał tego zwłaszcza stan druzgoczącego wyniszczenia komórek jego mózgu, czy ogólny brak skupienia na konkretnych aspektach. Numerki były małe, wredne i najchętniej poćwiartował by je na jeszcze coś mniejszego oraz bardziej krwawego. Więc niebieskooki zamiast grząźć w rocznicach i świętach zakochanych, znacznie bardziej wolał zatapiać się w teraźniejszość i każdym szczególe, z którego się składała. Nie przeszłość, ani przyszłość - tu i teraz.

Aczkolwiek to tu i teraz było nienormalne do kwadratu. Nawet dla Sanzu Haruchiyo.

— (Imię). Co my tak właściwie robimy w jakiejś przeklętej kwiaciarni? — mężczyzna, który jeszcze chwilę wcześniej zawzięcie kopał jakąś brzydką, pomarańczową doniczkę, przeniósł z niej swoją całą uwagę na znacznie bardziej atrakcyjny widok, mlaskając niezadowolony językiem.

(Imię), nosząca typowo dla siebie czerwień na ustach, tym razem całość ciała okryła czernią. Mimo to, nawet do ponurej kreacji musiała dodać pewien, typowy dla siebie akcent - prostą, trochę pofalowaną u dołu sukienkę równomiernie przyzdabiały maleńkie stokrotki. Jej włosy wydawały się Sanzu niebywałe intrygujące - była to krótka fryzura typu bob, podzielona kolorystycznie na pół - kontrastowo po lewej stronie znajdował się biały, a po drugiej czarny kolor. Można by zarzucić jej niemal cichy symbolizm, graniczący z ciekawym poczuciem humoru. (Nazwisko) była na tyle osobliwa, iż dorzucenie na jej konto informacji do ulubieniu sobie symboliki ani trochę nie robiła na nim wrażenia. Sprawiała jedynie, że zabliźnione kąciki jego ust lekko zafalowały mu górze. W błękicie zaś błysnęło rozbawienie, jakaś niewyznana czułość.

Dziewczyna wydawała się zbyt zajęta nachylaniem się nad wielobarwnymi, pachnącymi kwiatami, żeby w ogóle próbować spojrzeć na mężczyznę. Różowowłosemu niezbyt przypadał do gustu taki otwarty brak atencji. Gdyby to nie była (Imię), to osoba okazujący mu podobny brak zainteresowania zapewne od dawna gryzłaby przeklęte chwasty od spodu.

— Już ci mówiłam, ciołku. Wczoraj na grupie dowiedzieliśmy się, że Tekada zmarł, pamiętasz? — patrzył ze szczątkowym zainteresowaniem jak jej smukłe, kościste palce, u których porażająco dobrze było widać przez nieznaczną warstewkę tkanki wszystkie paliczki, przebierały biegle pomiędzy wielobarwnymi kwiatostanami, różnej długości łodygami, czasem nawet przejeżdżając krytycznie po kutykularnej warstwie chlorofilowych liści. — Ugh, oczywiście, że go nie pamiętasz — narzekała sama do siebie, mrucząc gniewnie. Uwielbiała zgrywać człowieczą latorośl, która to zdążyła pazernie pożreć ze smakiem każdy rozum tego padołu.

(Imię) najwyraźniej niezbyt przejęła się faktem, że obiekt jej oburzeń stoi dokładnie po jej lewej stronie, przysłuchując się temu z mieszaniną emocji. Chęć unicestwienia dzielnie stawiała opór znudzeniu czy obojętności.

— To ten gość od raka jąder, który tak płaczliwe rozdrabniał się nad poczynaniami swojej okrutnej żony. Słowo daję, aż sama w to uwierzyłam i zaczęłam jej po cichu nie znosić — starała się mu przypomnieć, w tym samym czasie odnajdując odpowiedni kwiat, który wyciągnęła ze sporych rozmiarów pojemnika z wodą, przystawiając pod odpowiednim kątem do pokaźnych rozmiarów bukietu, który udało się jej już zgromadzić pod ramieniem. Rośliny było już tak wiele, że powoli zaczynały wypadać.

— Jasne, że tego nie pamiętam. Gówno mnie obchodzą jacyś nieistotni, nie wartościowi ludzie. No chyba, że mam ich akurat zabić. Mogę ją dla ciebie zabić albo torturować aż do powolnej śmierci w męczarniach, jeśli tylko chcesz. Bez żadnego problemu — zaoferował, próbując na próżno sięgnąć po wiązankę od dziewczyny i przytrzymać ją w zastępstwie za nią.

Haruchiyo z politowaniem i żałosnością przyglądał się jak tamtego dnia zawzięcie stała przy swoim, maszerując wszędzie z butlą tlenową w czarnym pokrowcu na kółkach, którą za wszelką cenę chciała ciągnąć samodzielnie. Już trzy razy spotkał się z kategoryczną odmową, wysuwając dobrotliwą propozycję pomocy, która nie była wyłącznie podszyta litością, a również jego uczuciami. Mogła być niedotleniona, skrajnie szalona i mieć problemy z samodzielnym wprowadzaniem odpowiedniej dawki tlenu do płuc, aczkolwiek nadal rozpierała ją rażąca duma. Czyżby miała okazać się jednocześnie powodem jej zguby?

— Co ty na to? Oh! Naturalnie umiem jeszcze radzić sobie ze zwłokami. Jakoś ciekawie zaaranżuję miejsce zbrodni specjalnie dla ciebie!

Sanzu nawet zbytnio się nie zdziwił, gdy jego wysunięte w stronę stosu roślin dłonie równie szybko zostały strzepnięte na bok. Zirytowana (Imię) nie posiłkowała się już nawet żadnymi komentarzami odnośnie chęci pomocy ze strony jej towarzysza. Tylko prychnęła z pogardą pod nosem, co niemal wywołało wybuch pogodnego śmiechu u mężczyzny. Nie mógł jednak pozwolić sobie na tak frywolny czyn, gdyż ta umierająca dziewczyna była prawdziwie nieobliczalna. Groźniejsza od każdego szaleńca, którego miał nieprzyjemność spotkać. Nawet jego samego.

— Jeszcze tego mi brakuje, pozerze. Co do propozycji: kuszące, przyznaję... Ale nie ma mowy. Zaradzimy tej jędzy po mojemu.

— Po twojemu? Już się boję. Zadusisz ją drutami do szydełkowania tych zjebanych swetrów? Albo może zrobisz coś znacznie gorszego! Wsadzisz jej trujący bluszcz pod poduszkę? — Sanzu bawił się w najlepsze, otwarcie wyśmiewając znane mu zwyczaje (kolor)okiej. Zaś ona sama milcząc, ruszyła obrażona do następnej alejki kwiatów w akompaniamencie dźwięku małych kółeczek futerały butli, odbijających się od kafelkowej podłogi. — Nie? To do torebki?

— Moje swetry są piękne, a wiedza o roślinach obszerniejsza, niż kiedykolwiek będą zasoby twojego mózgu, Chiyo. Gdybym tylko chciała, to mogłabym bardzo szybko otruć cię domowej roboty trucizną z tych kwiatków. Powinieneś się zdecydowanie bać — ponownie przeszła do oględzin kolejnych kwiatów, nachylając się nad intensywnie pachnącymi roślinami.

— Umieram. Ze. Strachu. — wycedził między zębami, nie odstępując jej na krok. Z jakiegoś niezwykle nieprawdopodobnego powodu czuł nieodłączną potrzebę by przez cały czas znajdować się w jej pobliżu. Zupełnie jakby lada moment mogła upaść, krusząc się na miliony kawałeczków, niczym najprawdziwsza, śnieżnobiała, porcelanowa lalka. Normalny człowiek możliwie nazwałby ów przypadłość „zmartwieniem", natomiast Sanzu lubił po prostu zwalać wszystko na upierdliwość dziewczyny. — Co to ma być za kiczowata ksywka? — zapytał z opóźnionym refleksem, gniewnie marszcząc brwi na wydźwięk zlepku liter, które stanowiło drugi człon jego imienia. — ...Bukiet fioletowych goździków? — na widok w pełnego bukietu, który (kolor)oka, sygnalizując ukończenie, obowiązywała czarną wstążką, tym razem jego brwi powędrowały ku górze w znacznym zdziwieniu.

— Pewnie nie znasz się na symbolice kwiatów, co? — nareszcie spojrzała na niego, uśmiechając się kpiąco. I może różowowłosy znalazłby w sobie te stare pokłady złośliwości, aby jej dopiec, odpowiadając czymś zapewne opatrzonym w soczystą wiązankę nieocenzurowanych słów, jednak wtedy wydawało się to być ponad jego siły. Ledwo dawał radę zachować pozornie obojetny wyraz twarzy, kiedy zawiesił błękitne tęczówki najpierw na jej zapadniętych policzkach, a później na drobnej, plastikowej rurce, owiniętej za jej uszami i doprowadzającej bezpośrednio do nosa tlen z butli.

A potem pomyślał, że nawet gdyby zebrać do kupy calutki świat i podać jego dokładną miarę, nadal wypadałoby ona doprawdy maleńko przy wielkości, którą kryły jej (kolor) oczy.

— Oczywiście, że się nie znasz. Fiolet oznacza smutek i żal. A goździki - podziękowanie, uznanie i podziw. Myślę, że pasują do tego płaczliwego biedaka. Martwego płaczliwego biedaka — dodała ostatnie zdanie, po chwilowej refleksji. Beztroska, nie przejmowała się wrażeniem, które po sobie pozostawiała.

— A ten pojedynczy żółty... żonkil? Wygląda... podejrzanie. Też go tam dodasz? — Sanzu spojrzał na pojedynczego, intensywnie żółtego żonkila, trzymanego przez dziewczynę w drugiej dłoni. Ledwie rozpoznał jego gatunkowość.

— Ależ nie. To dar dla jego sknerowatej małżonki. W skrócie oznaczają egoizm, fałsz i zdradę. Na dodatek wręczę go jej do góry nogami. Pasuje idealnie! — (kolor)oka znacznie się ożywiła, wyrzucając niespodziewanie górne kończyny w powietrze, czym prawie przypieczętowała lot kwiatów w powietrze. Zapewne zakończony gwałtownym upadkiem i znacznym rozczłonkowaniem. Niebieskooki zdołał w ostatniej chwili złapać ją delikatnie za ręce, przytrzymując je w miejscu.

Ich zamiary dla postronnego obserwatora stanowiły zabawny, ironiczny kontrast. Był Sanzu, który po w zupełności pozbawiony skrupułów, bez zastanowienia powodował by liczne rozlewu krwi i rozczłonkowywanie. I była również (Imię), preferująca bardziej pacyficzne metody, jakimi było wręczanie ludziom o paskudnej osobowości kwiatów o niezbyt przychylnym znaczeniu.

— ...Przypomnij mi, żeby nigdy z tobą nie zadzierać. Twoja zemsta jest przerażająca. Jeszcze byś mnie udusiła swoimi chwastami — skrzywił się, dramatycznie symulując przerażenie i jednocześnie przejeżdżając rozwartą dłonią po rzeczonych „chwastach".

— Masz jakiś fetysz z tym duszeniem, przyznaj. Kwiaty to ty szanuj, Haru — mężczyzna znów został poczęstowany strzepnięciem własnych rąk ze strony podminowanej (Imię). I jakby nigdy nic, ponownie się obraziła, nadymając zapadnięte poliki, tym samym ruszając w stronę kasy sklepowej.

— Ah! Rozgryzła mnie — potwierdził podejrzenia dziewczyny, gdy nie było jej już w pobliżu, wsadzając dłonie do kieszeni oficjalnych spodni i ruszając za (kolor)oką.

Sanzu Haruchiyo tym razem uśmiechnął się pod nosem z wyraźną wesołością, która nawet sięgnęła jego oczu. Bez zbędnych słów znów podążył za obłąkaną dziewczyną, a tym samym - głosem swojego dogorywającego serca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro