𝐒𝐔𝐑𝐕𝐈𝐕𝐎𝐑
- Witaj, Katherine.
Gdy Katherine otworzyła swoje zmęczone oczy, jedynym co się jej wówczas ukazało była ciemność. Zwykła nicość i pustka. Dopiero w drugim odruchu powróciła jej wrodzona, a raczej nabyta poprzez lata ucieczki, czujność, orientując się tym samym, iż nie jest w pomieszczeniu zupełnie sama.
- Mogę się pochwalić doprawdy bujną wyobraźnią, ale nie spodziewałam się, że gdy wrócę do piekła ulegnie ono takiemu - tutaj przerwała, nadmiernie gestykulując, co najwidoczniej miało stanowić próbę ukazania ogromu owych „zmian" - ...remontowi.
Następnie nastała chwila ciszy, która ostatecznie została przerwana, kiedy to zamiast głosu naprzeciwko Katherine, z cienia, wyłoniła się kobieca postać. Pierce z początku jej nie poznała, miała bowiem przed sobą brunetkę o niemal oliwkowej cerze i ciemnych oczach. W kolejnej chwili zwróciła zaś uwagę na jej ubiór - koralowa bluzka w połączeniu z dżinsowymi spodniami z wysokim stanem nie zrobiły na niej jakiegokolwiek wrażenia, w przeciwieństwie do fartucha medycznego, który kobieta przywdziała na ten komplet. Dopiero moment później spostrzegła plakietkę na owym fartuchu.
- Meredith Fell? - przeczytała na głos.
- Zgadza się - przytaknęła spokojnie brunetka, dostrzegając, że Katherine właśnie zaczerpnęła tę wiedzę uprzednio skanując uważnie jej ubiór.
Katherine Pierce nigdy nie należała do osób, które dało się zaskoczyć. Zdecydowanie należała do tej grupy osób, które były gotowe na dosłownie każdą okoliczność i do każdej okoliczności posiadały również ówcześnie obmyśloną misternie pulę planów. Można było nawet rzec, iż gdyby kiedykolwiek miano nadać jakiemuś bytowi tytuł tego najbardziej gotowego na dosłownie wszystko, z pewnością otrzymałaby go panna Pierce. Jednak momentu i sytuacji, w której się znalazła nie przewidziała zupełnie. Co więcej, nie miała jakiegokolwiek pojęcia, jakim cudem znalazła się w takim miejscu. Przecież ponownie zginęła, co na marginesie już było dla niezwyciężonej Katherine porażką niezwykle, niemożliwie wręcz trudną do przełknięcia. Tak, zginęła w ramionach Stefana Salvatore - swojej jedynej, prawdziwej miłości, co było jedynym plusem jej kolejnego rychłego zgonu. Łącząc fakty doszła do wniosku, że skoro już nie żyła, koleją rzeczy powinna znów wylądować w piekle. Dlaczego więc znajdowała się tutaj? Może to kolejna sztuczka drużyny niejakiej Eleny Gilbert?
- Gdzie ja jestem? - zapytała w końcu wprost, po długiej ciszy, wymawiając namiastkę swych rozmyślań.
Rzeczona Meredith na to pytanie przyjrzała jej się jakby bardziej badawczo, niemalże z niepokojem i możliwe, że z niezrozumieniem. Katherine miała niewytłumaczalne przeczucie, iż wcale nie znajdowała się w piekle. Teraz czekała jedynie na potwierdzenie swych przekonań i w następnym odruchu - szukaniu drogi ucieczki. Meredith tylko westchnęła, lekko pokręciła głową, co Pierce wydawało się wielce niezrozumiałe, po czym odparła:
- Katherine, czy mogłabyś mi się przedstawić? Chciałabym, abyś podała mi przy okazji podstawowe informacje o sobie, takie jak przykładowo miejsce i data urodzenia.
Pierce tylko z coraz większą wewnętrzną konsternacją i niezrozumieniem przyglądała się Fell. Oczywiście, takie uczucia przejawiała wewnętrznie, natomiast zewnętrznie przygląda się tylko kobiecie z nieskazitelną obojętnością. Niezrozumienie wręcz prowadziło ją do podświadomego niepokoju.
- Dlaczego miałabym stosować się do czyichkolwiek, a tym bardziej twoich poleceń, Meredith? - zadała pytanie z nadal obojętną mimiką, godną prawdziwej aktorki, którą swoją drogą była, tym razem przenosząc puste spojrzenie z twarzy brunetki na swoje paznokcie. Tutaj nie zgadzał się kolejny szczegół - nie miały na sobie żadnego lakieru.
Tym razem Fell zamiast udzielić odpowiedzi postanowiła zrobić coś zgoła innego.
- Zdobimy tak, Katherine. Jeśli zastosujesz się do mojego „polecenia", ja udzielę odpowiedzi na twoje pytanie.
Układ wydał się Katherine zadziwiająco banalny ale każda strona odnosiła w nim jakąś korzyść, więc postanowiła na niego przystać, kiwając powoli głową. Z drugiej strony nie mogła narzekać, zwłaszcza, że nie znała jeszcze swojego położenia, a tym bardziej drogi ucieczki. Była zmuszona do improwizacji.
- Nazywam się Katerina Petrova, przyszłam na świat 5 czerwca 1473 roku w Bułgarii. Jestem wampirem przemienionym 6 kwietnia 1492 roku poprzez samobójstwo, za sprawą niejakiej Rose - Pierce przerwała wreszcie monolog - Czy tyle informacji wystarczy, Panno Fell? A teraz pora na moją odpowiedź. Czy to jest piekło?
Meredith wydała się Katherine niemo zawiedziona. Patrzyła na nią jakby czymś ją zawiodła, podczas gdy według Pierce widziały się pierwszy raz w jej 538 letniej egzystencji. Czy nawet do Katherine przy pierwszym spotkaniu można żywić takie odczucia? Fell tymczasem westchnęła.
- Katherine, znajdujesz się w szpitalu psychiatrycznym w Mystic Falls. Niestety, nie jest to piekło, lecz czasem ten przybytek zostaje takim mianem określony.
Panna Pierce nagle odwróciła gwałtownie wzrok od swojej dłoni, której paznokcie jeszcze chwilę temu wydawały się najciekawszym elementem na całym świecie. Była gotowa na każdą wiadomość, doprawdy każdą, ale nie taką. Szpital psychiatryczny? Już prędzej uwierzyłaby, gdyby ktoś powiedział jej, iż wyładowała w jakimś nadprzyrodzonym czyśćcu. Uwierzyłaby nawet, gdyby domniemana Meredith obwieściła jej, że znajduje się po raz kolejny w lochach Salvator'ów, albo gorzej - że to Klaus ponownie dał o sobie znać. Przez myśl jej nie przyszło, że ktoś chciałby zamykać 538 letniego wampira w szpitalu dla obłąkanych. Tak więc, jedyną reakcją, na którą zdobyła był zwykły, nawet całkiem szczery, śmiech.
- Co takiego? - zapytała głucho, uprzednio się nieco uspokajając. Pytanie odbiło się niemo o ściany ciemnego pomieszczenia.
Postanowiła ponownie przeskanować otaczające ją pomieszczenie, z którego nie zdobyła jednak żadnej cennej informacji. Wygląd Meredith również nic jej nie dostarczył. Wreszcie spojrzała w dół - na swój strój, i chyba pierwszy raz w tym stuleciu szerze się przeraziła. Miała na sobie typowy strój pacjenta - jednoczęściową pseudo-koszulę z krótkim rękawem w niebieskawym odcieniu. Spojrzała gorączkowo na kobietę naprzeciwko niej.
- Co to wszystko ma znaczyć? To jakiś podstęp, tak? Zaraz pojawi się któryś z Salvator'ów albo Klaus. Może nawet ta wiedźma Bennett. To musi być kolejny urok, jakiś cholerny czar.
Fell znów odetchnęła jakby cierpiętniczo. Katherine miała nawet wrażenie, że była dziwnie zmęczona.
- Nic z tych rzeczy, Katherine - cierpliwie udzieliła odpowiedzi.
Pierce chciała krzyczeć. Przecież była gotowa na wszystko. Przecież doświadczyła w swojej długowiecznej egzystencji już tak wiele: od straty, cierpienia i ciągłego strachu oraz ucieczki nawet do nawet chwilowego, lecz posmaku prawdziwej miłości. I przetrwała. Zawsze uchodziła bez szwanku, często zostawiając za sobą trupy, których nawet nie starała się chować w szafie. Potrafiła tyle przetrwać, ponieważ prawie zawsze stawiała siebie na pierwszym miejscu. Więc dlaczego znalazła się w sytuacji, w której sama się gubiła, nie potrafiła połączyć ze sobą odpowiednich kropek i uzyskać odpowiedź? Czy istniała szansa, że coś w jej tak dokładnych planach poszło nie tak?
- Katherine, może spróbuję przedstawić ci obecną wersję wydarzeń, a ty będziesz w tym czasie zadawała odnośnie niej pytania - zaproponowała, nadal ze stoickim niemalże spokojem, Fell.
Po raz kolejny musiała przystać na jej układ.
- Dobrze, kim jest dla ciebie Elena Gilbert?
Katherine niemal nie zareagowała z odrazą na to imię.
- To najnowszy sobowtór. Mimo, że wyglądamy identycznie, nadal nie mogę się nadziwić jak takie bezguście może wyglądać tak samo jak ja lub być ze mną w ogóle spokrewnione. Nienawidzę jej - wyliczała na palcach ze sztucznie zamyśloną miną - Ah i jeszcze ta jej niezdarność, człowieczeństwo, wielkie współczucie i tak dalej. Wspominałam już, że jej nienawidzę?
Meredith po odpowiedzi panny Pierce ponownie stała się jakby jeszcze bardziej zmęczona. Nawet przetarła twarz dłonią, prawdopodobnie układając sobie w myślach sensowną odpowiedź.
- Elena Gilbert jest twoją siostrą bliźniaczką, Katherine. Nie istnieje coś takiego jak „sobowtór" - nawet względnie opanowana brunetka zaczynała objawiać względne oznaki zniecierpliwienia - Dobrze, przejdźmy dalej. Kim są dla ciebie bracia Salvatore, Katherine?
Pierce nie przyjmowała takiego obrotu spraw do swojej świadomości. Ba, po prostu to do niej nie docierało, nie chciała aby kiedykolwiek dotarło. Elena Gilbert była przecież tylko nic niewartym człowiekiem. Ludzkim okruchem wśród wielu innych nie zasługującym na jej uwagę, a tym bardziej Stefana. Okruchem, który zaraz zostanie zdmuchnięty przez wiatr i ostatecznie przeminie, nie zostawiajac po sobie niczego wartościowego. Postanowiła więc uznać owe informacje za zwyczajnie fałszywe i przybierając dobrą minę do złej gry, przysłuchiwać się ze skupieniem dalszym „faktom" podawanym przez Meredith. Jej pytanie wydawało się dość proste, jednak szatynka musiała chwilę przemyśleć kwestię jednego z braci.
- Kochałam, a może nawet nadal kocham Stefana Salvatore. Uważam, że zawsze będzie moją jedyną, prawdziwą miłością - Katherine przybrała niemal rozanielony, marzycielski wyraz twarzy, rozmyślając o młodszym z Salvator'ów - Nigdy nie żywiłam głębszych uczuć do Damona.
Kiedy Pierce spojrzała znów na brunetkę, ta wyjęła ze swojej teczki sporych wymiarów notes i zaczęła w nim coś szybko zapisywać. Chwilę później zamknęła notes, znów przyglądając się Katherine. Nie dodała jednak nic więcej w kwestii Salvator'ów.
- Co wiesz o Bonnie Bennett? - ponownie zapytała.
- To czarownica z rodu Bennetów. Przyjaciółka Gilbert. Swoją drogą Bennetowie to okropne z charakteru wiedźmy - uparte i takie dumne.
Meredith znów coś zanotowała. Katherine stopniowo traciła cierpliwość. Jednakowoż zżerała ją też wewnętrzna ciekawość.
- Droga Meredith, mogę się tak do ciebie zwracać, prawda? - w prawdzie Katherine nawet nie czekała na odpowiedź - Czy te pytania do czegoś prowadzą? Skoro ja udzieliłam ci już tyle odpowiedzi, ty udziel mi jednej zasadniczej - Co dzieje się ze Stefanem Salvatore? Czy on żyje? I gdzie jest Nadia, moja córka?
Meredith jakby zesztywniała na lawinę pytań, wylatujących z ust Pierce niczym pociski z karabinu maszynowego, co samo w sobie stanowiło dość zaskakującą reakcję z jej strony. Odłożyła również notes i długopis, po czym wlepiła swoje ciemne tęczówki w Katherine. Podjęła kolejną próbę wypytywania.
- Katherine, czy pamiętasz dlaczego się tutaj znalazłaś?
Pierce nie musiała w ogóle zastanawiać się nad odpowiedzią na to pytanie.
- Nie.
Meredith Fell ponownie westchnęła, lecz tym razem bardziej poddańczo. Złapała się przez chwilę za czoło i w końcu na nowo powróciła spojrzeniem na kobietę przed sobą. Postanowiła wyjawić jej w końcu całą prawdę.
- Katherine, to ty zabiłaś Stefana Salvatore. Podobnie jak dwóch członków swojej rodziny - udusiłaś Jeremy'ego Gilberta - swojego kuzyna oraz dźgnęłaś w brzuch swoją ciotkę - Jennę Sommers. Odcięłaś także palce swojemu biologicznemu ojcu - John'owi Gilbertowi. Na dodatek udusiłaś poduszką najlepszą przyjaciółkę swojej siostry - Caroline Forbes. Uśmierciłaś też swoją koleżankę ze szkoły - Amy Bradley.
W odpowiedzi na głuchą ciszę ze strony Katherine, Fell kontynuowała.
- Wampiry, wiedźmy i sobowtóry to fikcja, a ty nie urodziłaś się w 1473. Twoja siostra i jej mąż - Damon Salvatore, postanowili cię tu oddać, gdy podpaliłaś i doprowadziłaś do śmieci Stefana Salvatore. Zabijałaś ludzi i tuszowałaś to. A raczej nie „ty" - Katherine Gilbert, tutaj obecna, lecz twoje alter ego - Katerina Petrova.
Po kolejnej dawce zupełnej ciszy Meredith uspokoiła nieco głos i ponownie kontynuowała swój monolog.
- Jesteś chora Katherine, pozwól sobie pomóc. Jesteś tu już trzeci rok, a my nadal nie czynimy żadnych postępów i każdego dnia wracamy do punktu wyjścia. Co do twojej córki... Nadia urodziła się martwa. Uznajemy, że twoja choroba została spowodowana właśnie tym.
Meredith prawie błagalnym wzrokiem spoglądała na swoją ciężko chorą pacjentkę. Współczuła jej - nie mogła tego ukryć.
Nagle Katherine zerwała się ze swojego krzesła. Na Fell nie zrobiło to jednakowoż żadnego wrażenia, ponieważ chora robiła to za każdym razem. Za każdym jedynym razem tak samo reagowała na brutalną, szczerą prawdę, a lekarka nadal łudziła się, że za którymś razem jej reakcja będzie inna, że zacznie współpracować, pogodzi się ze swoją chorobą i będzie można ją uleczyć.
W kolejnej sekundzie do ciemnego pomieszczenia, przy akompaniamencie rażącego światła, wtargnęli pielęgniarze, natychmiast podchwytując pannę Pierce. Ona tylko wściekle krzyczała o bzdurach, które próbuje jej wcisnąć Meredith. Lekarka opuszczając klaustrofobiczny pokój usłyszała jeszcze tylko:
- Jestem Katherine Pierce! Zawsze przetrwam!
- Wiemy, Katherine - odparł na to ironicznie jeden z pielęgniarzy. Pierce zawsze miała w zwyczaju wykrzykiwać te same słowa.
Później domyśliła się, że Katherine otrzymała zastrzyk uspokajający, ponieważ krzyki ucichły.
Meredith cieszyła się, że była to jej ostatni sesja z pacjentem na dziś, bo mogła nareszcie wrócić do Ricka i dzieci. Zaś z tylu jej głowy majaczyła pewna myśl, pełna ulgi - jak dobrze, że tak fikcyjne wyobrażenie świta, pełne nadprzyrodzonych istot istnieje wyłącznie w wyobraźni chorego człowieka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro