Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟏➅. e̶r̶

ₑᵣᵣₒᵣ

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐓𝐡𝐞 𝐍𝐞𝐢𝐠𝐡𝐛𝐨𝐮𝐫𝐡𝐨𝐨𝐝 - 𝐀 𝐋𝐢𝐭𝐭𝐥𝐞 𝐃𝐞𝐚𝐭𝐡] ₑᵣᵣₒᵣ

𝐉𝐀𝐊 𝐒𝐈Ę 𝐂𝐙Ę𝐒𝐓𝐎 𝐎𝐊𝐀𝐙𝐘𝐖𝐀Ł𝐎: to najbardziej bezuczuciowi zewnętrznie ludzie, we wnętrzu płakali najrzewniejszymi łzami. Płakali tak bardzo, w takiej częstotliwości, że ich łzy w pewnym momencie zaczynały tworzyć słone jeziora. Te zaś zamieniały się w prawdziwie nieskończone morza. Oceany przepełnione smutkiem. Nie mówili wiele, tym bardziej nie krzyczeli, gdyż ów rozrywający duszę hałas byłby w stanie nawet rozedrzeć na strzępy sam wszechświat, który po prostu nie pomieściły jego ogromu. Ładunku emocjonalnego, jaki ze sobą nieubłaganie niósł.

Od dzieciństwa przyszło nam co rusz napotykać się na frazę, jakoby własne łzy należało przełykać, cierpiąc w milczeniu. O ludziach płaczących publicznie krążyły przykre legendy. Powstawały znacznie przerastające pierwotną ideę czystego smutku wymyślne podania ludowe, przekazywane z języka na język. Rezultat każdego głowił i tak to samo - w całkowitym rozrachunku osoby takie były uznawane za słabe. Okrutnie przyjęto przekonanie, iż nie mają w sobie wystarczająco dużo silnej woli, aby opanować emocje.

Przekonanie będące porównywalne do rozbawienia faktem, że ludzie musieli oddychać, by przeżyć.

Przeto płacz od zawsze był czymś nad wyraz ludzkim. Słone krople stanowiły jedyny w swoim rodzaju środek oczyszczający, wyzwalający zmysły i cierpiącą agonalnie duszę. Były niepowtarzalne. Skąd jednak brało się przekonanie, że stanowiły słabość? Być może dlatego, że faktycznie odsłaniały światu zewnętrznemu kawałek naszej splątanej doświadczeniami duszy. Napierały na budowaną latami twardą skorupę, pancerz który miał nas chronić przed wszystkim z zewnątrz. Wnikając w nią, odsłaniały piękny, unikalny nie idealizm.

Społeczeństwo narzucało nam bycie martwą statuą, podczas gdy w środku niej, pod grubymi warstwami toksycznego plastiku, skrywał się nagi, najprawdziwszy człowiek z krwi i kości. Bo prawdziwi ludzie płakali, usuwając wraz z ów cieczą wszelkie zanieczyszczenia, nagromadzone na ich zdrowiu psychicznym. Hamowanie płaczu zabijało duszę w większym stopniu, niż ostrze jakiegokolwiek sztyletu.

Nic więc dziwnego, że Sano Manjiro pozostawał od dawna martwy od środka. Emocje ginęły w nim już u źródła powstania. Zostawały unicestwione przez zło, które się na nich łapczywie pożywiało, sprawując swoje panowanie absolutnie. Mikey po prostu nie płakał, podając się za ten typ osoby, która nigdy nie okazywała zewnętrznie emocji i brała na swoje barki zbyt nieproporcjonalny ciężar. W rzeczywistości już dawno został nim przygnieciony, a rozkład nie pozostawił już praktycznie nic w jego wnętrzu. Stał się idealną, ludzką powłoką dla mrocznych impulsów, sterujących nim jak swoją bezwładną, milczącą marionetką. Manjiro nie miał już siły, by stawiać opór.

Aż pewnego dnia, kiedy to słońce lało się złotymi kaskadami z nieba, jego zło napotkało na swojej drodze równego rywala, który przybywał z zewnątrz.

𝐸𝑅

Jeżeli przyszłoby mu do czegoś porównywać to uczucie, z całą pewnością odparł by, iż było jak przyciąganie. Stało się tak naturalne, jak to, że oddychamy. Magiczna siła, ułatwiająca mu stawienie kolejnego kroku na tej brudnej ziemi, po tysiąckroć skropionej przez niego zarówno łzami, jak i świeżą krwią. Przypłaconą licznymi zasinieniami i skaleczeniami na bladym ciele. Towarzyszyło mu w każdym momencie - gdy nie spał, gdy jakimś cudem zasypiał i gdy zrywał się w środku nocy dręczony szkarłatnymi koszmarnymi z udziałem tak wyjątkowo znajomych twarzy. Bliskim jego sercu, które nie radząc sobie ze stratą zwyczajnie pokryło się kamieniem, ostatecznie w całości kamieniejąc. Odtąd nosił pod osłoną żeber wielki głaz, który jedynie mu ciążył i wszystko utru

dniał.

𝐸𝑅𝑅
𝒪𝑅

Ponoć wspomnienia istniały poza czasem, ustanawiając rządzący się indywidualnymi zasadami pokręcony wymiar. Rzeczywistość, w której słowa ulegały powolnemu zamazaniu, przemieniając się w ułudę. Sano przenosił się do niego za każdym razem, gdy tylko przegrywał zaciętą walkę z ciążącymi mu powiekami. Wystarczyło, że zamykał oczy i mógł się z nimi spotkać. Raz jeszcze odwiedzić te wypełnione słońcem miejsca, podczas gdy jego życie nieustannie pokrywał mrok. Nawet zaledwie jako obserwator. Tęsknił za każdym z nich, póki nie zamknął oczu. To sprawiało, że później już nigdy nie chciał otwierać podsiniałych ciągłą walką ślepi.

Innym sposobem na radzeniem sobie z przytłaczająca pustką, była desperacka próba jej zapełnienia. Długo szukał, aż w końcu spożytkował w tym celu to, co było mu najbardziej znajome - osobistą ciągotę do wszystkiego, co słodkie. Odkrył bowiem, że słodki smak słodyczy, osiadający na jego kubkach smakowych, chociaż na ułamek sekundy odwracał uwagę od domeny bezgranicznej nicości. Więc pochłaniał tak wielkie ilości słodyczy, że przypadki, w których nie jednak któregoś z nich były niezwykle nieliczne. Jadł ich tak wiele, że w pewnym momencie mu zbrzydły. Że nawet nie czuł w nich nic innego, prócz słodkości, której również miał już dosyć. Wszystko, co słodkie, wywoływało w nim odruchy wymiotne. Ale co mu wówczas pozostawało?

Chciał czuć c o k o l w i e k.

c̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠k̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄õ̷͍͑̓l̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠ẅ̵̡́͆̋̓̀̉̈́̓͘i̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿ẹ̴͙̝͇̈̿͑̓͝ǩ̸̢̧̮̠̺͍͛͝

𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐜̸̜̫͊͆͋̒̑͝͠𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐤̶̜̺̲̘̼̉̾̽̑̈̄𝐨̷͍̃͑̓𝐨̷͍̃͑̓𝐨̷͍̃͑̓𝐨̷͍̃͑̓𝐨̷͍̃͑̓𝐨̷͍̃͑̓𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐥̷̩̞̘̟̱̠̯̏̏͗̉̕͘͠𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐰̵̡̈́͆̋̓̀̉̈́̓͘𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐢̵̢̘͔̟̼̍͂̓̿𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐞̴̣͙̝͇̈̿͑̓͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝𝐤̸̢̧̮̠̺͍̌͛͝

Jednak w najśmielszych snach, jakie jeszcze zdarzało mu się mieć, nie poważył się o marzenie o tym, że na skale powstanie rysa, a później zacznie ona pękać. Przegapił jednocześnie punkt kulminacyjny, w którym to głaz na nowo zaczynał przypominać pompujący życie mięsień. Pomyśleć, że swoje wybawienie odnalazł w miejscu, gdzie znów chciał napchać swoje spierzchnięte usta słodką trucizną.

Manjiro Sano doskonale zdawał sobie sprawę, że ludzi nie powinno, ba nawet nie można było sobie przywłaszczać. Było to szalenie niezdrowe dla obu jednostek, wplątanych w ów skomplikowane uczucie. Dlaczego więc w tamtym momencie bardziej niż czegokolwiek był pewny, że (Imię) (Nazwisko) musiała stać się jego? Odkąd pamiętał, nie potrafił zapanować nad chęcią ciągłego posiadania. Nie liczyło się nawet to, co sobie przywłaszczał i stan ów przedmiotu, a sama świadomość, że należało tylko do niego. Ponieważ posiadanie czegoś na własność mu się podobało. Stymulowało w dziwnym rodzaju.

Sposób, w jaki ludzie ♥kochali, był w stanie dostarczyć nam ogromu informacji, dotyczących ich samych. Miłość potrafiła jawić się delikatnie, jak łagodne, blade promienie złocistego słońca, nieśmiało wpadające do przyciemnionego zasłonami pomieszczenia. Składając motyle, upominkowe pocałunki na twarzach kochanków i podszeptując niezdarnie na ucho słowa przesiąknięte czułością, znajdującą swój bieg bezpośrednio ze środka. Miłowanie miało również mroczne oblicze, na które składało się osaczenie, porównywalne do naganiania zwierzyny łownej wprost do śmiertelnej pułapki swych spragnionych egoistycznej bliskości ramion. Uczucie podszyte chorobliwą zazdrością, nieustannym doszukiwanie się raniącej serce zdrady. O zgrozo, a co jeśli miłość♥ była uzbrojona w podobną dwoistość jednocześnie?

[VERY Highly Recommend| ₑᵣᵣₒᵣ𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐌𝐚𝐜 𝐃𝐚𝐌𝐚𝐫𝐜𝐨 - 𝐅𝐨𝐫 𝐭𝐡𝐞 𝐅𝐢𝐫𝐬𝐭ₑᵣᵣₒᵣ 𝐓𝐢𝐦𝐞]

Pierwsze spotkanie Manjiro i (Imię) nie było tym w słoneczny dzień, gdy odwiedził kawiarnię, w której pracowała i dokładnie obserwując jej każdy ruch, skupienie i skrupulatność, z którą wykonywała każde powierzone jej zadanie.

Wtedy to podświadomie stwierdził, iż znakomicie nadawała się do pracy jako ich informatorka.

Zdarzenie, które raz na zawsze odmieniło jego życie miało miejsce w chwili największej słabości. Ponieważ każdemu zdarzały się te okraszone zmęczeniem ciężkie chwile, podczas których każdy kolejny oddech okazywał się istną męką. Takie też miał i sam, wielki Manjiro Sano, sięgając pewnego wieczoru po dymiącą używkę, którą skrupulatnie wypalał na dachu pewnego wysokiego budynku. Gorzej, że na papierosie nie zamierzał poprzestać. Czasem myślał sobie, że skonanie było jego jedynym, prawdziwym przyjacielem w tych mrocznych czasach. Zaufał więc ostatniemu druhowi i dał mu się zaprowadzić za zdradliwą dłoń prosto na krawędź przepaści, z której doradził mu czym prędzej zeskoczyć. Jak mógłby odmówić ostatniemu prawdziwemu przyjacielowi, jaki mu pozostał?

Więc ten papieros miał być jego finalnym. Swoistym zakończeniem ostatniego aktu jakiegoś nadmiernie łzawego dramatu. Miał zakończyć niedolę, którą sam na siebie sprowadził. Smoliste tęczówki z dobijającą obojętnością śledziły boleśnie powolny proces skracania się używki. Zdawać by się mogło, iż nieustępliwy czas specjalnie, ze złośliwą dedykacją dla niepokonanego Mikey'ego zwolnił nieco swój zawrotny bieg. Zupełnie jakby chciał koniecznie zrobić mu na przekór. Zakpić, z niepokonanego Sano, który zdawał się dosadnie wręcz obalony.

Trwało to przynajmniej do momentu, w którym stalowe, dwuskrzydłowe drzwi, prowadzące na dach nie trzasnęły złowrogo, o mały włos nie zostając wyrwane z zawiasów. Już chwilę później w jego stronę pędziła burza (kolor), rozczochranych przez porywiste podmuchy wiatru włosów. Szybkim, chwiejnym krokiem dziewczyna dostała się nad samą krawędź, przenosząc z opóźnieniem (kolor) tęczówki w bok i w tejże chwili zauważając mężczyznę, który od samego początku przypatrywał się jej poczynaniom z szeroko rozwartymi oczami. Wyglądała na szaloną. I bardzo pijaną. A potem, całkowicie znienacka się do niego pijacko uśmiechnęła. Coś ciepłego rozlało się masami w jego opustoszałym środku.

Wówczas t̳o̳ się stało.

ⓣ𝑜

— Huh? Czy ty przypadkiem nie próbujesz popełnić samobójstwa? — zapytała go głupio o niemą oczywistość, przechylając głowę w lewą stronę. Mroźny wiatr raz jeszcze wmieszał się w jej kosmyki, kierując kilka z nich prosto do jej ust. Zaczęła je niezdarnie wypluwać, pomagając sobie na oślep dłońmi. Kończąc komiczną, nieudolną praktykę, znów spojrzała na skołowanego Sano. — Wybacz, że ci przerywam, ale nie podzieliłbyś się może papierosem?

— ...Nie powinnaś przypadkiem odradzać mi skoku? — jego słaby, zachrypnięty głos ginął w porywie wietrzyska. Jednak (Nazwisko) w jakiś nadprzyrodzony sposób dosłyszała jego słowa.

— Jasne, każdy inny pewnie by tak powiedział. Ale nie ja — zaczęła nieudolne tłumaczenie się, znienacka tracąc równowagę i prawie nie przewracając się w tył. Niemal przekoziołkowała, prawdopodobnie kończąc ze skręconym karkiem. (Kolor)włosa zapomniała również kompletnie o wysuniętej sekundy wcześniej prośbie o używkę. Dzięki ów manewrowi Mikey zauważył jak pijana była jego nieznajoma rozmówczyni. To stanowiło całkiem spory banał, aczkolwiek cała ta jej rozdygotana, rozchwiana dosłownie oraz w przenośni osoba, niemalże wywołała u niego napad wesołości. Nie rozumiał co takiego w całokształcie nietrzeźwej, niezdarne dziewczyny potrafiło poprawić mu humor do aż takiego stopnia. Chciał jednocześnie rozwiązać dziwną zagadkę, przysłuchując się dalszym mamrotanym słowom, które napływały ciągiem spomiędzy jej warg. A były prawdziwie nieskończone. — Sprawa wygląda tak, że nie przepadam za okłamywaniem ludzi. No bo jak potem mogłabym zasnąć normalnie w nocy? Wybacz, lecz jeśli bym cię przekonała żebyś nie skakał, musiałabym ci sprzedać stek wyssanych z palca kłamstw o tęczy, jednorożcach i pięknie tego świata. To nie moja działka... — odczekała parę chwil, posyłając w jego stronę ponaglające, zabawne spojrzenie zaszklonych tęczówek. Jasnowłosy zorientował się, że czekała aż dopowie do jej wypowiedzi swoje imię. Sposób, w który wyciągała jego godność, wprawił go w jakąś niewyjaśnioną, dziecięcą radość. Tylko taką jej formę zdążył wprawdzie poznać.

— Manjiro. Ale możesz mówić mi Mikey. Wszyscy zdążyli już zapomnieć o Manjiro Sano... — momentalnie się zawiesił, zwieszając głowę i błądząc w mętnej krainie wspomnień. Nie spodziewał się, że zostanie z niej wyciągnięty.

— Mikey? To skrót od Michaela? — nie potrafił nawet być na nią zły, gdy jawnie wyśmiewała niegdyś sławiące go przezwisko. Natychmiast polubił sposób, w jaki je wymówiła. Przez sam fakt, iż słowo padło dokładnie od niej, sprawiał że nabierało iście unikalnego, pięknego wydźwięku. Nie roześmiane się stało się dla niego po raz kolejny wyzwaniem w chwili, kiedy (kolor)oka wyciągnęła przed siebie palec wskazujący, zaczynając nim dziwacznie wymachiwać, chcąc zapewne przybrać złowrogie pozory. Na dodatek zmarszczyła groźnie brwi, nadymając różane policzki. — Manjiro podoba mi się bardziej jest takie... dźwięczne. Oryginalne. I piękne. Zupełnie jak ty! — wnioskując z radości bijącej z jej głosu, miał wrażenie, że zaraz zacznie niezdarnie tańczyć wokół własnej osi z radości. Pijacki nastrój dziewczyny, pomimo trzeźwości, zaczął mu się niespodziewanie udzielać. — Może nie powinieneś się jednak zabijać z takim imieniem? Co, Manjiro? Z takim imieniem na nagrobku stałbyś się nie lada atrakcją turystyczną i raczej nie zaznałbyś spokoju...

A wtedy się zaśmiała. Śmiech ten był tak piękny i czysty, że jasnowłosy chciał wyryć sobie w umyśle każdą jego sekundę, barwę oraz tonację i odtwarzać w kółko. I jeszcze raz. I jeszcze. Zastanawiał się dlaczego nie dało się po prostu zatrzymać momentu, gdy (kolor)oka była tuż przy nim. Zabutelkować, przechowując aż po pamiętne czasy, aż pokryłoby się grubą warstwą kurzu. Ciało przy ciele. Dusza przy duszy. Wyraz jej wesołości, który szumiał w jego uszach jak anielski chór, rozchodząc się po okolicy, która według niego ani trochę na to nie zasłużyła. Nikt nie zasługiwał na jej śmiech bardziej niż on. Nikt nie byłby w stanie poświecić więcej niż on, chociażby dla sekundy więcej, w której rezonował w powietrzu.

W ten sposób przepadł.ₑᵣᵣₒᵣ

[VERYₑᵣᵣₒᵣHighly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐕𝐢𝐞𝐫𝐫𝐞 ₑᵣᵣₒᵣ𝐂𝐥𝐨𝐮𝐝 - 𝐦𝐨𝐦𝐞𝐧𝐭]

W ułamku sekundy opanowały go myśli o tym, że mogła stać się odpowiedzią na jego każde pytanie. Celem każdej tułaczej wędrówki. Jego domem i czymś, co kształtem idealnie wypełniało wyrwę, którą był. Mimo, że przepaść ta była nieskończona, a jej mrok napawał strachem każdego, kto śmiał spojrzeć głębiej, Manjiro nareszcie wypalał tę iskrę nadziei. Dosłownie błysnęła mu przed pustymi oczami jak maleńki świetlik, on zaś wiedział, iż za wszelką cenę musi ją pochwycić. Nawet jeśli by na tym ucierpiała. Nawet jeżeli straciłaby przy tym swój naturalny blask. Jeżeli by tylko mógł, zamknąłby to światełko w swojej klatce piersiowej, ustanawiając je bezczelnie swym nowym sercem. Tym niewdzięcznym organem, który jeszcze trzymał go przy życiu, ustanym cierpieniem. Zakpić we wszelkie prawa anatomii.

Poznali się w najmroczniejszym momencie jego życia, gdy wyłącznie wspomnienia zastępowały mu tlen. Gdzieś po drodze zgubił charakter, a nawet władzę na własnym ciałem. Żył wyłącznie nimi. A potem żył uczuciem do niej, które sprawiało, że całe jego zło złudnie znikało, niczym przez otwarte na oścież okno podczas gorącego, czerwcowego wieczoru. Uskrzydliło go sprawiając, że zaczął na nowo wierzyć w cuda. Śnić. Twarz (Imię) zapadła mu tak głęboko w pamięć, iż był pewny, że mógłby ją rozpoznać nawet w ciemności czy ostatnich minutach swojego marnego żywota. Chciał jej więcej, stając się chciwym. Zachłannym.

Chciał wkraść się do jej serca, podczas gdy brakowało mu zamka, a on sam nie miał nawet odpowiedniego klucza. Został tym samym zmuszony, by sam je wykonać.

Więc wmawiał sobie, że robił to wszystko w imię miłości. Że dostrzegając jej początkowe symptomy pogarszania się zdrowia psychicznego przygotowywał grunt, pod stopniowe wprowadzenie (Imię) jako członka Bontenu, podstawiając w najczęściej odwiedzanym przez nią sklepie z grami opakowania z fałszywą rozgrywką. Że zatrudnił specjalistę, który włamał się na jej wirtualną skrzynkę, zostawiajac tam wiadomość o nowo wyprodukowanej grze jej ulubionego studia. Że link do witryny i masa pozytywnych opinii oraz komentarzy również zostały podrobione. Że potem cierpliwie czekał aż wpadnie w jego pułapkę. Wszystko to, ponieważ szczerze ją pokochał.

Mikey nie był ślepy. Już przy pierwszym spotkaniu Bontenu z jego wybranką, zauważył we wzroku członków gangu cichą fascynację jej osobą. Fascynację, która coraz bardziej się rozrastała, ewoluując w uczucia. Nie czuł jednocześnie zazdrości - wiedział, że żaden z nich nie jest na tyle głupi, by bezczelnie sięgnąć swoimi brudnymi łapskami po jego własność. Dlatego nieco zdziwił go wybryk Sanzu, który nigdy dotąd nie sprzeciwiał się jego woli. Tak samo było w przypadku braci Haitanich. Niezbyt przypadała mu do gustu wizja tego, jak musiał się im odpłacić. Ale czy pozostawili mu inne wyjście?

Mogli mieć każdą inną kobietę. Więc z jakiego powodu upodobali sobie akurat jego (Imię)?

d̶l̶a̶c̶z̶e̶g̶o̶

𝐝𝐥𝐚𝐜𝐳𝐞𝐠𝐨

DLA—

Manjiro nie przewidział, że jego działania spowodują  tak gruntowne pogorszenia się stanu psychicznego dziewczyny. Chciał zaledwie je osłabić, w rezultacie doprowadzając ostatecznie do ruiny.

Z początku nie wiedział co się zmieniło. Któregoś dnia udał się w pobliże jej pracy, aby przywitać się z dziewczyną i ujrzeć rezultaty swoich drobnych manipulacji. Wtedy to dostrzegł - zmianę, która w niej nastąpiła.

— Znalazłem cię, moja (Imię) — wyszeptał wtedy pod nosem, nikle się uśmiechając. Nie potrafił inaczej - był to bowiem moment, w którym zorientował się, że pierwszy raz odkąd sięgał pamięcią, był w stanie poczuć coś więcej niż tylko ziejącą pustkę w pobliżu serca. Nie potrzebował do tego żadnych słodyczy. Jakby tkwiła tam ogromna dziura, a (kolor)włosa ją w całości wypełniła.

Ale kiedy (Nazwisko) nawet się nie zatrzymała, choć w celu przywitania się z nim, spostrzegł, że coś jest nie tak. Potem zaś dopadła go obezwładniająca panika. Czyżby go zapomniała? Ale dlaczego? Doznała amnezji?

Nie mógł pozwolić, by go nie pamiętała. A nawet jeśli, to i tak musiała być jego. Tak desperacko jej potrzebował, że czuł jakoby mógł przełamać dla tego celu każdą moralną granicę, którą dotąd pozostawił nietkniętą. Nawet jeżeli nie mógł przywróci jej wspomnień, pragnął by do niego wróciła.

Potwierdzając swoje przypuszczenia, poczuł jeszcze większą potrzebę, by mieć (kolor)oką blisko siebie. Gdy nie miał jej na oku, miał wrażenie, że kawałek po kawałku coraz bardziej zatracał zmysły. Sprowadzając ją do rezydencji gangu, nie spoczął na laurach, nadal mozolnie tkając wokół dziewczyny staranną, rozległą sieć osobistych manipulacji.

Nadal na okrągło wmawiał sobie, iż wyłącznie dla jej miłości zaaranżował cały występ pod pretekstem ukarania zdrajcy Bontenu. Tyle tylko, że Kazuo Yoshimoto nigdy ich nie zdradził. Stanowił zaledwie jeden z pionków w rozległym inwentarzu Manjiro, którego bez żadnych skrupułów poświęcił, w celu zbicia samej królowej. Wówczas (Nazwisko) zrobiła po raz kolejny coś, czego nie przewidział.

E k cytacja - dokładnie to uczucie ogarnęło całe jego jestestwo, gdy ujrzał jak jego ukochana przelewa czyjąś krew. Gdy po raz pierwszy plami szkarłatem swoje delikatne dłonie.

Przełomowy moment nastąpił, kiedy ujrzał 𝖈𝖔ś w jej (kolor) oczach. Przypatrywał się im kiedy tylko natrafił się do tego okazja. Głównie dlatego, iż był nimi szczerze zachwycony. Tym blaskiem. Dziecięcą radością i ciekawością, którą obdarzała absolutnie każdy obiekt, na które padły. Był oczywiście zazdrosny o każdy z nich.

Aż pewnego razu zwyczajnie ten pozytywizm utraciły. Pamiętał, dzień w którym dyskutowali o jej losie, a on nie odwracał od niej czujnego spojrzenia. Pamiętał też jak to jej stało się nagle mętne i jednocześnie porażająco puste. Jakiś niewyjaśnialny mrok splótł się z (kolor oczu), tłamsząc bezdusznie każdą z miliona gwiazd, które się w nich żywo tliły.

Wtedy też naszła go przerażająca myśl, że ją stracił ☹.

J̴̡̾E̷̪͙̣̤̭͗ͅĢ̶͍̦͚̺͓̭̤̭̐͆̆̂̒͊̏̕͜͠Ǫ̶̯̯͓̬̿̍̇͛̑̂̌̊̚͠

Jego (Imię).
Światło, które jako jedyne było w stanie rozproszyć ten niewyobrażalny mrok i pustkę, które nosił pod sercem. I trwało to do chwili, w której poczynił kolejną konkluzję. Uśmiech zastygł na jego wargach, gdy zauważył, że mrok który w sobie miała wyglądał zupełnie jak ten jego. Ilekroć patrzył w jej oczy, widział lustrzane odbicia tych swoich.

A kiedy zwrócił uwagę na kolejny fakt, poczuł jak słone łzy zbierają się w kącikach jego suchych oczu.

(Imię) (Nazwisko) była taka jak O̷N̷. Dokładnie taka sama !!! . Jako jedyna mogła zrozumieć to, co miał w środku. Osłonić i objąć w całości ogrom nagromadzonego tam zepsucia. Czyżby była jego bratnią duszą?

O̷N̷ zwyczajnie musiał ją mieć, ponieważ 𝖈𝖔ś w niej sprawiało, że jakoś nie chciał aż tak bardzo się 𝗸𝗼𝗻𝗰𝘇𝘆ć. Bez (Imię) wszystko było mu jedno.

Pojedynczy błysk sprawił, że przed Sano otworzył się nowy rozdział.
Czy i ta
historia miała
tragiczne ǝıuǝzɔńoʞɐz?

za k
oń c ze
ni


z̵̤̼̟̜̟̹͛͌͋̀͝a̷̢̳̝͎̬̤̖̝̗͓̓́͋̍͋͑͝ḱ̶̞͓͍̳̹̞͠ͅo̴̙͙͈̲̐̃̾̏͊͗̑̿̆͘ń̵̛̬̾̽̽̇̉ç̴̯̮̗͓͎̞͇̽z̴̢̜̰̮̱̻͚͖̞͒̾̄͂̆͊͘͠è̸̡̖̯͓́̀̂̔̆͝ͅͅn̸̢̨̡̞̥̪̏̊̇̑̇͜ͅî̷̢̛͆ȩ̴̥͔̳͎͙̜̘̩͗̾̀

⋘ 𝑙𝑜𝑎𝑑𝑖𝑛𝑔 𝑑𝑎𝑡𝑎...⋙

za k
oń c ze
ni e

▒▒▒▒▒▒▒▒▒▒ 100%
ᶻᵃᵏᵒńᶜᶻᵉⁿⁱᵉ







ᶻᵃᵏᵒńᶜᶻᵉⁿⁱᵉ
█████▒▒▒▒▒ 50%


ⓩⓐⓚⓞ   ń⃝ⓒⓩⓔⓝⓘⓔ



0̶%̶


s⃣   o⃣   r⃣   r⃣   y⃣   !⃣
¡ʎɹɹos
sorry!
system
failed

ⓕ☻ⓘⓛ☹ⓓ



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro