Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟏𝟓.



𝐒𝐓𝐀𝐁𝐈𝐋𝐈𝐙𝐀𝐂𝐉𝐀 𝐍𝐈𝐄 𝐏𝐑𝐙𝐘𝐂𝐇𝐎𝐃𝐙𝐈Ł𝐀 nikomu łatwo. Mowa tutaj o stabilizacji w jej każdej, najszczerszej formie. Istniało wiele przeszkód, które utrudniło ją ludziom - czy to fizycznie grawitacja, czy to różne zawirowania na całości życiowego korpusu. Zdarzały się przypadki, gdy zrywał się metaforyczny huraganowy wiatr, całkiem zamazując nam wizję i zaniechując wszelakie próby ustabilizowania. Będąc nie do opanowania, zdmuchiwał na swojej drodze każdy byle domek z kart.

W każdym razie, równowaga nie przychodziła sama, ani tym bardziej - łatwo. Należało wyciągnąć jak najbardziej puste ręce w beznadziejnej nadziei, że kiedyś się ją dosięgnie. Ale nigdy, iż sama, dobrowolnie w nie wpadnie. Podda się, uprzednio nie rozpoczynając zakrapianej krwią i łzami walki.

Łapanie równowagi emocjonalnej wydawało się czynem nieosiągalnym. Uzyskanie perfekcyjnej harmonii pomiędzy osobowością, wewnętrznym spokojem i zdrowiem w czasach, w których przyszło nam żyć sytuowało się na centralnej części granicy absurdu. Stało się u podnóża stromej góry, na której szczycie się po cichu się zaszyła i z przestrachem spoglądało na ostre krawędzie zbocza. W takich chwilach umysł ludzki świetnie wykazuje się wszechstronną wyobraźnią. Maleńki ludzki paproch widzi ów ostrza, podczas gdy w jego głowie zrywa się burza pokrytych szkarłatem wizji. Zaś gdyby tak zebrać te makabryczne sceny w jedną, wielką kulę strachu, okazałaby się ona przynajmniej kilka razy większa od samego człowieczyny. W jaki więc sposób w ogóle miał zaczynać wspinaczkę? W jakim celu opłacało się tonąć w szaleństwie, jeżeli dążyło się dokładnie do mentalnego przeciwieństwa? Bo podróż ku górze mógł podjąć wyłącznie człowiek skrajnie szalony.

Takeomi Akashi miał absolutną rację - aby coś zyskać, zawsze należało oddać coś innego w zamian. Często coś znacznie większego. A za szczęśliwe przypadki przyszło nam płacić najsurowsze ceny. Wielka szkoda, iż (Imię) nie miała już niczego do zaoferowania. Nigdy też nie nauczyła się wspinania, o czym przyszło jej się boleśnie przekonać, zsuwając się ze stromego zbocza z poharatanymi dłońmi, które pokrywała jej własna posoka. Brak tej umiejętności sprawił, że jej życie stało się wiecznym, bezowocnym biegiem po równinach.

Tylko że (Imię) zaczynała już tracić siłę do ponownego wstania, a co dopiero biegu. Była wprawdzie tak strasznie zmęczona bezustannym wysiłkiem.

Natomiast najpodlejszym z uczuć była nadzieja. To ona, zamiast prostego szaleństwa, zazwyczaj nakazywała nam rozpoczynanie samobójczej wędrówki pod górę. Ona, w przeciwieństwie do stabilizacji, niemal pchała nam się do rąk. Nawet pomijając fakt, że były na nią szczelnie zamknięte.

Tamta noc musiała być wyjątkowo ulewna. (Imię) wysnuła owy fakt po licznych kałużach, które minęła za sobą, stawiając duże kroki prosto przed siebie. Nie miała pojęcia dokąd zmierzała, jednak świadomość, że ponownie uciekała boleśnie osiadła na tyle jej głowy, stwarzając nieprzyjemny ucisk.

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐊.𝐅𝐥𝐚𝐲 - 𝐁𝐥𝐨𝐨𝐝 𝐈𝐧 𝐓𝐡𝐞 𝐂𝐮𝐭]

Z początku nie zwracała uwagi na niewzruszone, niewielkie tafle wody, pojawiające się regularnie w głębszych nierównościach szarego chodnika. Jednocześnie przyszło jej pożałować momentu, w którym ten zwyczaj się zmienił. Od kiedy pierwszy raz z wytrzeszczonymi oczami dostrzegła w brudnej, wodnej powierzchni uśmiechającą się do niej bliźniaczą zjawę, nie potrafiła już odwrócić wzroku. Odtąd jawiła się radośnie w każdej kałuży, całkiem jakby ją tropiła.

(Imię)! Gdzie ci tak spieszno?! Nie bądź ślepa na to, co ci zrobili! — tym razem głos dziennego koszmaru był okropnie zniekształcony. Przypominał dźwięk wydobywający się z zepsutego, trzeszczącego radia.

(Nazwisko) przyspieszyła, wpadając w bieg.

Ponownie spojrzała w stronę kałuż. I omal się nie wywróciła, tym razem dostrzegając w odbitce jakiegoś mężczyznę z utkwionym w piersi ostrzem sztyletu. Uśmiechał się do niej, mimo, że z jego rany wyciekło coraz więcej bordowej cieczy, wydzielającej wokół niej metaliczny odór, która pochłaniała szarość kostki brukowej. Jej pierwsza ofiara, Kazuo Yoshimoto, posyłał w jej stronę uśmiech, pozbawiony grama zadowolenia. Był krwawy, jak i ciecz która spływała zaraz za jego posturą. Jak ciecz, która tego pamiętnego dnia po raz pierwszy splamiła jej ręce.

— (Imię), prawda? Wybacz, nigdy nie miałem okazji poznać twojego imienia. Zanim to nastąpiło, zdążyłaś mnie zasztyletować! Powiedz, co czułaś pozbawiając mnie życia? — zapytał wesołym tonem, jakby zupełnie niewzruszony nieustannym krwawieniem rany.

— To było straszne. Okropne. To chcesz usłyszeć?! — jej kroki starały się nawet szybsze, gdy ponownie mierzyła się z wyobrażeniem mężczyzny. Nie chciała odpowiadać, ani tym bardziej, w ogóle go widzieć. Czuła się zadręczana. — Żałuje tego w każdej kolejnej sekundzie swojego życia.

— Łżesz — zarzucił jej, wpadając w przerażający, ostry śmiech, który ranił jej uszy.

— Mówię prawdę, przysięgam! — dziewczyna starała się go przekonać, nie zaprzestając szaleńczego biegu. Chciało jej się płakać, a ból w dolnych kończynach doskwierał coraz bardziej.

— Kłamiesz, (Nazwisko).

— Dobra! Tutaj mnie masz. To było cudowne. Fakt, że mogłam zadźgać takiego człowieka jak ty! Zadowolony z odpowiedzi?! — (Imię) pękła, nie wytrzymując presji, jaką bezustannie na niej wywierał swoimi zarzutami. To nie było nic szczególnie zadziwiającego - była wykończona jednocześnie psychicznie i fizycznie. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa do tego stopnia, że chciała rzucić się na kolana, prosto na środku ulicy. Lub się na niej położyć. Tak bardzo chciała gdzieś przystanąć i odpocząć. Zasnąć i już się nie obudzić.

— Nie, nie jestem, droga (Imię). Ja przecież nie żyję — fałszywa radość w postawie zjawy, przyprawiała ją o ciarki na plecach i obrzydzenie. — Zdajesz sobie sprawę, że ja też miałem rodzinę? Przyjaciół? Całkiem tak, jak i ty.

— Tak mi przykro... — skruszona dziewczyna zdołała zebrać się tylko na ledwo błagalny szept. — Proszę. Błagam, wybacz mi.

— Z powodu twojej przyjaciółki? Aż tak możesz się ze mną utożsamić? Ona zginęła przez ciebie, (Imię). Wyłącznie ty odpowiadasz za śmierć Akiry Kato.

— Błagam cię, ode- — jej ton był błagalny, a głos zaczął się łamać. Mężczyzna przerwał jej gwałtownie.

— Nie. Nie odejdę, póki nie wydasz z siebie ostatniego tchnienia — w końcu przestał się uśmiechać, szczędząc paskudnie swoje pokryte krwią zęby jak jakieś agresywne zwierze. — Póki nie ukrócisz swojego życia tymi samymi rękami, którymi zakończyłaś tak łatwo moje.

— Nie pozwolę na to — słowa (kolor)okiej ani trochę nie zabrzmiały tym razem pewnie. Można było nawet odnieść wrażenie, że przekonywała do tego stwierdzenia samą siebie.

— Więc pozbądź się mnie i się zabij — nakazał jej, teraz już zupełnie obojętnym tonem. — Nigdy nie chciałaś posuwać się do takiej desperacji i stawać potworem, zabijającym innych ludzi, czyż nie? Ale nim jesteś, (Imię). Jesteś potworem, który zasługuje na zgubę. Akira pewnie zaznała by spoczynku, jeśli byś to zakończyła.

— Ona nigdy nie życzyłaby mi śmierci!

— Jesteś tego pewna? — dopytywał, na nowo rozdrapując jej najgłębsze rany i poddając stwierdzenia, których ledwo się ledwo trzymała, w wątpliwość. Był masami wody, która burzyła jej każdą tamę. — Nie jesteś już tym dawnym wcieleniem siebie, które uznawała za swoją cenną przyjaciółkę. Twoje istnienie przynosi tylko ból. Już nie pamiętasz ilu ludzi zesłałaś na śmierć z rąk Bontenu?

— Dlatego z tego zrezygnowałam! — (Imię) biegła przed siebie, mimo, że jej nogi zaczynały się samoistnie plątać. Siłą zmuszała je do bezustannego ruchu.

— I co to dało? Masz na rękach krew kolejnych trzech osób. Kiedyś może i byłaś wartościowa, ale obecnie jesteś potworem. Skończyłaś się, więc odpuść.

— Nie... Nie, nie, nie. Nadal jestem tym, kim byłam. Nie zmieniłam się — powtarzała maniakalnie zaprzeczenie, wmawiając je samej sobie. Nie mogła sobie pozwolić na negowanie. Tak bardzo chciała tkwić w dawnych przekonaniach, które były bezpiecznym, niezmiennym rozwiązaniem.

Gdy podniosła wzrok, zorientowała się, że to nie Yoshimoto odbijał się w kałuży. Teraz to jej wiecznie roześmiane odbicie stało tuż obok.

Jesteś chora, (Imię). Pochłonęła cię choroba, na skutek której powstałam. Mogę cię wyleczyć. Wystarczy, że mi się poddasz. Wybór od zawsze należał do ciebie — tym razem jej głos był bardzo łagodny i uspokajający. Brzmiała jak troskliwa matka, mająca na uwadze zdrowie swojego dziecka.

Kazuo zajął drugie puste miejsce obok niej, idąc z nią ramię w ramię. Po drugiej stronie kroczyła bliźniacza mara.

— Ale nie zapominaj, że stałaś się potworem i zabijesz ponownie — przypomniał jej poważnie Yoshimoto, podczas gdy jego martwe oczy przebijały jej duszę na wskroś. — A potem jeszcze raz. Jesteś gotowa umrzeć? To jedyne słuszne wyjście, (Imię). Nie wymażesz swoich czynów.

Nawet się nie spostrzegła, kiedy drżące dolne kończyny zaprowadziły ją nad most. Zatrzymała się gwałtownie, opierając się o metalową barierkę i dysząc przez ciągły bieg. Nagle zapanowała cisza absolutna.

— Już dobrze, (Imię) — znajomy, ciepły głos, który natychmiast sprawił, że w jej (kolor) oczach pojawiły się łzy, zabrzmiał zaraz obok niej.

— Akira?! — upewniła się, odwracając głowę w stronę melodyjnego dźwięku, za którym tak tęskniła. Chciała ją uściskać i już nigdy więcej nie puszczać. Chciała, aby została z nią i zażegnała jej samotność.

— Wiem przez co przechodzisz. Jak bardzo cierpisz. Już wszystko w porządku. Twoje życie powinno skończyć się w tamtej uliczce, gdy po raz pierwszy się poddałaś — jej drobna dłoń łagodnie gładziła włosy dziewczyny. Zbyt zaślepiona chwilą, nie zwróciła uwagi na brak ciepła, którym powinien jawić się dotyk. Wzrok Akiry stał się wyrozumiały. Przepełniony współczuciem. (Kolor)włosa wsłuchiwała się uważnie w każde słowo, niczym w największą świętość.

— Akiro, nie wiem co robić. Tak strasznie się pogubiłam — wyznała jej, pociągając nosem.

— Ależ wiesz! Bardzo dobrze wiesz, co musisz zrobić — Kato nagle odwróciła wzrok od dziewczyny, kierując go dokładnie w dół mostu, ku szumiącej wodzie. (Nazwisko) popatrzyła w ten sam punkt. — Właśnie. Wystarczy, że odpuścisz raz jeszcze. I będzie po wszystkim. To będzie koniec twojego cierpienia. Wiesz, że to słuszna decyzja, przyznaj.

[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐕𝐚𝐧𝐞𝐬𝐬𝐚 𝐏𝐚𝐫𝐚𝐝𝐢𝐬, -𝐌- - 𝐋𝐚 𝐒𝐞𝐢𝐧𝐞]

Zrozpaczona (Imię) pokiwała lekko głową, sięgając ręką do oczu, z których starła nadmiar nagromadzonych w nich łez.

— Bo jestem potworem. I zasługuję na śmierć — powtórzyła dobitnie słowa, które każda ze zjaw powtarzała dotąd niczym mantrę. Teraz stały się i jej wyznaniem.

Podciągając się na chłodną w dotyku barierkę, nosiła na ustach błogi, zmęczony uśmiech.

— Przepraszam, Akira. Nie chciałam cię zawieść, ale tak się stało. Tego nie da się cofnąć. Szkoda. Nie chciałam jeszcze umierać — wyszeptała, sądząc, że jej słuchaczem jest jedynie nieskończoność eteru. Nie spodziewała się odpowiedzi.

— Więc nie umieraj.

— Co- — (kolor)włosa odwróciła momentalnie głowę, dostrzegając za sobą wysoką posturę.

— Lecz jeśli faktycznie tylko to może cię uratować, skacz śmiało. No dalej, zrób to — ciemnowłosy mężczyzna, odziany w czerń i noszący na twarzy pokaźnych rozmiarów bliznę, rzucał jej wyzywające spojrzenie. Spoglądał prosto, bezwstydnie w jej zaczerwienioną twarz, trzymając obie ręce w kieszeniach szerokich spodni. Jego słowa wprawiły ją w mocne otępienie.

— Kakucho, tak? — upewniła się, co do imienia człowieka, którego miała przed sobą. — Nie powinieneś mnie przypadkiem za wszelką cenę powstrzymać?

— Nie śmiałbym — odparł bez chwili zawahania, podchodząc krok bliżej. — W przeciwnym wypadku, nie mógłbym zasnąć, mając cię na sumieniu.

— Nie rozumiem. Przecież albo nie byłabym martwa albo i tak to nie ty byś odpowiadał za moją śmierć.

— Zgadza się — przyznał dziewczynie rację, przymykając oczy. — Ale wówczas wiodłabyś męczeńskie życie, pozbawione sensu. Pełne bezustannych wyrzutów sumienia. To byłoby gorszy los od każdej śmierci, nawet samobójstwa. Ponieważ samo przetrwanie nie jest równoznaczne z życiem i z pewnością ci nie wystarczy. Dlatego jeśli sama nie zechcesz dalej żyć, to równie dobrze możesz teraz skoczyć. Jeśli nie obierzesz sobie kolejnego celu, który da ci kolejnego dnia motywację do wstania z łóżka. Może to być nawet osoba. Ale nie zamierzam cię powstrzymywać, (Imię) — przerwał na moment, rozchylając znowu powieki. — I to nie tak, że cię nie rozumiem. Rozumiem cię aż za dobrze. Poza tym, przecież każdy w Bontenie ma znacznie więcej krwi na rękach, niż ty. Nie tylko ty przechodzisz przez załamania — brzmiało to jak oskarżenie, jednak ton wskazywał na zgoła coś odmiennego. Nie zawierał w sobie wyrzutu ani oskarżenia. Wydawał się stanowić raczej pouczenie. Dobrą radę starego przyjaciela. Ciepłą, pełną wyrozumiałość. — Więc jak będzie, (Imię)?

— Masz rację... Kakucho —  uśmiech, który posłała mu nadal stojąc na metalowej barierce, a porywisty wiatr rozwiewał wokół niej jej (kolor) włosy, sprawił, że coś we wnętrzu Hitto stopniało. Wznowiło puls, pobudzone na nowo do życia. Chłodny podmuch wyczuwalnie muskał jej rozgrzaną płaczem twarz, działając, o dziwo, niezwykle orzeźwiająco. Rozwiewał narastające wątpliwości. Czy na tyle mroźny, by pobudzić do życia również jej zmysły? — Ja... nie jestem jeszcze gotowa na odejście — mimo pozytywnego wyrazu, który tym razem ukazywał jedynie pokłady smutku, który nosiła w sobie przez ten cały czas, z jej oczu leciały wodospady łez. Kakucho mógł się tylko domyślać za co je roniła. Za śmierć przyjaciółki. Za przemianę, która zmieniła ją na gorsze. Za ludzką krew, którą została zmuszona przelać. Za to, że przetrwała, lecz nie żyła w pełni. Za siebie.

Może płakała też za zagubione dusze, uwięzione w grubych murach rezydencji Bontenu? Przynajmniej taką miał nadzieję.

Zamyślił się na tyle, że gdzieś bokiem umknęła mu chwila, w której dziewczyna , nadal tkwiącą na barierce, zaczęła się  chwiać, coraz bardziej tracąc równowagę.

— Oi, (Imię)...! — krzyknął, zrywając się biegiem w jej stronę.

Złapał ją w ostatniej chwili. Jego długie ramiona owinęły się ciasno wokół jej drobnego, poranionego zarówno psychicznie, jak i fizycznie ciała, moment przed tym, zanim przechyliła w stronę wzburzonej wody. Trzymał w objęciu swoisty, nieznaczny dysonans. Pochwycił moment przed tym, jak już na zawsze miała zatopić się w wszech miarze wody. Mężczyzna był jedynym, który zbilansował jej równowagę.

Kakucho Hitto był tym, który przywrócił jej stabilizację. Odciążył, odejmując chociaż tuzin pustych westchnień.

...A potem runął z nią, nadal ściśniętą w swoich objęciach, bezpośrednio na twardy, brudny beton. Prosto do kałuży, która powstała w jego niewielkim zagłębieniu. Pod wpływem uderzenia w nią aż dwóch osób, śmierdząca woda rozbryzgała się całkowicie wokół nich, dostając się dosłownie wszędzie.

Żadne z przemoczonej do suchej nitki dwójki początkowo się nie odezwało. Jednak w drugim, opóźnionym odruchu najbliższą okolicę ogarnął ich donośny śmiech.

— Ty cholerna niezdaro...! Śmiertelnie mnie przeraziłaś! Nigdy więcej tak nie rób, dobra? Obiecaj mi to — Kakucho śmiał się wniebogłosy, czochrając swoją dużą dłonią jej przemoczone, (kolor) włosy. (Imię) nie pozostawała mu dłużna. Dźwięk, który z siebie wydawała emanował jakimś nadprzyrodzonym ciepłem. Śmiejąc się tamtego dnia, jaśniała. Burzowe, ciemne chmury zostały nareszcie odegnane, a nieśmiałe słońce ponownie miało zakrólować na niezmąconym nieboskłonie.

— Obiecuję na mały paluszek, ponuraku — to mówiąc sięgnęła po jego mały palec dłoni, którą jeszcze chwilę temu miał w jej włosach i zacisnęła na nim swój odpowiednik. — Ale obietnice są w końcu po to, żeby je łamać, prawda? — zapytała zaczepnie, puszczając mu oko. Te powierzchowne słowa, w głębszym wydźwięku miały dla niego jeszcze większy sens.

Kakucho Hitto był zbudowany ze wspomnień. Przy nich fizyczne, ludzkie ciało, którym został obdarzony, schodziło gdzieś na boczny tor. Życie doświadczyło go tak wiele razy i tak boleśnie, iż na swoich barkach nosił ciężar każdego z ów przeżyć. Oprócz tego zdążyły również zajść kurzem czasu. Był zbyt zmęczony, aby go za każdym razem strzepywać.

Każdy człowiek doświadczał w swym życiu wielokrotnie sytuacji, które mianował w późniejszym czasie nagłówkiem „tych trudnych". Oczywiście, skala tej trudności była sprawą subiektywną. Jednocześnie w każdym przypadku sytuacje ekstremalne, warunkując to wyjątkową siłą bodźca, wywoływały prawie u każdego człowieka bardzo gwałtowną reakcję psychiczną. Ona zaś wpływała na wytworzenie głęboko zakorzenionej traumy, bądź przemijała z czasem pozostawiając po sobie jakiś trwały ślad, lub całkowicie blaknąc.

Imię Izany Kurokawy wyryło się trwale grubymi, ciemnymi literami na kartach historii mężczyzny. Tkwiło już jako pod nagłówek w honorowym miejscu - tuż obok godności autora, czyli właśnie tam, gdzie Izana miał należeć już od początku do końca owej opowieści. Jego umysł ciągle na nowo odtwarzał ich wspólne chwile, z początku wprawiając go w rozpacz i niemal utratę zmysłów. Cierpiał, podczas każdej sekundy takiego seansu. Cierpiał, gdy ostatecznie się kończyły. Cierpiał, rozpamiętując. Ale później nauczył się przetrwania na własną rękę, wynosząc z błogiego czasu spędzonego w towarzystwie białowłosego cenne lekcje, które dały mu siłę do przetrwania. Słowa (Imię) były jak powiew ciepłego, wiosennego wiatru, który nieco odsłonił grubo zakurzone wspomnienia. Pamięć, będąc śmiertelną, umierała lecz uczucia stawały się wieczne, żyjąc długo po człowieku, które je dzierżył. Jej słowa działały orzeźwiająco.

Ciemnowłosy gdzieś w głębokiej nocnej godzinie, w najciemniejszych zakątkach swojego umysłu nadal widział uśmiechającego się do niego Kurokawę. Czy uśmiech (Nazwisko) miał znaczyć dla niego począwszy od teraz tyle samo?

Hitto prychnął, niezdarnie symulując obrażenie, po czym delikatnie trącił ją w ramię. Gest zdawał się wręcz czuły.

— Cicho już bądź.

Szkoda tylko, że Manjiro Sano, skrytemu w cieniu, za rogiem pobliskiego budynku, nie było tak samo do śmiechu. Ogarnęło go poczucie deja vu.



jak myślicie, w jaki sposób zareaguje manjiro?🤔

następnego mamy właśnie jego✨(znowu☠️)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro