Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟖.




𝐂𝐙𝐘𝐍𝐍𝐈𝐊Ó𝐖 𝐔𝐙𝐀𝐋𝐄Ż𝐍𝐈𝐀𝐉Ą𝐂𝐘𝐂𝐇 było na świecie tak wiele, jak kapryśnych ludzi, którzy w nich przebierali. Były jak wielobarwna tęcza - podstawowe barwy następnie łączyło się ze sobą, uzyskując zupełnie nowe odcienie. Nowe barwne doznania. Euforyczne szaleństwo. Kolejne sposoby, by zatruć swój organizm.

Gdyby któregoś razu ktoś sporządził katalog uzależnień, na pierwszej stronie powinien umieścić napis ostrzegawczy. Coś w stylu: „Otwierasz na własną odpowiedzialność. Pewnie już nie wyjdziesz". A potem spać pozornie z czystym, bezchmurnym sumieniem. Później zwrócilibyśmy uwagę na spis treści, podzielony na dwie kolumny: substancje psychoaktywne, uzależnienia behawioralne. Kwestią czasu pozostawało, zanim lektura całkiem by nas pochłonęła niczym to swoiste uzależnienie.

Ludzie byli z natury słabi. I jasne, można z łatwością wskazać bezapelacyjnie palcem przypadki, które się wyróżniały. Piękne, same w sobie barwne persony, emanujące charyzmą. Takie, za którymi podążały szare tłumy. Urodzeni przywódcy.

Ale w gruncie rzeczy, nawet tego brawurowego człowieka w końcu dało się złamać. Ulegał naporowi siły bardziej, niż ta sucha gałązka, podniesiona któregoś jesiennego wieczoru w parku, podczas gdy na niebie królował pomarańczowy zachód słońca, a chłód ostudzał rozgoryczone monotonną codziennością zmysły.

Czy jednak nie było warto, przynajmniej dla niewinnej chwili zapomnienia ulec słabości? Przekroczyć po raz pierwszy granicę, będącą jednoznaczną ze zniewoleniem od przyjemności. Satysfakcji. Zamienić to w przymus.

Bo tak przynajmniej się mówiło „zaciśnij zęby, później będzie lepiej". A co, jeśli miało nie być?

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐁𝐫𝐞𝐧𝐝𝐚 𝐋𝐞𝐞 - 𝐄𝐦𝐨𝐭𝐢𝐨𝐧𝐬]

Pierwsze razy według Sanzu Haruchiyo były bezapelacyjnie beznadziejne. I nie wystarczyło tu nawet zacisnąć zęby, pokonując pierwsze bariery. One po prostu były potworne. Albo, jak wolił dosadnie je zwać "zajebiście zjebane gówno bez najmniejszego sensu". Sanzu, jak widać, pasjonował się niezwykle wyrafinowanym i obszernym zasobem słownictwa. Jego słowne reformy wyprzedzały o lata świetlne marne zdolności typowej persony.

Często głowił się, po co człowiek w ogóle miał coś zaczynać, jeśli od samych początków prezentowało się to tak niekorzystnie. Zastanawiał się, rzecz jasna, w międzyczasie pomiędzy swoimi narkotykowymi rajdami. A nir oszukujmy się - nie było takich chwil dużo.

Wtenczas, kiedy to leżał plecami na wyjątkowo miękkim materacu swojego łóżka w rezydencji gangu, skupiał się właśnie na tych początkach. I zastanawiał się, w którym konkretnie momencie jego życie zaczęło się rozpadać. Jego pierwsza styczność z półświatkiem przestępczym, pierwszy raz, gdy sięgnął po substancje narkotyzujące. Spotkanie Mikey'ego. Pierwsze zabójstwo. Wtedy gwałtownie się podniósł do siadu.

Jednak jeśli już się zdarzały, były naprawdę trudne do przetrwania. Trzeźwość stała się potrzaskiem, którego unikał jako dziko żyjące zwierzę.

Sanzu z czasem coraz bardziej stawał się zaskakująco podatny na uzależnienia.

Jednak pierwszy raz patrząc na niepozorny plastikowy woreczek z białą, sproszkowaną substancją jedynie pokręcił głową z kpiącym uśmieszkiem. „Ja mam się od tego uzależnić?".

Gdy pierwszy raz spotkał (Imię) (Nazwisko), charakterystyczny cynizm również go nie opuszczał na krok. A reszta niekontrolowanie działa się już sama. Uzależnieni bardzo często tracili kontrolę nad początkowo okiełznywanym nałogiem.

Już po drugim spotkaniu, patrzył na nią jakoś inaczej. Pierwszy raz widział tylko skrajnie głupią, młodą dziewczynę, wiedzioną na pokuszenie boleśnie banalną żądzą pieniądza. Ani trochę nie różniła się od całej reszty zgrai żałosnych, zepsutych ludzi, którzy z klapkami szczelnie zaciśniętymi na oczach rządzili tym światem wielkich oczu i malowniczych krajobrazów. Ale później spojrzał głębiej. I nie pożałował.

Potem przestał liczyć razy, w których dane było im się spotkać. Wyczekiwał ich, czując w środku jakieś nadnaturalne ciepło i podekscytowanie na widok tych niepowtarzalnych, błyszczących hipnotyzującym blaskiem (kolor) oczu, kosmyków (kolor) włosów, w które zawsze skrycie chciał zanurzyć paliczki swoich szczupłych palców. Stanowiła materialne ucieleśnienie wszystkiego, czego pragnął. Wszystkiego, czego potrzebował do szczęścia. Wszystkiego, co mogłoby go ostatecznie naprawić. Czuł się poniżająco zdesperowany. Wyczekiwał nawet na charakterystyczny zapach, który pojawiał się w pomieszczeniu, kiedy tylko do niego przybywała. Zdarzało się nawet, że słyszał echa jej imienia w swoim pustym, trzeźwym umyśle. Czyżby go wzywała? Każdej nocy? Każdego dnia? O każdej porze?

Miłość była ciekawym uczuciem - jednocześnie zaślepiając sobą osobę, którą agresywnie dopadała, ale i wyostrzając jej zmysły tak, że była w stanie na każdym kroku zachwycać się pięknem osoby, dla której owe uczucie wykwitało. Wiecznie nosić na nosie intensywnie różowe okulary, które zwyczajnie ogłupiały, ograniczając światopogląd do zaledwie jednego punktu. Jednej osoby.

Nawet nie zorientował się, kiedy zaczął dla niej przepadać. Nie widzieć dnia bez tych wszystkich rzeczy, którymi była. Kiedy marna dziewczyna zaczęła stawać się jego osobistym narkotykiem, uzależniającym bardziej od każdej wymyślniejszej odmiany heroiny. A uzależnienia od drugiego człowieka, były rzeczą wręcz śmiertelną. (Imię) była taka okrutna i jednocześnie tak idealna w tym okrucieństwie. Jak mógłby winić kogoś ociekającego perfekcją w aż takim stopniu?

Może nawet zaczął stawiać ją na równi ze swoim królem? Nie wiedział natomiast co by zrobił, gdyby przyszło mu między nimi wybierać. Może byłaby to idealna okazja na zakończenie tego całego żałosnego przedstawienia, w którym pod przymusem musiał być aktorem?

Stała się melodią, nieustannie wygrywającą w jego opustoszałej głowie. Kim więc był, by nie wystukiwać palcami jej rytmu na każdej dostępnej powierzchni?

Pamiętał dzień, w którym pojawiła się w rezydencji w stroju tej nieszczęsnej pokojówki, który sam kazał jej założyć. Pamiętał swoje błękitne spojrzenie, dokładnie skanujące każdy odkryty skrawek jej ciała. Pamiętał każde podwinięcie się biało-czarnego materiału. I pamiętał też chwilę, w której spostrzegł, że nie tylko on się jej przypatruje. Później w jego pamięci zarysowała się wyjątkowo szczegółowo chwila, w której doszczętnie przeklinał swój wybór. Był nim rozjuszony do szpiku kości. To przecież miał być widok zarezerwowany wyłącznie dla jego oczu. Pewnego rodzaju nagroda.

Nie chciał jej skrzywdzić, ale miłość w końcu czyniła z ludzi najpodlejsze potwory. Albo raczej zazdrość. On zaś był wyjątkowo przesiąknięty zazdrością, kiedy intensywne spojrzenia Haitanich śmiały osiąść na jej wspaniałej posturze. Wtedy to właśnie miłość uczyniła z niego najgorszą ze wszystkich bestii. Doznawał z jej powodu istnych Męk Tantala. Był gotowy by łamać dla niej kości, patroszyć i wypruwać wnętrza. Mógł dla tego nadprzyrodzonego uczucia przekroczyć każdą granicę, zmarnować wszelką ilość czasu, całkowicie postradać zmysły. Był jej wiernym sługą, gotowym na każde zawołanie. Kto by pomyślał, że uwielbienie i szaleństwo dzieli tak cienka granica?

Co dziwne, miał później wyrzuty sumienia. Z początku napawał się samym dotykiem jej gładkiej skóry stwierdził, że purpurowe ślady prezentują się doprawdy dobrze wokół smukłej szyi (Imię). Nawet całkiem ją zdobiąc. Ten kolor do niej pasował. Pasował do niej każdy kolor, którym z przyjemnością by ją obdarował, zaczynając na szkarłacie krwi, a na fiolecie siniaków kończąc. Dodatkowo, mógł w ten sposób ją oznaczyć, pokazując, że jest tylko jego. Że do niego należy i to nie podlega żadnej dyskusji. Kochałby ją nawet zbroczoną własną krwią.

Jeżeli na świecie istniały miliony alternatywnych rzeczywistości, on chciał znaleźć ją i uczynić swoją w każdym z nich.

Ale potem spojrzał na jej przepiękną twarz. Przerażenie było ekscytujące, nie mógł zaprzeczyć. Szczególnie to, należące do (Nazwisko). Gorsze zaś było obrzydzenie, które je zastąpiło. Z jakiegoś nieznanego powodu nie potrafił go znieść. Mogła drżeć przed jego osobą ze strachu i przerażenia, lecz zniesmaczenia nie potrafił przyjąć do swojej wiadomości. Nie chciał, aby tak na niego patrzyła. Znalazł się w sytuacji, w której był nawet w stanie błagać ją na kolanach, by przestała mierzyć jego osobę tym paskudnym rodzajem wzroku.

Chcąc jakoś załagodzić sprawę i w pewien sposób ulżyć własnemu sumieniu, wybrał się jeszcze tego samego dnia do najbliższej kwiaciarni. Białe róże niemal natychmiast przyciągnęło jego rozdygotane spojrzenie, aczkolwiek stwierdził, że czegoś im brakowało. Nie były tak szczere jak i piękne jak sama (Imię). Nie prezentowały się idealnie. Były puste, bez wyrazu. Musiał jakoś zapełnić to wrażenie.

W tym celu praktycznie od razu po zakupie naciął swój palec wskazujący. Z zafascynowanie i satysfakcją napawał się szkarłatem cieczy, zbierającej się powoli w skaleczonym miejscu. Krew bez dwóch zdań była wyjątkowa. Jako symbol życia, wiele mówiła o jej właścicielu. Możliwe, że dla wielu osób było to niewyczuwalne, aczkolwiek Sanzu już po samym jej smaku potrafił powiedzieć wiele o człowieku. Płynna, żywa tkanka, złożona z różnych komórek działa według niego skuteczniej, niż niejeden wykrywacz kłamstw. Była najprawdziwiej wyrafinowana, stanowiąc idealny dodatek dla jego (Imię).

Haruchiyo pragnął podzielić się tą wyjątkową cząstka siebie z dziewczyną, tym samym czyniąc wobec niej pewne wyznanie.

Z niezdrową satysfakcją poczuł, jak w jego żołądku formuje się jakaś kula ciepła, gdy drobne krople jego krwi opadały na białe płatki róż. Jego prezent na przeprosiny stał się właśnie taki, jak dziewczyna, której chciał go podarować - unikatowy.

Miłość do niej stanowiła narkotyk, od którego mógł być uzależniony już do końca swoich dni. Mężczyzna był w pełni świadom, że jeśli tylko odwzajemniła by jego uczucia, nie mógłby już doznać większej euforii.


[VERY Optional| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐗𝐗𝐊𝐀𝐓𝐒𝐔𝐉𝐈𝐍𝐒𝐔𝐗 - 𝐌𝐔𝐋𝐋𝐄𝐓 𝐃𝐀𝐃𝐃𝐘]

W tych czasach o dobrych, godnych zaufania dealerów było dość trudno, co dopiero - boss'ów natkotykowych. Większość działająca w tej nielegalnej branży była nowicjuszami bez doświadczenia, stawiająca swoje pierwsze kroki na terenie narkotykowego mocarstwa. Często byli to ludzie chcący łatwo zarobić, nie zważając na konsekwencje czy nielegalny charakter fachu. Składali się na o tyle przeważającą procentowo grupę, ponieważ ich bardziej doświadczonych kolegów, w chwili przymknięcia oka na stałego klienta lub zwykłego niedopilnowania, zgarniała policja. Akashi z lat obserwacji owej domeny był przekonany, że jako dealer nie należało z pewnością robić żadnych wyjątków dla obsługiwanych, ani tym bardziej zapożyczeń na kreskę. Absolutna brutalności i bezwzględność stawały się tu wręcz wskazane.

Keigo Anzai był nielicznym wyjątkiem. Wieloletnim, wyrafinowanym narkotykowym specjalistą, przestrzegającym surowo z góry ustalonych przez siebie zasad i za każdym razem umykającemu odpowiedzialności za grzeszki codzienności. Anzai w pewien sposób wzbudzał jego podziw, może nawet szacunek. Oczywiście nie znaczyło to, że posiadł też zaufanie.

Różowowłosy patrzył bez żadnej większej emocji na niższego, otyłego, acz zadbanego mężczyznę, prezentującemu mu w swoim przydomowym „biurze" nową ofertę osobistego zakładu. Mógł być niewyobrażalnie brudny i zepsuty od środka, natomiast z zewnątrz przyozdabiał się w markowe, absurdalnie drogie materiały. Jednak czy było to równoznaczne z opanowaniem do perfekcji sztuki zgrywania pozorów? Niebieskooki szczerze podważał podobne stwierdzenia.

Trzy napełnione po brzegi sypką, jasną substancją woreczki względnie niczym się zewnętrznie nie różniły.

— ...Dwie pierwsze kosztują tyle samo. Ale ta — brunet pochylił się nieznacznie, niepokojąco pokrzywionymi palcami wskazując na pierwsze z lewej strony opakowanie. Wyglądały niemal tak, jakby kiedyś mu je czymś zmiażdożono albo przytrzaśnięto. Oddech mężczyzny koszmarnie śmierdział. — Trzy razy więcej od grama. Ale uwierz, kolego, jest warto. Natychmiastowy i absolutny odlot masz gwarantowany. Koks to już klasyka i każdemu się przejadł. Hera trochę wraca do łask, no ale to też klasyka. Wiesz, te dwa też są niczego sobie. No ale to cudeńko — wziął w dłoń plastik. — Jest, kurwa, dojebane.

Sanzu nie od dziś miał do czynienia z manipulacją, więc zazwyczaj nie ulegał tego typu namową i spoufalaniu się Keigo. Tamtego dnia było nieco inaczej. W jego umyśle nieustannie pojawiała się lśniąca osoba (Imię), występująca na równie błyszczącej scenie, która mimo to nie była w stanie przyćmić chociaż na chwilę jej osobistego blasku. Siedząc kilka dni temu na zaciemnionej widowni w czarnej masce, omal nie dokonał czegoś niezbyt etycznego. Zwłaszcza w miejscu publicznym. Powstrzymał go tylko i wyłącznie fakt, iż była to zasadzka, a pochłonięty własnymi myślami Mikey zajmował miejsce zaraz obok niego. Niestety, jego gardło postanowiło zbuntować się mimo wszystkie przeciw niemu, wydobywając z siebie ledwie zduszone syknięcie.

Widząc, że cholerny Kazuo Yoshimoto patrzył się na jego własność w dokładnie ten sam sposób, poczuł jeszcze większą chęć błyskawicznego zamordowania go. A potem wypatroszenia i rozczłonkowania.

Niebieskooki machnął ręką, nawet nie podnosząc na dealera swojego nieobecnego wzroku.

— Daj mi cokolwiek. Może być, powiedzmy, cztery gramy tego wyjebanego gówna. Jeśli mi zasmakuje, to wrócę po więcej.

W ciemnych oczach Anzai'a dostrzegalne aż coś zaświeciło. Uśmiechnął się szeroko, obejmując jedno z ramion swojego stałego klienta.

— Nie pożałujesz tego, mój oddany przyjacielu.

Haruchiyo przewrócił oczami na ten gest przymilnej poufności.

— Jasne. Cokolwiek, Anzai. Streszczaj się.

Pospieszył go, sam wracając oczami pamięci do tlącej się stale w jego umyśle postaci (kolor)włosej. Spieszył się również z innego powodu, powiązanego z dziewczyną. Tego dnia bowiem miał za zadanie sprawować nad nią pieczę pod nieobecność reszty Bontenu. Nie trzeba chyba wspominać, że była to dla niego czysta przyjemność.

Był tak pochłonięty swoimi wyobrażeniami, że stał się ślepy na Keigo, który w czasie przesypywania dla niego towaru czegoś do niego dosypał.

Sanzu bez tej cennej świadomości, która mogła przeważyć na późniejszych zdarzeniach, wyszedł z dotkniętej zębem czasu kamienicy, trzaskając przy tym głośno drzwiami.


tak, tak, wiem, filler. ale! w następnym czeka was już więcej akcji z sanzu👀

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro