Rozdział 1
- Panna Vivienne Black.- Przeczytał mugol w średnim wieku, przeglądając paszport. Odprawa była długa i nużąca, nie tylko dla wysiadających, ale również dla pracowników. Uniósł wzrok na kobietę, porównując ją do zdjęcia. Przejrzał również walizkę, spodziewając się jakiegoś przemycanego jedzenia lub zwierząt, lecz to nie było konieczne, jasnowłosa ładnie zastosowała się do praw nieczarodziejskich środków transportu.- Życzę miłego pobytu. Radzę jednak zmienić okrycie na ciemniejsze.- Uśmiechnął się strażnik, porzucając swój surowy ton.
- Dziękuję za radę- odparła chłodno kobieta, odbierając dokument i chwytając swój bagaż, który w rzeczywistości był lżejszy niż wyglądał. Zaklęcie, którym potraktowała walizeczkę, ze spokojem mieściło w środku połowę jakiejkolwiek posiadanej przez nią garderoby oraz szpargałów.- Na pewno tak zrobię.
Odeszła od stanowiska, ignorując ciekawskie spojrzenia. Blada twarz i platynowe włosy czarownicy skutecznie przyciągały uwagę wysiadających pasażerów, którzy w pierwszej chwili myśleli, iż mają przed sobą zjawę. Wrażenie to pogłębiały jasne ubrania, które miała na sobie Vivienne. Niezbyt rozważny dobór, lecz kobieta doszła kiedyś do wniosku, że najlepszym sposobem na ukrycie czegoś, było położenie go na widoku, co prawda wpadła na to, szukając w całym pokoju swojej różdżki, która leżała na szafce nocnej, ale to niezbyt ważny szczegół.
Black ukryła grymas pogardy dla pozbawionych odrobiny magii matron, które mierzyły ją nieprzychylnymi spojrzeniami. Pewnie stanie się obiektem ich plotek, kiedy już znajdzie się poza zasięgiem słuchu. Natomiast nic nie mogła poradzić na odruchowe zmrużenie oczu. Uniosła wyżej głowę, spoglądając prosto na nie, spod ronda trilby, wiedząc, że jeśli chodzi o wygląd, to aktualnie ona wygrywała to nieme starcie.
Czarownica westchnęła cierpiętniczo, na samą myśl o czekającej ją misji, którą zaczęła, wsiadając na transkontynentalny statek. Nie marzyło się jej bycie niańką, lecz jako auror i dobra znajoma Albusa, wisiała mu wiele przysług. Nie miała tylko pojęcia, że prośbą jej byłego profesora będzie opieka nad dorosłym magiem. Domyślała się, iż była to wymówka mężczyzny, który podejrzewał, że przybycie magizoologa do Ameryki nie wiąże się tylko z chęcią zwiedzania.
Wyszła z budynku na ulicę, gdzie zaczęło roić się od mugolskich roboli, tłoczących się na nowojorskim chodniku. Kilkoro z nich wpadło na nią i w pośpiechu przepraszali, dalej zmierzając w swoją stronę, ginąc wśród im podobnych, bezimiennych twarzy.
Strażnik miał rację, jasne ubrania nie pasowały na tutejszy brud oraz chłód. Nie była to zima na wyspach Wielkiej Brytanii, lecz północnej Ameryki, zupełnie inny klimat. Nogawki spodni zmieniły kolor na coś pomiędzy brązem a szarością, powodując, że Vivienne pokręciła głową, notując, by w wolnej chwili oddać je do prania. Postanowiła zmienić odzienie na odpowiedniejsze, bowiem dreszcze zaczęły ogarniać jej ciało po każdym mocniejszym powiewie. Skryła się w mniej uczęszczanej uliczce i szybko zmieniła biały komplet na grubszy, ciemny oraz na czarny płaszcz, który powinien uchronić ją przed zimowym powietrzem. Zanotowała w głowie, aby przy najbliższej okazji zapoznać się z zaklęciem, które uchroniłoby szaty przed brudem.
Vivienne przetransmutowała walizkę w małą torebeczkę, była bowiem w tym formacie mniejszym balastem. Następnie przywołała z niej mapę miasta, na którym jarzyła się złota kropka, żwawo przemierzająca długą aleję, aż zatrzymała się przed budynkiem banku. Black wzruszyła ramionami i deportowała się w pobliżu jego miejsca pobytu.
Powietrze rozbrzmiało cichym pyknięciem, kiedy wylądowała na ulicy przed urzędem. Zakaszlała lekko przez obłoczek wzbitego kurzu, wszechobecnego w mieście. Poprawiła płaszcz i jak gdyby nigdy nic, przeszła na drugą stronę. Zaatakowały ją klaksony mugolskich automobili, które ciągiem wolno toczyły się przez brukowaną drogę.
Uszła kawałek pod budynek, jednak zatrzymał ją tłum przed nim. Uwagę Black zwróciła kobieta na schodach, krzycząca fanatyczne wypowiedzi o "źle", które miało rzekomo gnieździć się w mieście. Jej dzieci rozdawały ulotki z nieszczęśliwymi minami, a jedną z nich chcąc, nie chcąc, dostała również blondynka. Vivienne rozczytała na niej napis, który był nazwą organizacji. "Drugie Salem", niezwykle groteskowe, nadać stowarzyszeniu nazwę od miejsca, gdzie zginęło wielu niewinnych za domniemane używanie magii.
Viv zerknęła na mapę, ale złota kropka uporczywie wskazywała, że Newton znajduje się w tłumie słuchaczy. Jasnowłosa pokręciła głową, czy jej rówieśnik nie miał lepszych rzeczy do roboty, jak słuchać bzdur? Rozejrzała się po tłumie, odnajdując w nim jego charakterystyczną czuprynę. Nagle Scamander zaczął biec do banku, ignorując wołającą za nim mówkę "Drugiego Salem".
Blondynka ruszyła za nim, przepychając się przez mugoli. Rzuciła nawet uprzejme przeprosiny, kiedy uderzyła ramieniem jakąś brunetkę, której hotdog wylądował obok ust, a nie w nich, brudząc ją musztardą. Odwróciła się, kryjąc zażenowanie i przyśpieszyła kroku, a obcasy jej butów żywo stukały o kamienne schody.
Strażnik przy drzwiach zlustrował ją uważnie, ale najwidoczniej wyglądała jak porządny mugol, bo skierował wzrok na innych wchodzących, wypatrując pośród nich podejrzanych osobników. Vivienne wkroczyła na sterylny korytarz i zatrzymała się na jego środku, szukając właściciela brązowej czupryny. Cmoknęła, zaskoczona, kiedy zauważyła go w połowie zanurzonego pod drewnianą ławką.
- Och, Dumbledore, w co ty mnie wpakowałeś.- Westchnęła cierpienniczo. Miała ochotę podejść do czarodzieja i za ucho wytargać go do pionu, aby dać mu reprymendę na temat zachowania wśród ludzi. Zrezygnowała z tego pomysłu, gdy ten gwałtownie podniósł się, a kiedy podążyła za spojrzeniem podróżnika, zauważyła małe zwierzątko, beztrosko podkradające kosztowności. Rozpoznała je jako Niuchacza.- Jeszcze tego tutaj brakowało.
Newton przylepił się do barierki oddzielającej strefę dla cywili od tej dla pracowników banku. Black z uwagą obserwowała jego poczynania, czując się coraz bardziej niezręcznie. Albus naprawdę uważał go za wartego nadzoru przez aurora? Może chodziło mu o opiekunkę, aby brązowowłosy nie zrobił sobie i innym krzywdy? Raczyła pominąć w swoich myślach fakt, że Scamander był w jej wieku, uczęszczali również na ten sam rok w Hogwarcie. Miała jednak przyjemność być w innym domu niż on.
Usiadła na wolnej ławce, wyciągając z torebeczki mapę. Zaczęła przeglądać ją, niczym turystka szukająca odpowiednich miejsc do zwiedzania. Była spokojna o swój cel, mężczyzna na razie gonił swojego pupila po banku. Nic gorszego chyba nie mogło się zdarzyć.
Podniosła wzrok znad papieru, łapiąc kontakt z brunetką z wcześniej. Zmrużyła oczy, próbując skojarzyć wysoką kobietę. Możliwe, że spotkała ją podczas ostatniego wypadu do Ameryki z siostrą. Było to jednak tak dawno, że nie mogła nikogo spamiętać, a co dopiero rozpoznać.
Czarnowłosa cofnęła się na zewnątrz, a Viv ponownie skupiła się na trzymanym przed sobą papierze. Cóż za przypadek, że Newton przemieścił się w inną część budynku, a następnie przed niego. Blondynka zacisnęła usta, wstając i kierując się w okolicę kolumn, gdzie na mapie pulsowała złota kropka. Dzięki bóstwom, iż wpadła na pomysł nałożenia na Scamandera zaklęcia tropiącego, bo bez tego już dawno zgubiłaby chłopaka. Chyba musiałaby ujawnić się lub dosłownie przylepić do niego.
Czarownica, bo tego Black była już pewna, zeszła po schodach i zaczęła iść zdecydowanie w stronę przerażonego chłopaka, który udawał, że to nic takiego. Jasnowłosa zacisnęła dłonie na barierce, bezsilnie przyglądając się deportującej razem parze.
- Przepraszam, miało miejsce włamanie do skarbca, proszę ewakuować się razem z resztą interesariuszy- powiedział do niej młody policjant. Vivienne dopiero teraz zauważyła, że powietrze przeszywa wycie alarmu, a ludzie w popłochu umykają przed potencjalnym zagrożeniem.
- Przepraszam za problem, już wychodzę- odparła dziewczyna, uśmiechając się, miała nadzieję, słodko oraz naiwnie.
Zeszła pośpiesznie, umykając z jakąś inną matroną na ulicę, w tłum gapiów. Jednak nie stanęła, jak ona, ciekawa co dzieje się w budynku, lecz przeszła na drugą stronę alei. Musiała szybko znaleźć swoją zgubę i poświęcić resztę swojej siły na bezingerencyjną opiekę nad dorosłym czarodziejem. Rozłożyła mapkę, która od razu przemieściła się na miejsce, w którym znajdował się cel. Black zamruczała zirytowana, a przechodzący mugol spojrzał na nią, jakby straciła rozum.
Zdecydowała się wejść w wąską uliczkę. Długi płaszcz szumiał, a obcasiki stukały nerwowo po bruku, zdradzając targającą nią uczucia. Aby dostać się w miejsce, gdzie akurat przebywał szatyn, musiała wejść do MACUSY. Nie było innej rady, budynek amerykańskiego rządu otoczono wszelkimi zabezpieczeniami, a ona nie miała ochoty wylądować w więzieniu. Przywołała z magicznego bagażu swój dowód, potwierdzający jej tożsamość jako aurora. Z ironią pomyślała o swojej niedawnej myśli, że gorzej już być nie może.
Deportowała się niedaleko Woolworth Building, który piętrzył się nad nimi, niczym most pomiędzy ziemią a niebem. Najwyższy budynek w mieście, gdzie mieściła się siedziba kongresu. Udając pewną siebie, podeszła do portiera, który stał obok obrotowych drzwi. Pokazała swoją legitymację, na tyle długo, że zapoznał się z nią, potwierdzając to kiwnięciem głową.
- Szukam wysokiej czarownicy, która prowadziła ze sobą mężczyznę. Szatyn, granatowy płaszcz i stara walizka- rzuciła beznamiętnie, lecz profesjonalnie.- Gdzie mogę ją znaleźć?
- Propetina Goldstein. Proszę rzec skrzatowi w windzie o biurze pozwoleń na różdżki, on zrozumie- odparł, otwierając przed nią drzwi.
Black podziękowała i przekroczyła próg, niezmiernie z siebie zadowolona. Znalazła swoją zgubę, mimo przeciwności losu. Zrobiła to bez ofiar i krzyku, jak cywilizowany auror. Stanęła przed windą, czekając, aż ta zjedzie na jej piętro. Kiedy czarna kratownica rozsunęła się, ze środka spojrzała na nią wykrzywiona złośliwie twarzyczka domowego skrzata, któremu spod czapki wyzierały kępki, zabarwionych na marchewkową rudość, włosów.
- Dokąd?-burknął chrapliwym, nieprzyjemnym głosem.
- Biuro pozwoleń na różdżki- powiedziała, rozpinając szal i chowając go do torebki. Stworzenie kiwnęło głową, wybierając przekładnią odpowiedni numer. Winda ruszyła szybko, skrzypiąc nieprzyjemnie, ale Viv nie zdążyła nawet policzyć do dziesięciu, a już zatrzymali się na właściwym piętrze, będącym właściwie piwnicą.
Czarownica zerknęła niepewnie na skrzata, a ten kiwnął głową, potwierdzając jej obawy. Wkroczyła do pomieszczenia, będącego wielkim ciągiem pustych stanowisk i rur, którymi wyfruwały dokumenty, układając się w zgrabne stosiki. Z oddali słyszała kobiecy głos, więc tam postanowiła skierować swe kroki. Przy okazji miała możliwość rozejrzenia się po nieprzyjemnym pomieszczeniu, które przypominało raczej zagraconą piwnicę, aniżeli jakiekolwiek znane jej biuro.
Vivienne zastanawiała się, czy to odpowiednie miejsce, żeby udawać oddaną sprawie aurorkę, jednak kiedy arkusz papieru o mało nie wylądował na jej twarzy, zrezygnowała z tego pomysłu. Miała tego wizję w głowie, jak podchodzi, niczym gwiazda estrady i wręcza swoją legitymację, spoglądając na czarnowłosą złodziejkę ludzi ze zdegustowaniem. Niestety, to nie wchodziło w grę.
- Ma pan pozwolenie?- zapytała brunetka, chwytając za podkładkę z dokumentem. Black zbliżyła się, nie próbując zbytnio ukryć swojej tożsamości.
- Wysłałem dokumenty jakiś czas temu- odparł Newt, lekko się jąkając. Według blondynki brzmiało to, jak kłamstwo, ale wolała mężczyzny nie pogrążać. Oparła się o jedną z kolumn, krzyżując ramiona na piersi.
- Newt Scamander- wymruczała czarownica, notując szybko.- Był pan w Nowej Gwinei?- zapytała z niedowierzaniem.
- Badałem zwierzęta do mojej książki.
- Jak skutecznie je zabijać?-prychnęła czarnowłosa, podnosząc wzrok na magizoologa.
- Raczej dlaczego powinniśmy je chronić- odparł energicznie.
Jasnowłosa postanowiła, że to ten moment, gdy powinna zwrócić uwagę na swoją osobę. Odepchnęła się więc od kamiennego wspornika, zapukała w jedną z przesyłowych rur, która odpowiedziała głucho, zwracając na siebie ich uwagę.
- Puk, puk? Można?- zapytała, zrównując się z Newtem. Para spojrzała na nią zaskoczona, nie spodziewając się, że ktoś jeszcze mógłby tu zjechać.
- Black.- Zachłysnęła się powietrzem kobieta. Blondynka zmarszczyła brwi, ciągle nie rozpoznając Amerykanki.- Propentina Goldstein, rozwiązywałyśmy przed laty sprawę nielegalnego handlu. Dotyczyła ona hodowcy Pufków.
- Była taka sytuacja. Była...- potaknęła Vivienne, mrugając szybko, ukrywając zażenowanie, że mimo tych informacji, nie zdołała przywołać z pamięci ciemnowłosej. Każdemu może zapomnieć się o kolegach z branży.- Bynajmniej nie jestem tutaj, aby wspominać.- Odwróciła głowę do szatyna, który stał, będąc usposobieniem niezręczności.- Dawno się nie widzieliśmy, Newt.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro