Rozdział 98
~Alec~
Siedziałem z Nino do wieczora w swoim pokoju, jedząc ciastka i rozmawiając na różne tematy, kiedy w końcu mama wróciła z pracy i chciała ze mną o czymś porozmawiać. Myślałem, że chodzi jej o ojca. Skośnooki poszedł do swojego domu, a ja zasiadłem z mamą na kanapie w salonie.
- Słuchaj, Alec... - zaczęła, patrząc na mnie niepewnie, ale też z nutką determinacji. - Czy nie powiedziałeś mi czegoś o Magnusie?
Mój mózg natychmiast zaczął pracować na pełnych obrotach i analizować sytuacje z kilku ostatnich dni... O co chodzi? Czyżby usłyszała "plotki" ze szkoły? A może coś zrobiłem nie tak? A może Magnus jej coś powiedział? Ygh.
- Em...
- Spotkałam Patryka na mieście, porozmawialiśmy trochę - rodzicielka nie odwracała ode mnie wzroku, jakby czekała, aż sam pękne i jej powiem. Ta, gdybym tylko był pewien, o co chodzi.
- Mamo... Powiedz, o co chodzi, bo naprawdę trudno mi się domyślić - jęknąłem.
- Rodzina Magnusa.
- Aa... - wbiłem wzrok w stół. I jednocześnie się zestresowałam i rozluźniłem, jeśli jest to możliwe.
- Wiedziałeś o tym? Od kiedy?
- Praktycznie od początku. Od biwaku - westchnąłem. - Nie mówiłem, bo Magnus nie chciał. A teraz wszystko się wydało, bo jedna jego znajoma wygadała.
- A Izzy? Jace? Wiedzieli?
- Izzy tak. Jace od wczoraj tak jak szkoła. I temu poszedł do Magnusa po pieniądze na usunięcie cią... - kurwa.
Kurwa.
- Co? - matka zmarszczyła brwi, poddenerwowana.
- Ee... - przełknąłem ślinę, ale postanowiłem powiedzieć prawdę. Może warto nie zwlekać. - Bo... Lydia jest w ciąży, z Jacem - mówiłem i widziałem coraz większe zdziwienie na jej twarzy. - Od jakiś dwóch, trzech miesięcy...
- Jezu... - schowała twarz w dłoniach, ale po chwili uniosła na mnie wzrok. - On jest w domu?
- No, w swoim pok...
- JACE! - przerwała mi, zrywając się z kanapy. - Jace! Musimy porozmawiać! - pobiegła schodami na górę.
Ja, czując gęstniejącą atmosferę i nie chcąc słuchać Jace'a, jak będzie miał mi za złe, że go wkopałem, szybko podreptałem do drzwi. Nałożyłem buty, skórzaną kurtkę Magnusa (która już należy do mnie i jest moją ulubioną) i wyszedłem z domu.
Rozkoszując się zimnym powietrzem, które nieco mnie ostudziło, przekroczyłem furtkę ogrodzenia, a nogi kazały mi przejść na drugą stronę, by udać się do sklepu. Bo znalazłem drobne w kieszeni spodni.
Baton? Pączki? A może chipsy? Co tu kupić... Ehh, dobra, pozastanawiam się w środku, ignorując poganianie sprzedawcy.
Byłem już w połowie ulicy, kiedy usłyszałem pisk opon i poczułem, jak coś uderza mnie w bok...
*****
~Magnus~
Wróciłem wieczorem do domu, po tym jak jeździłem po kilku miastach, sprawdzając ten pierścionek zaręczynowy. Wszystko poszło gładko, choć w chuj mam już dość i już trzymam w rękach czarne pudełeczko z tym cudeńkiem w środku, które niedługo znajdzie sie na palcu Alexandra... Mam nadzieję.
Rozsiadłem się zmęczony na kanapie, włączając telewizor i obserwując koty, które położyły się na sofie po moich bokach. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i chciałem odłożyć go na stolik, kiedy zaczął dzwonić. Nie mam ochoty odbierać. Ale sprawdziłem, kto dzwoni. Izzy? Naprawdę nie mam ochoty. Odłożyłem dzwoniące urządzenie na stolik i wlepiłem wzrok w ekran plazmy.
Ale miałem coś złe przeczucia.
Telefon, gdy przestał dzwonić, zaraz zaczął ponownie. W końcu chwyciłem go w rękę i odebrałem.
- Hallo? Izzy?
- W końcu! Przyjedź do szpitala, Alec miał wypadek - po tych słowach się rozłączyła.
Na kilka sekund straciłem funkcje życiowe.
Alec miał wypadek.
Ponownie zacząłem oddychać z każdą chwilą coraz szybciej. Zerwałem się jak oparzony z kanapy i czym prędzej pobiegłem do drzwi. Nie może mu się coś stać... Nie przeżył bym tego.
****
Dojechałem do szpitala w ekspresowym tempie, przekraczając ograniczenie prędkości. Ale to się nie liczyło.
Wysiadłem z auta i pobiegłem do dużych, szklanych drzwi. W poczekalni zauważyłem Jace'a i Izzy, więc szybko do nich podbiegłem, czując, że jak zaraz się nie dowiem o co chodzi, to dostanę zawału.
- Gdzie Alexander?! - wykrzyczałem spanikowany.
- Jezu, luz - blondyn przejrzał mnie wzrokiem, a ja chciałem zacząć go dusić, że zachowuje się tak spokojnie. - Auto go uderzyło. Ale nie mocno, ma tylko zadrapania i siniaki - wzruszył ramionami.
- Na szczęście - dodała Izzy, również spokojna.
Jezu... Odetchnąłem z niewyobrażalną ulgą, łapiąc się ręką w miejscu serca. Bo naprawdę przez całą drogę słyszałem tylko jego nienaturalne bicie, które teraz zaczęło mi ciążyć, dodając jeszcze mroczki przed oczami...
- Wszystko dobrze? - spytała zmartwiona dziewczyna.
- Tak - zamrugałem kilkukrotnie, by wrócić do normalnego widzenia. - Po prostu się martwiłem. Gdzie on jest?
- Na sali z mamą i lekarzem, bo jeszcze go bada.
- Mogę tam wejść?
Jace prychnął, a ja przeniosłem na niego swoje wkurwione do granic możliwości spojrzenie.
- Jeśli my tu jesteśmy, to chyba jasne, że nie możemy wejść i ty tak samo.
- Pierdolony egoista - patrzyłem na niego z odrazą, ale to właśnie czułem w tej chwili. Izzy, czując zapewnie narastającą atmosferę, pociągnęła mnie trochę na bok.
- Nie mów, że będziesz się z nim bić - mruknęła, jednak ostrzegawczym tonem.
- Nie będę na niego marnować uwagi - burknąłem.
- Dobrze - odetchnęła. - Alec zaraz powinien wyjść.
- Dobrze.
Akurat usłyszałem otwieranie drzwi, więc szybko się odwróciłem. Zauważyłem Maryse rozmawiającą z lekarzem, a za nimi mojego Anioła. Cały.
Szybko znalazłem się przy nim i przytuliłem delikatnie, bo nadal nie wiedziałem, co mu jest...
- Jezu, Alexandrze, martwiłem sie - wręcz czułem łzy pod powiekami, ale nie będę przecież płakać...! Popłaczę sobie w domu. Ze szczęścia.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytał lekko zdezorientowany, pocieszając mnie rękoma, które sunęły się po moich plecach.
- Izzy zadzwoniła. Myślałem, że zawału dostanę...
- Spokojnie - zaśmiał się cicho, co zadziałało jak miód na moje niespokojne serce.
Odsunąłem się trochę od niego, by oprzeć nasze czoła o siebie. Zamknąłem oczy i chciałem choć trochę nacieszyć się tym, że jest. Że nic mu nie jest. Że dalej mam swój mały świat...
- Co właściwie się stało? - spytałem po chwili szeptem, otwierając oczy i nawiązując kontakt wzrokowy z tymi jego.
- Szedłem do sklepu, kiedy ktoś mnie potrącił. I odjechał. Byłem przed domem, to Izzy widziała to przez okno, no i no... - mówił, a ja miałem wrażenie, że nie wiem czegoś jeszcze. Bo był wyraźnie przygnębiony i odrobinę zakłopotany.
- Czego jeszcze nie wiem? - spytałem spokojnie. Chłopak wziął oddech, by za chwilę wypuścić powietrze.
- Tego, kto mnie potrącił. Bo zanim odjechał wyszedł... Wyszła, z auta. Zagroziła mi, żebym cię zostawił, no a potem odjechała - odwrócił wzrok od mojego spojrzenia i nie dziwię mu się.
Musiałem w tamtym momencie ciskać błyskawicami z oczu.
- Camille? - spytałem, by się upewnić.
- Tak...
Poczułem, jak krew we mnie się gotuje, a ręce trzęsą ze złości, domagając się znalezienia na ciele tej szmaty. Czy jej do reszty odbiło? Chciała go zabić, do cholery?!
Niech ją tylko dorwę, a...
Z zamyśleń wyrwał mnie głos Alexandra.
- Muszę jechać do domu. Mama i reszta w aucie czekają już - odsunął się ode mnie.
- Nie zostawię cię teraz - powiedziałem stanowczo. - Nie pozwolę, by choć raz na ciebie spojrzała. Tylko jeszcze do niej zadzwonie i umówię na moście, by ją z niego zrzucić - warknąłem, kiedy Alexander ciągnął mnie już w stronę wyjścia.
- Nie będę ci tego zabraniał, ale po prostu nie zrób nic głupiego.
- Masz na myśli to, że zrzucić z mostu jej nie mogę, ale udusić już tak?
- Magnus - odwrócił głowę, by posłać mi zirytowane spojrzenie.
- Dobra, dobra - westchnąłem.
A już miałem plany na jej śmierć. Słodką, długą, bolesną śmierć.
- Chłopaki? - podeszła do nas Maryse. Jace i Izzy siedzieli w aucie Lightwoodów, które stało przy moim Porshe.
- Hm? - spytał Alexander, a kobieta zwróciła się do mnie.
- Wiem, że chciałbyś być teraz z Alekiem lub zabrać go do siebie, ale nie dzisiaj. Macie jutro szkołę. A ja muszę zamienić z synami parę słów - spojrzała groźnie na Alexandra, który odwrócił wzrok.
- Skoro będzie w pani rękach, to w porządku. Nie będę się kłócił - oznajmiłem dobrowolnie.
- Dobrze. Alec, chodź - odwróciła się i poszła do swojego auta, zasiadając za kierownicą.
- To cześć - westchnął czarnowłosy, patrząc na mnie.
- Dozobaczenia. Uważaj na siebie. Proszę, bo inaczej dostanę zawału, którego byłem bliski - pocałowałem go w policzek i wtuliłem, jak on zawsze zwykł to robić. Teraz to ja jednak byłem skruszony. Tak się o niego bałem...
Chłopak objął mnie mocno ramionami.
- Więc nie będę cię już martwić, byś nie zszedł mi na ten zawał - zaśmiał się.
Usłyszeliśmy poganiające nas krzyki Maryse, więc niechętnie odsunęliśmy się od siebie. Szybko przywarłem do niego swoimi ustami. Oddał pocałunek z podobną werwą, po chwili się odsuwając i oboje udaliśmy się do swoich samochodów. Lightwoodowie odjechali, a ja stałem jeszcze chwilę przy moim Porshe.
Wyciągnąłem telefon, odnalazłem numer Camille i napisałem jej SMS-a, by przyjechała pod szpital. Nastrasze ją tak samo jak ta suka nastraszyła mnie.
****
- Krwotok wewnętrzny...? - spytała cicho i jakże zszokowana moimi słowami. - Ja nie potrąciłam go tak mocno...
- Oh, doprawdy, ale zostawiłaś go na ulicy i zrobił to ktoś inny - warknąłem. - Teraz walczy o życie na tej cholernej sali, dociera to do ciebie?! Masz się od niego odpierdolić raz na zawsze, rozumiesz?! - dla większego efektu potrząsnąłem ją za ramiona.
Poczułem satysfakcję, gdy zobaczyłem strach w jej oczach.
- D-dobrze... Obiecuję... Ja, przepra...
- Spierdalaj - wycedziłem przez zęby, tym samym jej przerywając.
Brunetka skruszona wsiadła do auta, którym przyjechała i po chwili zniknęła z parkingu. Wypuściłem powietrze z płuc. Wsiadłem do mojego samochodu, chcąc już znaleźć się w domu po tych sytuacjach...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro