Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12

                           ~narrator~
Było już ciemno, kiedy czwórka nastolatków wracała do domów. Szli chodnikiem w strone skrzyżowania, gdzie na prawo kilka domów dalej zamieszkiwał u swojej babci Magnus, a kilka domów dalej na lewo mieszkali Lightwoodowie.

Byli w dobrych humorach. Nawet bardzo.

Zziębnięci, bo oczywiście żaden z nich nie miał choćby bluzy. Najedzeni, bo prócz wcześniejszego posiłku w knajpce, co chwila zahaczali o stoiska z watą cukrową, lodami, bądź goframi z bitą śmietaną.

Cóż Alexander miał poradzić na swój wieczny apetyt na słodycze?

Dotarli do skrzyżowania i zatrzymali się pod jedną z latarń, która oświetlała tylko ich czwórkę. No, i może jeszcze kawałek betonowego osiedla wokół nich.

- Cóż, pora się rozstać - odezwał się Magnus, posyłając zmęczony, ale przyjazny uśmiech Alecowi. Czarnowłosy odwzajemnił gest.

Ani on ani Magnus nie chcieli się jeszcze rozstawać, ale nie przyznawali się do tego głośno.

Magnus nie chciał wyjść na natrętnego człowieka, a Alec zwyczajnie się wstydził, jak zwykł się czuć przy obcych ludziach.

Ale czy Magnus był dla niego obcy? Prócz krótkiego spotkania w parku spędzili ze sobą teraz kilka godzin.

Właśnie. Tylko kilka godzin. Choć dla Alexandra były czasami męczące, a czasami wspaniałe, to jednak tylko godziny. W takim czasie nie da się poznać człowieka za dobrze, nie mówiąc już o zaufaniu czy poczuciu komfortu.

Alexander pokręcił głową. Nie był to najlepszy moment na rozmyślenia.

Po chwili odezwała się jego siostra.

- Musimy się kiedyś jeszcze spotkać i to na jakieś ostrej imprezie - uśmiechnęła się do chłopców.

Alexander za żadne skarby nie widział siebie na imprezie.

Magnus rozpromienił się. Chciał poznać Alexandra we wszystkich możliwych wydaniach, jakie czarnowłosy posiadał.

- Tak, my stawiamy, Magnus płaci - Jace uśmiechnął się wrednie do azjaty, ale ten tylko odwzajemnił gest bez większego zirytowania.

- Czemu by nie.

- Okey - ziewnęła Izzy, przeciągając się lekko i biorąc Aleca pod rękę. - Spadamy. Dobranoc, Magnus - pomachała mu z gracją godną angielskiej damy.

- Ta... Dobranoc - dodał Alec, nieśmiało patrząc w stronę Magnusa, zanim siostra pociągnęła go do domu.

Azjata pomachał mu z najszerszym uśmiechem na jaki było go stać i odwróciwszy się, poszedł do swojego tymczasowego domostwa.

°°°°°°
                               ~Alec~
Mmm... Miękka poduszka, cieplutka kołdra...
Pluszowy ocelot...

Magnus...

Chwila, CO?!

Gwałtownie uniosłem głowę, przez co zobaczyłem czarne plamki przez oczami.

- Fuck... - przymknąłem oczy, by za chwilę je otworzyć. I tak kilka razy.

Otworzyłem je w końcu i rozejrzałem się. Leżałem w swoim łóżku. W swoim pokoju.

Okey, nie zostałem uprowadzony.

Obok mnie leżał mój pluszowy ocelot, którego zaraz wziąłem w ramiona. Położyłem się na plecy, kładąc zabawkę na brzuchu. Głaskałem dzikiego kota po głowie, wpatrując się w sufit.

Był poranek, bo w pokoju było jasno, mimo, że światło nie było zapalone. Na szarych ścianach widniały jasne pasy, gdyż słońce przedostawało się do mojego królestwa przez rolety, których wczoraj zapewne nie zasłoniłem.

A co było wczoraj...
Jak na zawołanie zalała mnie fala wspomnień z wczorajszego wieczoru.

Park...
Magnus...
Wesołe miasteczko...
Magnus...
Pluszak od Magnusa...
Magnus...
Mój bliski atak paniki...
Magnus...
Knajpa...
Magnus...
Słodycze...
Mnóstwo słodyczy...
Magnus...
Pluszowy Ocelot.

Poczułem, że na moje usta wkrada się nieproszony uśmiech... Jednak nie miałem serca go wyrzucić na zbity pysk. Pozwoliłem mu się rozgościć, a oczy przymknęły się, by lepiej wyobrazić sobie Magnusa...

Moje ciało jest przeciwko mnie.
Za dużo myśli o Magnusie.
Ścisnąłem mocniej pluszaczka na moim brzuchu i pokręciłem swoim łbem, chcąc pozbyć się myśli o azjacie.

Na marne.

Westchnąłem, i przygotowując się do tego, że Magnus będzie dzisiejszym gościem honorowym w mojej głowie, wstałem z łóżka, by rozpocząć dzień.

°°°°°°
- Jace. Podaj mi już tą Nuttelle - spojrzałem groźnie na swojego brata, który ze spokojem i tempem najwolniejszego ślimaka świata smarował czekoladą swoją kromkę chleba. Sadysta, robi to specjalnie.

Siedzieliśmy o 10 rano przy stole, jedząc śniadanie. Było by normalnie, gdyby nie tata... Ma dziś wolne. A ja nienawidzę tych dni.

Nie dość, że ciągle porusza ze mną wtedy temat dziewczyn, to nie mam chwili spokoju, bo zmusza mnie bym razem z nim a to kosił trawę, a to pomógł przy samochodzie, a to naprawił rynnę, a to pomalował płot... Wykapany tatuś.

Ja i on siedzieliśmy na przeciw siebie przy prostokątnym stole. Po mojej prawej siedział Max, a obok niego mama, a po mojej lewej Izzy i obok niej Jace.

- Jace - jęknąłem już sfrustrowany.

- No już już, masz.

Już chciałem się uśmiechnąć wdzięcznie do niego i odebrać słoik czekolady, kiedy ten kretyn podawał mi go jakby czas się zatrzymał.

- Szybciej może?

- Robię... To... Najszybciej... Jak... Się... Da...

Spojrzałem na niego jak na idiotę.

- ...Kochany... Braci... - i nie dokończył swojej powolnej wypowiedzi, bo podniosłem się z krzesła i wyrwałem mu słoik z ręki.

On uśmiechnął sie głupio, siadając wygodnie na swoje miejsce, a ja starając się zachować spokój, ale ciesząc się, że Nutella jest już w dobrych rękach, smarowałem czekoladą moją bułkę.

Mama w tym czasie zajmowała się Maxem, który umazał się dżemem po twarzy i kręcił się jakby miał owsiki, nie pozwalając, by rodzicielka go umyła.

Jace jadł płatki z mlekiem głośno mlaskając, co przyprawiało mnie o szewską pasje i on doskonale to wiedział, bo posyłał mi ukradkowe uśmieszki.

Ojciec, jak to ojciec, pił kawę i czytał gazetę jakby nic innego się nie liczyło. Nie ma często wolnego, a tak wykorzystuje momenty z rodziną, pomijając wykorzystywania mnie do sprzątania?

Spojrzałem teraz na Izzy. Klikała palcami energicznie na swoim telefonie, który chowała pod stołem. Uzależnienie.

Pokręciłem głową rozbawiony. Teraz szukałem wzrokiem Czekolady.

Pod stołem... Nie.
Wokół stołu... Nie.

Dziwne. Zawsze siedzi albo tu albo tu, czekając na resztki ze śniadania, których oczywiście najwięcej ja mu rzucałem. Ej... To serio dziwne.

- Mamo? - spojrzałem na rodzicielkę, która wycierała już teraz chusteczką twarz Maxa z dżemu.

- Tak?

- Gdzie Czekolada?

- Masz przed nosem? - rozbawiona wskazała na słoik Nutelii przed moim talerzem.

- O... Mam na myśli Dacka.

Teraz ojciec podniósł na mnie wzrok.
Skuliłem się w sobie, gdy tylko kątem oka dostrzegłem to spojrzenie.

Nie wiem czy to była złość, czy rozczarowanie, czy radość... Każda mima taty wygląda tak samo - poważnie.

- Jest na szkoleniu - wrócił do gazety.

- Szkoleniu? - spytałem równocześnie z Izzy.

Wymieniliśmy się spojrzeniami i za chwilę nasze spojrzenia przepełnione ciekawością powędrowały na ojca.

- Tak. To pies. Musi się w końcu słuchać.

- Ale on się słucha - skomentowała Izzy.

- Tak - poparłem siostre.

Tata spojrzał na nas znad gazety.

- Najwyraźniej nie rozróżniacie posłusznego psa, od tego, który pogryzł mi moje wyjściowe buty firmowe.

- A więc to jest taki ważny powód, dlaczego wysłałeś go do psychiatryka dla psów? - prychnąłem pod nosem.

Jednak szybko pożałowałem mojego chamskiego tonu, kiedy ojciec obdarzył mnie groźnym spojrzeniem, marszcząc przy tym czoło. Reszta rodziny również spojrzała na mnie. Prócz Maxa, bo on miał wszystko w nosie.

I dobrze. Ostatnie o czym marzę, to to, by Max miał dzieciństwo przepełnione kłótniami w domu. I to przy rodzinnym stole przy najzwyklejszym śniadaniu.

- Jak ty się odzywasz do ojca, smarkaczu? - odezwał się ojciec zimnym tonem i odłożył gazetę.

O nie.

- Eee... - stukałem nerwowo palcami o drewniany blat, próbując coś wymyślić.

Dostrzegłem pustą miskę na środku stołu, gdzie zawsze powinny być bułki.

- O, patrzcie, skończyły się bułki... Skoczę do sklepu - zerwałem się z miejsca i nie patrząc na nikogo, wyszedłem z kuchni, a potem z domu. A raczej wybiegłem, ale kto by tam zauważył.

Uspokoiłem się dopiero, gdy szedłem chodnikiem po ominięciu terenu mojego domu. Odetchnąłem z ulgą.

Gdybym tam jeszcze chwilę posiedział, spalił bym się od spojrzenia ojca. Czasem patrzę na niego i widzę Lucyfera. Albo Belzebuba.
Albo i to to, naprawdę...

Wsadziłem dłonie do tylnych kieszeni spodni, szukając drobnych na te cholerne bułki, które posłużyły mi za alibi.

Niestety, moje szczęście nie obdarzyło mnie dziś drobniakami w ciuchach, gdzie są zawsze, kiedy ich nie potrzebuje i stają się irytującą dźwięczną grzechotką, ale jak ich potrzebuje, i to pilnie, to nie ma!

Światowa ironia. Dotyka to chyba większość ludzi.

Po 5 minutach spacerku dotarłem do sklepu. Wszedłem do niego przez otwarte na oścież i przytrzymywane przez mały drążek drzwi, i po mruknięciu "dziendobry", skierowałem się do działu z pieczywem.

Zatrzymałem się przed stoiskiem, gdzie było chyba ze 100 rodzajów bułek, pączków i innych drożdżówek.

Cóż, ten mały sklep na przedmieściach ma się czym pochwalić przed większymi marketami w środku miasta.

Zerwałem ze stojaka obok plastikową torebkę i sięgałem po zwyczajne bułki, powstrzymując się ledwo od wybrania bardzo lukrowanych i kolorowych donatów, które były obok, kiedy usłyszałem czyjś głos.

Nie byle jaki głos.
Ten głos.

Wyprostowałem się natychmiast i spojrzałem na człowieka z boku, który uśmiechał się do mnie szeroko, w ręku również trzymając plastikową torebkę, ale w niej miał akurat te lukrowane i kuszące posypkami donaty.

🌻💘

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro