Richie Tozier x [T.I]
To był kolejny dzień w Derry, który nie wyróżniał się niczym szczególnym. Każdy chodził jak w zegarku ze swoją rutyną i poniekąd było to dobre. [T.I] miała taką rutynę.
Jechała na rowerze do Barrens, gdzie jak co dzień miała się zobaczyć z frajerami. Na uszach miała słuchawki, a do pasa przypięty był walkman, z którego leciał We Built this city. Nawet nie zauważyła, gdy zaczęła pedałować w tempo piosenki i nucić cichutko pod nosem. Mimo swojego skupienia na piosence, usłyszała coś. Zatrzymała się i odwróciła za siebie. Nic nie widziała. Zdjęła słuchawki i muzyka przycichła. Obejrzała się wokół siebie i przez chwilę wydawało jej się, że znów usłyszała ten dźwięk. Szuranie.
[T.I] przypomniało się jak walczyli. Jak walczyli z Tym. Teraz to jej wyobraźnia płatała figla. Pokonali To. Zaczęła nerwowo uderzać palcem o kierownice i cały czas się rozglądając. Miała wrażenie, że wszystko wiruje i zaraz upadnie gdy...
- Panienko Łenkles! - zawołał Richie. znów spojrzała przed siebie i w głębi duszy bardzo cieszyła się, że go widzi. Podjechał do niej, jak zwykle z cwanym uśmiechem. - Panienka, wygląda jakby dłucha zobłaczyła! - znów zawołał. Prawda, była blada jak ściana. [T.I] westchnęła lekko zażenowana i odbiła się od asfaltu, żeby znów zacząć pedałować.
- Wydawało mi się coś - powiedziała gdy Richie ją dogonił. Prawda była też taka, że [T.I] miała problem, po tym co stało się w kanałach. Tozier to widział... tak samo jak reszta frajerów, ale to on najbardziej się martwił. Przez chwilę na nią patrzył, próbował znaleźć na jej twarzy emocje, które mogłby wskazywać co ma zrobić. Tymczasem wlepiała wzrok przed siebie i wyłączyła Walkmana. Westchnął cicho, aby tego nie słyszała i razem (o dziwo) w zupełnej ciszy dotarli do Barrens.
***
- Jak długo jeszcze tak będzie - szepnął Eddie w stronę Billa. Wszyscy teraz jak jeden mąż obserwowali [T.I], grzebiącą patykiem w ziemi, jakieś pięć metrów od nich. Denbrough patrzył na nią jeszcze przez moment, a następnie wstał.
- N-nie w-w-wiem - odparł i przeszedł się w tą i z powrotem. Richie cały czas nie zdejmował wzroku z [T.I]. Na jego twarzy widniał grymas, a po chwili poprawił okulary i wstał.
- Dobra... może ja spróbuję - zaczął i otrzepał siedzenie. Mimo, że wszyscy frajerzy ucieszyli się, że ich przyjaciel ma tyle odwagi, to Richie tak naprawdę miał koszmarnego pietra. Było jednak jedno ale. Czuł się w obowiązku (jako przyszły partner, mąż oraz ojciec jej dzieci, co czasami sobie wyobrażał) podejść do niej, wysłuchać, poprawić nastrój i może nawet uda się mu jej pomóc. Byłoby wspaniale.
Chrząknął gdy znalazł się obok niej i zwrócił jej uwagę.
- Madame Wellness, czy wszystko w porządku? Paniczowie się nie pokoją, a już zwłaszcza ja, twój osobisty sekretarz, pomocnik, służba, monsieur Richardson... - oznajmił próbując jak najbardziej przypominać kamerdynera z Golden Apple. Wychodziło mu całkiem nieźle (czego [T.I] nigdy w życiu, wtedy mu by nie przyznała) i dodatkowo nawet się uśmiechnęła. 1:0 dla niewyparzonej gęby!
- Raczej tak - stwierdziła i pomachała głową - po prostu sobie rozmyślam - dodała po chwili. Richie, usiadł na trawie i wyłożył przed siebie nogi. Zerknął na nią. Opierała podbródek o kolana, jej włosy delikatnie powiewały na wietrze. Wyglądała przeuroczo.
- Ładnie wyglądasz - palnął. Nie powiedział to żadnym z jego paru głosów. Mówił to Tozier, ta osoba, która wyglądała i przez większość swojego życia była pewna siebie. Spojrzała na niego niepewnie. Uśmiechnęła się półgębkiem, gdy zauważyła jak odwraca wzrok we wszelkie możliwe strony.
- Gdybym odpowiedziała "Ty też" jak bardzo żenująco by to zabrzmiało? - spytała i zaczęła się śmiać. Richie do niej dołączył. Ona też wyprostowała nogi (co swoją drogą było odrobinę bolesne) i położyła się obok niego wgapiając się w chmury. - Myślisz, że... Nie... to głupie - westchnęła. położył głowę obok niej i także zaczął patrzeć na niebo.
- Co? - spytał, spoglądając na nią. Spojrzała na niego i... czy ona miała się rozpłakać? O nie! Niech jego [T.I] nie płacze! Coś go ukłuło, gdzieś w klatce piersiowej tak mocno, że nie mógł zdobyć się na choćby jedno słowo.
- Myślisz, że To powróci? - spytała w końcu. Nie rozpłakała się, miała łzy w oczach, ale nie rozbeczała się. Twarda sztuka. Pomyślał Tozier i przez chwilę się uśmiechnął. Dopiero po chwili dotarła do niego mglista myśl, że za dwadzieścia pięć lat tu powróci. Do Derry. Ona też tu będzie razem z nim... Nie dopuści do tego, żeby stała się jej krzywda...
- Tak - odpowiedział szczerze i przełknął ślinę. Delikatnie przesunął dłoń w kierunku jej ręki. - Ale... kiedy znów tu będziemy... - dodał i delikatnie położył palce na jej. Nie odwracał od niej spojrzenia, czekając na jakiś ruch, który mógł go zatrzymać w dalszym postępowaniu. Dobrze ci idzie niewyparzona gębo! - Wtedy ja też tu będę... z tobą, obiecuję - dokończył i w końcu to ona chwiciła go za rękę. Nie wiedziała, czy to on poprowadził tą konwersacje tak dobrze, czy była w rozsypce i potrzebowała pocieszenia (czy może po prostu się zakochała) ale położyła drugą dłoń na jego policzku i pocałowała. Odsunęli się od siebie i zaśmiali cicho. [T.I] Wtedy nie wiedziała, że to był pierwszy pocałunek niewyparzonej gęby.
Tymczasem jakieś sześć czy siedem metrów dalej frajerzy dalej się na nich patrzyli.
- Jak on to do cholery robi? - spytał Ben patrząc na parę.
- Urok osobisty... - westchnął Eddie.
_____
Wybacz, że tak późno ;) Mam nadzieję, że się podoba.
ps: Pozwoliłam sobie dodać nazwisko Wellness.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro