☆꧁✬◦°˚°◦. օ ʊƈɨɛƈʐɛ քʀʐɛɖ ֆǟʍʏʍ ֆօɮą .◦°˚°◦✬꧂☆
Przepraszam za brak publikacji, ale całkowicie o tym zapomniałam
I tak zostali sami, choć znajdowali się przecież w ogromnym mieście, pełnym ludzi.
Na razie Jay ani Cole nie odezwali się żadnym słowem do siebie. Minęło parę ładnych chwil, kiedy to Lloyd i Kai opuścili ich wyruszając do budynku z semaforem na drugim końca miasta. A oni nadal tak stali w tej dziwnej krępującej ciszy na przeciw siebie, wyczuwając tą ogromną przepaść jaka powstała na przestrzeni lat, gdy pokłócili się, a ich przyjaźń dobiegła końca.
Po raz pierwszy od kilku lat mieli spędzić we własnym towarzystwie godziny, co kiedyś nie stanowiło żadną przeszkodą, a było miłym spędzeniem czasu, o który zabiegali nie raz. Niesamowite jak to się stało, że stali się dla siebie wręcz nieznajomymi dzielącymi tylko te same wspomnienia.
Cole widział, jak z każdą mijającą sekundą Jay coraz bardziej zaczął się denerwować, co świetnie można było zauważyć po jego zestresowanym wyrazie twarzy i to jak bawił się swoimi palcami. Nie wróżyło to nic innego, jak nagły przypływ bezsensownego potoku z ust rudzielca, który zawsze gadał od rzeczy, gdy tylko stres brał górę.
Za czasów szkolnych miał z tych jeszcze większy problem niż teraz. Pamiętał, że przed ważnymi testami zawsze mamrotał do siebie, denerwując przy tym resztę klasy. Raz jakiś chłopak nie wytrzymał i rzucił stalowym piórem w tył głowy Walkera. Wtedy to Jay obrzucił go salwą przekleństw porównując go do najbrzydszych demonów, jakie istnieją. Później również rzucił swoim piórem w chłopaka i o mało co nie doszło do większych rękoczynów, gdyby nie interwencja nauczyciela. Po tym zdarzeniu próbował wygadać się przed testami, aby później nie mamrotać do siebie jak opętany. Tak złapał Cole'a i można to uznać za początek ich przyjaźni, która kwitła w własnym tempie, ponieważ na początku irytowało go zachowanie drobniejszego kolegi.
Na samo to wspomnienie mimowolnie uniósł kąciki ust do góry, co nie umknęło uwadze Walkerowi, który natychmiastowo się tym zainteresował.
-O czym ty tak pomyślałeś? - zapytał, przybierając dwuznaczny uśmiech.
-Nic co byłoby ważne - burknął - Lepiej powiedz, gdzie mamy iść, bo nie będę stał tutaj do wieczora i to jeszcze z tobą
-Auć, no wiesz ty co? - złapał się za serce w teatralnym geście - To nie było miłe
-To wiesz, gdzie mamy iść? - powtórzył się, zniecierpliwiony.
-Pewnie - odparł dumnie - Znam to miasto bardzo dobrze. Nie raz jedziemy tutaj z Kai'em czy Nyą
Na wzmiankę o niej poczuł dziwne ukłucie w sercu. Przypominało mu to uczucie, takiej jakby zawiści do dziewczyny, którą może widział raptem pary razy w życiu. Było to nieco wyblakłe odczucie i było tylko ułamkiem tego, co czuł kiedyś. Mimo wszystko i tak było to dokuczliwym uczuciem.
-Ty, a ziemniakami nie możemy naładować tego twojego urządzenia? - szybko zmienił temat nim chłopak zacznie godzinami gadać, jak to świetnie bawi się z nowymi przyjaciółmi, a jego dziewczyna to zajebista kobieta. Już zdążył się nasłuchać takich stwierdzeń w swoim życiu. Nie potrzebował dodatkowych jeszcze.
-Ooooo zapamiętałeś! - rozczulił się - Czyli jednak siedzę ci czasem w głowie?
Przewrócił na to oczami.
Hobby Jay'a od zawsze była technologia i nowe wynalazki, więc to aż dziwne, że nie poświecił się całkowicie temu i nie wybrał zawód technika tylko najpierw łowcy, a później najemnika. Kiedyś go właśnie o to zapytał...
Trzynastoletni wówczas Jay, mający wtedy na imię jeszcze Jayson, z bujnymi, kręconymi włosami i masą piegów na jasnej karnacji, kieruje dwa miedziane pałeczki do dwóch różnych ziemniaków, leżących na stole. Oba pałeczki mają za sobą cienki drucik podłączone do małej żarówki. Mimo ekscytacji jaka wręcz wylewa się z chłopaka, każdy ruch wykonuje precyzyjnie.
Na przeciw niego z głową położona na rękach na stole siedzi w tym samym wieku Cole. W tym wieku miał jeszcze króciutkie ciemne włosy i przerastał znaczną część swoich rówieśników swoim wzrostem. Patrzy sceptycznie na swojego przyjaciela i nie podziela jego entuzjazmu, niedowierzając, że jakieś warzywo może dać światło żarówce.
-Teraz patrz! - zatrzymuje pałeczki milimetr od warzyw - Patrzysz? Patrzysz? Patrzysz? - wyrzuca z siebie pytania jedno po drugim, tak szybko, że słowa zaczynają się zlewać.
-No przecież patrzę...
I wtedy Jayson wsadza pałeczki do ziemniaków, a żarówka zaczyna świecić ciepłym światłem.
Cole natychmiast się ożywia i przybliża się bliżej. Jego twarz rozświetla szeroki uśmiech zdumienia, że coś tak niedorzecznego się udało. Drugi podbiera się pod boki, zadowolony z własnych efektów. Kiwa z uznaniem dla siebie samego.
-Czekam na gadki o tym, jaki to jestem niesamowity - rzuca dumnie.
-Jak to działa? - zaciekawia się, szturchając jednego z ziemniaków.
-Całość polega na utworzeniu tak zwanego ogniwa galwanicznego, w którym elektrolit, czyli ziemniak - tu wskazuje na warzywo - wchodzi w reakcję chemiczną z wbitymi w niego elektrodami. Jeden z nich jest gwoździem miedzianym, a drugi i ocynkowanym. To one stają się źródłem prądu! - wyjaśnia bez żadnych problemów podczas całej wypowiedzi, w której żywo gestykulował.
-Nic nie zrozumiałem, ale buja - śmieje się - Dlaczego zostajesz łowcem? Z takim talentem to nie wahałbym się i wybrałbym bycie technikiem - ponownie ulokował głowę na rękach położonych na stole, kierując swój wzrok w jasny blask żarówki. Jej żar odbija się w czekoladowych tęczówkach chłopaka.
-Moi rodzice się technikami - zaczyna, a jego humor nieco opadł - Również tak jak ja od zawsze uwielbiali to robić, więc to wybrali, ale z biegiem czasu - siada w ten sam sposób, co brunet - Przestało ich to tak bawić jak na samym początku. Sam widzę to czasami kiedy muszą skończyć jakieś przymusowe zlecenie czy naprawić coś co naprawiali setki razy. Techników jest dosyć mało w kraju, dlatego zleca im się masę rzeczy do stworzenia, udoskonalenia i tak dalej. Nie mają potem czasu na eksperymenty. Nie chce, by coś zmuszało mnie to robienie czegoś co kocham. Nie mam zamiaru czuć presji - wymamrotał końcowe zdanie.
Cole słuchał uważnie, zapatrzony w jego niebieskie tęczówki, które tak jak jego własne odbijały ciepłe światło od żarówki. Był to naprawdę hipnotyzujący widok i byłby jeszcze piękniejszy, gdyby osoba z tymi oczami nie była taka smutna jak teraz. Wtedy i na jego barki opadł dziwny ciężar, widząc przyjaciela w takim stanie.
-Moja mama podupada na zdrowiu. Pracowała w naprawach przy kopalni, a tamtejsze powietrze tylko spotęgowało jej gruźlicę. Dzięki temu, że będę łowcom zawsze będę miał pierwszeństwo u lekarzy czy szeptuch, aby jej pomóc - zrobił pauzę. Nastała krótka cisza - A w ogóle to łowcy więcej zarabiają - rzuca rozbawiony i na powrót powrócił jego dobry humor.
-Czy my właśnie... - zaczyna powoli, uśmiechając się coraz szerzej - Pomyśleliśmy o tym samym?! - pyta cały w emocjach.
-Nie wiem o czym mówisz - prychnął.
-Przyznaj się - rzuca już nieco spokojnej, a jego uśmieszek jest frywolny - Pomyślałeś o tej sytuacji, gdy pokazałem ci pierwszy raz, że z ziemniak ma energię
-Nie
Tak, ale nie musi o tym wiedzieć.
-Ach ja wiem swoje, ja już cię znam - poklepuje go krótko po ramieniu, a potem szybko się odsuwa, gdy widzi jakie mordercze spojrzenie kieruje na niego chłopak.
-Wiesz co ja chyba pójdę po ziemniaki, bo z tobą się nie dogadam w sprawie tego sprzętu - oznajmia rzeczowo i zaczyna się kierować w stronę głównej ulicy, z której przyszli.
-Nie no ziemniaki nam się nie przydadzą! - woła za nim.
Cole zatrzymuje się kawałek dalej. Odwraca się do niego poirytowany, wzdychając ciężko.
-Przydadzą się, aby zatkać ci te wkurzające usta - fuknął i zaczyna iść przed siebie.
-Ale to chociaż nie w tą stronę idź! - krzyczy za nim - Tam znajdziesz więcej straganów z warzywami - wskazuje palcem w ulicę, na której się znaleźli.
Bez słowa Cole zawraca i mija Jay'a. Stąpa nerwowo po bruku i szybko oddala się od chłopaka, który w radosnych podskokach dogonił go. Teraz idą obok siebie, mijając białe krużganki, pod którymi siedzą klienci przy białych stolikach, pijąc napoje z porcelanowych filiżanek.
-Będziemy musieli przejść przez tą ulicę, a później skręcić w lewo - tłumaczy, wskazując na drogę.
-Do tych warzyw czy w końcu do miejsc, gdzie będziemy mogli dostać to co potrzebujesz do telegramu? - unosi swoją brew.
-Idziemy po akumulator - parska śmiechem - Tam powinien być sklep z elektroniką
Kiwa tylko na to głową.
Mija kilka sekund ciszy nim znowu Jay odzywa się.
-Myślałeś o tym no przyznaj się!
-Czemu ci na tym zależy? - wzdycha ciężko, łapiąc się za nasadę nosa - Bogowie trzymajcie mnie, bo zaraz mu strzelę
-Wiesz co mi to przypomina? - zauważa radośnie.
-Kurwa, nie interesuje mnie to
-Nasze początki znajomości! - parka śmiechem - Wtedy też byłeś takim oschłym marudą - rozmarza się na tą myśl z niewiadomych powodów.
-Nie przypominam sobie, abym za dzieciaka tak klnął i był aż tak wredny - mruknął.
-No chyba w twoich oczach tak to wyglądało
-Nie używałem ,,kurwa" w wieku dziesięciu lat. Błagam cię - przewraca oczami.
-Ale i tak szybko zacząłeś - zauważa cwanie.
-Dokąd ta rozmowa prowadzi, bo nie rozumiem - zatrzymuje się na skrzyżowaniu ulic, a Jay robi to samo.
Mija ich para, która nie przeoczyła okazji, by zerknąć na nich bezwstydnie i zacząć szeptać, że raczej są to jacyś przyjezdni. Obydwoje ignorują ich zbyt zajęci sobą. Jeden z nich jest zirytowany i z zniecierpliwieniem patrzy na niższego, który ciągle się uśmiecha, wprawiając w większą irytację pierwszego. Za nimi toczą się wozy, a tętno kopyt roznosi się po ulicy wraz z innymi odgłosami miasta.
-Po prostu cieszę się, że rozmawiamy - wzrusza ramionami. Melancholia wkrada się w jego stan - Od naszego rozstania próbuje to odzyskać
I te słowa powodują, że złość momentalnie opada zastąpiona dziwną tęsknota za tym, co utracił i bał się odzyskać. Nie chciał przeżywać ponownie tego samego stanu, jaki nastąpił, gdy tamtego dnia Jay oznajmił mu, że idzie do najemników po śmierci jego rodziców. Nie otrząsnął się z pierwszej tragedii, kiedy to nastąpiła zaraz druga.
Kiedy tylko przypomniał sobie o tym czasie...
Czasie, w którym jedyne co czuł to wszechobecną pustkę przez, którą jedyne na co miał siły to na sen. I to właśnie robił całymi dniami, a kiedy nie mógł zasnąć to wpatrywał się w niebo, nie zważając na pogodę. Nieważne czy był to śnieg czy deszcz, on i tak zajmował miejsce pod niebem. Nienawidził wracać do domu. Miał wrażenie, że ciągle czuć tam odór śmierci i, że pewnego dnia ponownie zastanie tam trupa swoich bliskich. Przesiadywał całymi dniami na dworze, nie mając siły i nie wiedząc jak żyć dalej. Samotność otaczała go z każdej strony.
Poczuł strach, że ponownie to wróci, bo czasami wracało, ale nigdy w takim nasileniu jak wtedy. Przypomniał sobie te gorzkie uczucie melancholii.
To było jedna z wielu przyczyn dlaczego tak bardzo unikał Jay od tamtej ich kłótni i skreślił ich przyjaźń raz na zawsze. Bał się, że ponownie zostanie zastąpiony przez kogoś innego. Nya go zastąpiła. Była lepsza od niego jak widać, skradła serce jego przyjaciela, który bez zawahania zmienił swój zawód i zostawił całe swoje życie. Zobaczył go dopiero przypadkiem po trzech latach, gdy on kończył staż, a on był w jego trakcie. Pomimo, że miał na sobie zakrytą twarz to poznał go po barwie głosu, gestykulacji i po sposobie wypowiedzi. Sześć lat przyjaźni, chcąc nie chcąc nie da się tak łatwo rozpoznać, gdy nadal żywo płonie w twoim sercu.
Jay chciał pogadać z nim, gdy spotkali się wtedy. Cole zwyczajnie chciał udawać, że go nie zna, ale zbyt szybko rozpoznał go, odłączył się od własnej grupy i pobiegł za nim. Skończyło się to niczym innym, jak kłótnią. I tak było za każdym razem, kiedy Jayson chciał wyjaśnić to co nie zdążył po raz pierwszy.
Cole bez słowa skręca w lewo, podążając długą, szeroką ulicą, czując jak za dużo emocji zaczyna się w nim kotłować. Serce zaczyna bić w oszalałym rytmie, a wszystko zaczyna przytłaczać. Za duża fala wspomnień dopadła go i nie chciała go wypuścić. Tego się obawiał, zaczynając misję z Jay'em, że przypomni sobie coś, co powinien dawno upchać na dnie i przykryć innymi sprawami. Ciągle próbował to robić, ale raz za razem to wszystko wychodziło i próbowało go zniszczyć tak jak prawie osiem lat temu.
Drugi chłopak natychmiast rusza za nim, wyczuwając, że coś jest nie tak. Jego wesoły humor znikł, zamienił się miejscami z powagą.
-Cole poczekaj zgubisz się zaraz! - woła za nim, ale Brookstone go ignoruje całkowicie - Cole!
Przechodzi przez drogę, niezbyt się rozglądając na strony. Na szczęście żaden woźnica nie krzyczy za nim, ponieważ udaje mu się bezkolizyjnie dostać się na drugą stronę. To samo nie można powiedzieć o Jay, który musi nagle stanął na końcu chodnika i poczekać aż konie przejadą. Przeklina pod nosem, a następnie staje na palcach i skupia się na sylwetce bruneta, który wszedł w jedną z uliczek podobnej do tej co byli. Tutaj wszystko było symetrycznie zaplanowane. Nim przechodzi na drugą stronę, gubi Cole'a pośród ludzi.
☆꧁✬◦°˚°◦. .◦°˚°◦✬꧂☆
Próbuje znaleźć jakieś miejsce, gdzie będzie jak najmniej ludzi. Potrzebuje bycia sam, by pozbierać myśli i jakoś uspokoić te oszalałe, głupie, beznadziejne uczucia. Ale jak na złość ma wrażenie, że jest coraz więcej osób i jest jeszcze bardziej głośno albo to znowu jego umysł płata mu figle. Przecież największy wróg to my sami.
Idzie na oślep, nie zna tego miasta. Jest tu pierwszy raz. Ma wrażenie, że nie ważne gdzie skręci to każde miejsce wygląda tak samo jak poprzednie, że każda uliczka jest taka sama jak poprzednia. Wszystko się zlewa w jedną kolorową papkę, a pustka ziejąca w jego sercu karmi się jego stresem.
To nigdy mu się nie działo na misjach, nie pozwalał sobie na ten stan i trzymał go na wodzy. Nic się przecież takiego nie stało, tylko pogadał chwilę z Jay'em dłużej niż rzucenie uszczypliwej uwagi w towarzystwie. Dlaczego do kurwy, tak się czuję? Nie rozumie samego siebie. Po chuj mu są emocje. Woli być tylko łowcom, na to jest prosta instrukcja: tropisz, zabijasz. A na relacje i emocje? Czemu nikt nie stworzył żadnej książki, którą można wykuć i przestrzegać, aby lepiej się żyło? Tylko każdy sam sobie musi szukać rozwiązania i popełniać błędy, który mógłby unikać, gdyby ktoś powiedział mu co robić.
Może gdyby jego mama żyła, pomogłaby mu. Oczywiście, że by mu pomogła. Zawsze miała jakieś złote rady i wiedziała, co powiedzieć. Ale jej nie ma, więc musi radzić sobie sam.
W końcu znajduje jakieś względne ciche miejsce z małą ilością ludzi. Chowa się za jakimiś skrzynkami w ciasnej ulice, która wygląda jak tył jakieś restauracji lub baru. Oprócz skrzynek widać tutaj beczki oraz śmietniki. Opiera się o prostą ściankę i zjeżdża po niej na dół, podciąga nogi i chowa głowę pomiędzy nimi. Wzdycha ciężko i próbuje skupić swoją uwagę na odgłosach jakie słyszy: na przytłumionych rozmowach, dźwiękach koni i stukotu butów po bruku.
Mija chwila. Przejeżdża rękoma po swoich spiętych włosach, rujnując swoją fryzurę. Ściągnął gumkę z włosów, nadal trzymając głowę pomiędzy nogami, a kiedy podnosi ją, by zapleść kosmyki przed sobą miał Jay, kucającego przed nim z zmartwionym wyrazem twarzy.
-Kurwa - woła wystraszony, pragnąc odskoczyć, ale natrafia na ścianę - Pojebało cię?
-Czekałem tylko - wyjaśnia nieśmiało.
-Tak się nie robi, człowieku - wymamrotał zawstydzony tym, że Jay widział go w tym stanie. Co prawda przeżył gorszy, ale i tak nienawidził czuć się tak bezsilnie z samym sobą - Czemu nie powiedziałeś, że tu jesteś? W ogóle jak mnie znalazłeś? Miałem nadzieję, że zgubię cię i powiem Zane'owi, że sam się zgubiłeś. Uwierzyłby mi - wrócił do bycia sobą, czyli do tej sarkastycznej, uszczypliwej wersji.
-Jestem najemnikiem. Zapomniałeś? - śmieje się krótko - Śledzenie ludzi to podstawowa umiejętność
-Ta, ta - zbywa go, wstając z ziemie. Walker idzie w jego ślady. Zaczyna zbierać swoje włosy w małego kucyka.
-Cole, cholera porozmawiajmy w końcu jak dorośli, dojrzali ludzie - odparł błagalnie.
-Te przymiotniki zupełnie nie pasują do ciebie - prychnął, kończąc swoją fryzurę. Dwa kosmyki opadły na jego twarz, tak jak lubił.
-Mówił ci ktoś, że jesteś cholernie nieznośny i uparty? - denerwuje się.
Zdecydowanie wolał się z nim kłócić, bo to potrafił doskonale niż jeżeli rozmawiać o starych, nostalgicznych wspomnieniach i utracie ich przyjaźni. Kłótnia przypominała walka, a w niej był przecież dobry i radził sobie z nią wspaniale. Dlatego specjalnie wkurzał Jay'a, by ten wybuchł złością, tak jak było to w zwyczaju. Po paru wyzwiskach, jeden z nich odchodził, nie mogą wytrzymać tego drugiego. Oczywiście był to najczęściej Cole. Był to utarty schemat, który obydwoje dobrze znali. Jakkolwiek to nie zabrzmi, czuł się w nim komfortowo.
-Chyba ty ostatnim razem - prycha - Jakieś kilka miesięcy temu. Nawet dobrze idzie mi unikanie ciebie, odkąd przenieśli mnie do stolicy, w której mieszkasz
Nagle rudzielec bierze głęboki wdech i powoli wypuszcza powietrze z ust. Uspokaja się ku zdziwieniu drugiego i nie wygląda już na tak wzburzonego.
-Tym razem ci się nie uda mnie wyprowadzić z równowagi - odparł bez nerwów.
-Sam się wyprowadzasz. Ja nic nie muszę robić - parska.
Im bardziej spokojniejszy jest Jay, tym bardziej czuję jak ponownie zdenerwowanie rośnie w nim. Czuje się jak jebana huśtawka emocjonalna.
-Pozwól mi wyjaśnić, choć ten jeden raz wszystko - prosi.
-Trochę niedogodny moment sobie wybrałeś zważywszy na okoliczności - śmieje się, krótkim nerwowym śmiechem.
-Przed czym ty tak uciekasz, Cole? - pyta spokojnie, robiąc krok w jego stronę. Brunet się cofa. Jeszcze jeden krok w tył i natrafi na ścianę. Po raz pierwszy nie będzie miał jak przed nim uciec - Przede mną czy przed samym sobą?
-Przed nikim do cholery - warczy, natrafiając w końcu na ścianę. Przesuwa po niej swoimi palcami, wyczuwając chropowatą nawierzchnię. Rozgląda się na boki nerwowo, ale nie widzi nic sensownego. Czuje się zagoniony w róg. W metaforycznym znaczeniu tego słowa
Ta misja nie mogła być jeszcze trudniejsza.
-Wysłuchaj mnie i dopiero wtedy proszę oceń mnie - nie ustępuje.
-Jayson kurwa - rzuca ostro, używając jego prawdziwego imienia po raz pierwszy od prawie ośmiu lat.
Jay na chwilę nieruchomieje, usłyszawszy swoje prawdziwe imię, którego przestał używać po przejściu do najemników. Co najwyżej jego mama zanim zmarła na gruźlicę zwracała się tak do niego. Zawsze do niego mówiła pełnym imieniem, nigdy nie zdrobnieniami. Szybko się otrząsa z tego szoku, widząc jak Cole szuka drogi ucieczki wzrokiem. Lepszego momentu nie znajdzie niż ten i tak już długo czeka, tak samo jak Brookstone na usłyszenie całej prawdy, choć sam jeszcze o tym nie wie.
-Siedzisz cicho i mnie słuchasz - nakazuje ostro.
-Nie rozumiem, dlaczego nadal trzymasz miejsce w swoim życiu dla mnie po tak długim czasie! - wykrzyczał ze wszystkich sił, zdenerwowany. Teraz ta złość górowała w nim, a może to desperacji? Albo zmęczenie...Cholera sam nie wiedział jak nazwać to co czuję. Boli go serce, choć ma je zdrowe.
Oddycha ciężko, patrząc boleśnie na chłopaka. Na jego spokojnej twarzy błąka się nikły uśmiech.
Pogubił się już zupełnie.
-To proste. Byłeś i jesteś moim przyjacielem. Dlaczego miałoby się to zmienić?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro