Возвращение на Родину
Chłód owiał policzki młodego mężczyzny, którego buty skrzypiały z każdym stawianym kolejno krokiem. Szedł powoli i spokojnie, wyglądał na prawie znudzonego marszem między tymi samymi, ciemnymi ścianami.
W dzień to wszystko wyglądało inaczej. Było… mniej straszne. Przynosiło mniej wspomnień.
Wszystko było zbyt świeże, by mógł pozwolić sobie na nostalgię. By mógł pozwolić sobie na przypomnienie miękkich, rudych włosów, o które dbał bardziej, niż ich właścicielka.
Palce wciąż czuły ich strukturę, kiedy splatał je w warkocze.
Kiedy zatrzymał się przed odpowiednimi drzwiami, odczekał, aż oddech przestanie być słyszalny, bicie serca wyrówna się, a umysł przygotuje na wejście do środka. Łudził się, że ostatnią rzecz może zrobić, ale nikt tego nie dokonał – on tylko udawał, że potrafił.
Zawsze udawał.
Zapukał trzykrotnie, uważając by każde uderzenie stawami palców było takie samo, i odczekał, aż siedząca w środku osoba powie „proszę wejść”. Czasami czekali minutę. Czasami pięć. Czasami pół godziny w tej samej pozycji, nie zwracając uwagi na chłód lub gorąc, jaki panował w tej części korytarza.
Dzisiaj usłyszał zaproszenie zaraz po zapukaniu. Złapał więc za klamkę i otworzył drzwi pomieszczenia. Po wejściu nie rozglądał się na boki, nie podchodził blisko biurka i nie przyjmował swobodnej pozy. Stał na baczność, a oczy skierowane miał w stronę twarzy siedzącej za biurkiem kobiety.
— Dzień dobry, Madame B — powiedział spokojnym tonem, przybliżając głowę nieco do klatki piersiowej w geście powitania. — Wzywała mnie pani.
Kobieta spojrzała na młodego mężczyznę zza okularów, jakby sprawdzała, czy to na pewno ten osobnik, którego przywołała.
— Wiem, do czego się dopuściłeś — oznajmiła tonem również spokojnym i łagodnym. Nigdy się nie zmieniał; nawet, kiedy wydawała wyrok śmierci. — Wiem, ile dla ciebie znaczy.
Nie odezwał się. Nie dostał pozwolenia i… nie wiedział, co powiedzieć.
— Chodź. Zobaczysz jej ceremonię pożegnalną.
Nie chciał na to patrzeć.
×××
— Steve, usiądź — mruknął James, leżąc na kanapie z psem na klatce piersiowej. Serce wcale nie łomotało tak, jakby miało mu zaraz zniszczyć żebra. — Przecież jeździ tam już chwilę. Nic jej nie będzie.
— Byłaby bezpieczniejsza, gdyby psycholożka przyjeżdżała tutaj — mruknął blondyn, opadając ciężko na fotel. Tym razem nie nad głową Barnesa, a po drugiej stronie, dając mu możliwość spojrzenia na siebie. — Co jeśli…
— Steve — powiedział głośniej Barnes, gładząc psa po plecach — zamknij się wreszcie, proszę cię.
Rogers zacisnął mocno zęby, chcąc zbesztać młodszego za tak obskurną prośbę jego uciszenia się, ale ostatecznie przejechał tylko dłońmi po twarzy. Wziął głęboki wdech, przetrzymał go w płucach, odetchnął. Nie dziwił się reakcji Barnesa, kiedy chwilę się nad nią zastanowił – poczuł się nawet głupio, że tak panikuje. Przecież nie było ku temu powodu, tak?
Natasha przyjęła wiadomość o zmianie psychologa dobrze. Udało się to omówić z Furym i dokonać zmian również bez większych problemów (prawie). Kosztowało ich to dzień opóźnienia i zszargane w nocy nerwy, ale wszyscy wiedzieli, że wyjdzie to Wdowie na zdrowie. A przynajmniej tak twierdził Steve.
A to, że się tym denerwował za każdym razem, kiedy wyjeżdżała, było już jego tradycją od trzech miesięcy.
— Od kiedy chodzisz do tej psycholożki? — zapytał Steve, przekrzywiając lekko głowę w bok. To był pierwszy raz od kiedy Barnes przyznał, że chodzi na terapię.
James westchnął. Czuł, że to był błąd, powiedzenie o kobiecie komukolwiek poza Clintem. Ale nie mógł pozwolić, żeby gówniany stan Natashy się pogarszał – nie, kiedy mógł coś na to poradzić.
— Przestałem liczyć po roku — mruknął w końcu, nie przestając głaskać psa. — Ale to nie są regularne wizyty. Częściej rozmawiam z nią przez telefon, nie mam czasu jeździć i siedzieć tam godzinę.
— Brzmisz na zmęczonego tym tematem — zauważył Steve, łącząc ze sobą palce.
— Bo jestem nim zmęczony — oznajmił Barnes. — Nie znoszę go.
— Możemy go zmienić, jeśli chcesz.
— Nie — powiedział, przewracając oczami. — Nie trzeba.
— Skoro tak. — Rogers wzruszyła ramionami. — Z czym do niej chodzisz?
— Z całym swoim gównianym życiem — odpowiedział z drwiącym śmiechem brunet, unosząc jedną dłoń ku górze. — Okazało się, że myśli samobójcze, koszmary o przeszłości i przeświadczenie, że ktoś mnie zaraz zaatakuje nie jest normalne.
— Niestety. — Kącik ust blondyna drgnął.
— A to nawet nie jest połowa tego, czego się od niej dowiedziałem — mruknął James, biorąc głęboki wdech. — Nie masz pojęcia, jak bardzo człowiek może mieć spieprzony umysł. Nie tylko ja.
Steve kiwnął z wahaniem głową. Rozumiał, o czym James mówił — wątpił, że doświadczył czegoś takiego w swoim życiu, pewnie nie przeszedł tyle, ile przeszedł Barnes, ale rozumiał. Przynajmniej się starał.
— Najgorsze jest to — zaczął ciszej, zerkając krótko na swojego psa — że nie masz gwarancji, że z tego wyjdziesz. Że zaczynasz myśleć, że chodzenie tu tak długo nie ma sensu, i że nic ci to nie daje. Widzisz innych i zastanawiasz się: „Dlaczego ja też nie jestem normalny?” i nie potrafisz się przekonać, że przecież ty też taki jesteś. Że przecież też jesteś normalny.
Westchnął. Rogers uświadomił sobie, że to był pierwszy raz, kiedy James otworzył się bez zbędnego sarkazmu.
— Nie jesteś w tym sam, James — powiedział z wahaniem blondyn, obserwując uważnie twarz młodszego. — Jesteśmy tu z tobą.
— Wiem — uciekło z ust bruneta, kiedy przekręcał się lekko na lewą stronę. — Ale to nie zmienia faktu, że wciąż ma się za to wyrzuty sumienia.
— Wyrzuty sumienia? — dopytał Steve, marszcząc brwi. Poczuł się zbity z tropu, kiedy James kiwnął głową.
— Że się żyje i… zatruwa życie innym. Bo dlaczego niby mają słuchać o twoich problemach? — zapytał, ale to pytanie puszczone zostało w przestrzeń, bo nie oczekiwał odpowiedzi. — Przepraszam Steve, nie chcę o tym już rozmawiać.
— W porządku. Do niczego ciebie nie zmuszam — powiedział zaraz Steve czując, że tego właśnie od niego James oczekuje.
W salonie zapadła cisza. Głucha, dziwnie nie przeszkadzająca cisza, której towarzyszył tylko codzienny dźwięk dużego miasta za oknem. Steve wciąż siedział, James wciąż leżał – nic się nie zmieniało przez długi czas. Któryś z nich co kilka minut poruszył się, ale było to tak sporadyczne i ciche, że praktycznie nie zwracali już na siebie uwagi. Czasami Rogers myślał, że James zasnął, ale wtedy poruszał nogą lub ręką, albo odwracał głowę w drugą stronę i wzdychał, zaczynając znowu głaskać psa.
James chciał, żeby Natashy coś dały spotkania z psycholożką. Żeby przestała się przed nimi bronić, zaczęła widzieć w nich sprzymierzeńców, a nie wrogów. Chciał zmian, tak cholernie pragnął zmian, ale jedyne, co mógł zrobić, to obserwować ją z bezpiecznej dla niej odległości i zamienić z nią co jakiś czas kilka, kilkanaście zdań. Nie potrafił jej pomóc – nieważne, jak bardzo chciałby.
Dzień po zmianie psychologa przyłapała Jamesa; stał w drzwiach siłowni, co nie było nowością, ale Natasha nie została poinformowana o tym nawyku. Poczuła się osaczona, a mimo to starała się nie zwracać uwagi na mężczyznę. Do momentu.
— Steve powiedział, że mogę tu przychodzić — powiedziała wtedy głośno, poprawiając za dużą koszulkę.
James wiedział, że powiedziała to do niego, więc ruszył z miejsca.
— Nikt nie twierdzi inaczej — stwierdził, wzruszając ramionami. — Nadal możesz tu ćwiczyć.
— Obserwujesz mnie — zauważyła. — Zrobiłam coś nie tak?
Jej głos, jej cholernie zmęczony głos sprawiał, że James wywnioskował z niego wszystko. Wszystko i więcej.
— Nie — odpowiedział zaraz, kręcąc przy tym głową. — Wszystko jest w porządku. Przyszedłem popatrzeć.
Natasha przekrzywiła lekko głowę w bok, przestąpiła z nogi na nogę. Bała się albo… wahała. James nie wiedział, czy powinien się wycofać bez słowa, czy zostać.
— To, co się stało wczoraj...
— Powiedziałem tylko Rogersowi.
— Nie powinieneś.
Racja, nie powinien. Nie powinien mówić o tym Stevenowi, to nie była jego sprawa, to nie był jego problem, z którym się mierzył. Zabrał jej możliwość zachowania tego i ewentualnego powiedzenia, co działo się przez te wszystkie lata.
Ale nie mógł pozwolić, żeby cierpiała bardziej, siedząc naprzeciw mężczyzny w jednym pomieszczeniu. Nie, kiedy mógł temu zapobiec.
— Przepraszam — powiedział, podchodząc nieco bliżej. — Chciałem pomóc.
— Nie chcę pomocy, nie potrzebuję jej — warknęła, zaciskając ręce w pięści. — Dlaczego do cholery się w to wszystko wpieprzasz?
Agresja była czymś, czego spodziewał się po Natashy. Wszystkie butelkowane przez lata emocje zniszczyły złotą wagę i teraz wybuchła, po prostu. Trzęsła się, jakby w pomieszczeniu była minusowa temperatura, a to z kolei sprawiało, że Barnes czuł się jak niebezpieczny przeciwnik.
— Jeśli powiedziałbym ci prawdę, nie uwierzyłabyś mi — wyznał z wahaniem, chowając ręce do kieszeni dresowych spodni.
Kobieta westchnęła. Znowu przerzuciła ciężar ciała z jednej nogi na drugą, nie przestając obserwować Jamesa. Nie czuła przy nim tak znajomego zagrożenia, jakie czuła będąc przy osobniku płci przeciwnej. Ale wciąż nie przekonała się do niego na tyle, by zachowywać się jak przy Rogersie.
— Pójdę już — wymruczał, powoli wycofując się ze swojego miejsca.
Miał ogromną nadzieję, że Natasha każe mu zaczekać, że wypowie jego imię, a on się zatrzyma i odwróci w jej stronę, ale… Natasha milczała. Chciała, żeby odszedł.
Potem w zasadzie było podobnie – czasami to Natasha stała w drzwiach i obserwowała, a kiedy James podnosił na nią wzrok, odwracała się i odchodziła, jakby chciała pokazać, że wcale nie przyglądała się mężczyźnie. Kiedy to zrozumiał, udawał, że jeszcze jej nie zauważył. Pozwalał jej patrzeć, bo… bo może jej to pomagało. Świadomość, że tym razem to nie ona jest obserwowana.
Unikała też Starka. James wątpił, że kiedykolwiek spotkali się na korytarzu, w salonie czy jakimkolwiek innym miejscu sami na dłużej niż pięć sekund. Jakimś cudem Romanoff udawało się schować w swoim pokoju na czas, a Tony raczej nie kwapił się, żeby do niej pójść. Nie wspominając już o tym, że był wściekły za każdym razem, kiedy ktoś w jego otoczeniu wspomniał o niej kilka słów. Wypominał też Rogersowi jego pomysł z zamieszkaniem tutaj i… cóż, w wieży robiło się wtedy nieprzyjemnie.
Ale czasami… czasami było tak, jak w Czerwonej Komnacie w nocy. I James nie mógł przestać myśleć o tych spotkaniach.
— James.
Otworzył oczy, które zamknęły się nie wiadomo kiedy, i skierował spojrzenie na Steve'a – bo to niewątpliwie do niego należał łagodny ton.
— Co? — zapytał, odchrząkując, by pozbyć się chrypki w głosie.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Przepraszam, nie usłyszałem go — powiedział, czując się już o wiele lepiej niż kilkanaście minut temu. Serce w końcu przestało łomotać w klatce piersiowej, a pies, wyczuwając to, ostrożnie zszedł z bruneta.
— Pytałem dlaczego pozwalasz psu na sobie tak leżeć — powtórzył, wskazując na przeciągającego się owczarka.
Barnes wstał, otrzepując bluzę z sierści zwierzęcia. Przynajmniej się starając.
— Pomagał mi się uspokoić — odpowiedział, wzruszając ramionami. — O której Natasha wraca? — zapytał, nie chcąc przedłużać niepotrzebnie poprzedniego tematu.
Rogers zerknął na zegarek.
— Za godzinę, około — stwierdził, przejeżdżając dłonią po włosach. — Zazwyczaj dają znać, że dojechali.
— Nic nie napisali? — James uniósł ku górze lewą brew.
— Nie.
W tym samym momencie telefon Rogersa rozdzwonił się. Blondyn zmarszczył brwi, obrzucając wzrokiem nazwę kontaktu i wstrzymując na moment powietrze.
— No odbierz — powiedział szybko James, wstając z kanapy i podchodząc do Steve'a.
Odebrał więc, zaraz po tym wciskając głośnomówiący, by James też mógł to usłyszeć.
— Ha…
— Konwój został napadnięty — powiedział na wstępie Fury, nie pozwalając Rogersowi dokończyć zdania.
James poczuł, że nogi się pod nim załamują. Miał wrażenie, że gdyby nie złapał za oparcie fotela, upadłby na podłogę.
— Gdzie? — zapytał szybko Steve, zrywając się z miejsca.
— Niedaleko Uniwersytetu Adelphi.
— Idę po bliźniaki — powiedział szybko James i nie czekając na reakcję blondyna, ruszył biegiem w stronę sypialni.
Za nim, ogłaszając swoją gotowość dwoma szczeknięciami, pobiegł Whisky.
Bał się. Nie był nawet w stanie okłamać samego siebie, że jest inaczej. Nikt inny prócz Hydry nie wiedział, że Romanoff przebywa w T.A.R.C.Z.Y. – nie było więc możliwości kto za tym stoi.
Więc co? Teraz miał stracić Natashę po raz drugi? Słuchać od innych, że Hydra dopięła swego i znowu ją zagarnęła?
Nie. Nie mógł na to pozwolić. Nie znowu.
Wpadł do pokoju Wandy bez pukania, nie myląc się ze stwierdzeniem, że jej brat również tutaj będzie. Oboje podnieśli na mężczyznę zaskoczone spojrzenie, nie spodziewając się tak nagłego wejścia do pomieszczenia.
— Konwój został napadnięty, nie ma czasu — powiedział tylko, zostawiając drzwi otwarte.
Nie potrzebowali usłyszeć niczego więcej, żeby zerwać się z łóżka i w pośpiechu założyć buty.
— Gdzie? — zapytał tylko Pietro, stając przed Jamesem.
— Niedaleko Uniwersytetu Adelphi — odpowiedział szybko James, wycofując się z pokoju.
Pietro kiwnął głową i zniknął, zostawiając za sobą niebieską mgłę. James ruszył za nim, kierując się po schodach w dół, wołając do Steve'a, że wsiadają do auta. Wanda, po zamknięciu psa w pokoju, pobiegła w kierunku wskazanym przez Barnesa, jeszcze nie odezwawszy się ani słowem.
Blondyn znalazł się na podziemnym parkingu chwilę po tym, jak James nawrócił. Wsiadł do pojazdu, ledwo zamykając drzwi, gdy brunet ruszył z miejsca z piskiem opon. Specjalnie oznakowany samochód wyjechał z posiadłości Starka, kierując się prosto do miejsca zdarzenia.
Wciąż za wolno, by zdążyć dotrzeć do miejsca zdarzenia na czas.
Agenci T.A.R.C.Z.Y. kierowali już ruchem, by wszystkie niepotrzebne osoby nie znalazły się w centrum. James nerwowo rozglądał się wokół, zmuszając się do skupienia, by nie wpakować ich w wypadek. Kiedy zrozumiał, że przeciskanie się nie ma sensu, zjechał na pobocze i tak zostawił pojazd, wychodząc z pozostałymi ze środka.
Z daleka widział ślady postrzałów na budynkach, z bliska natomiast od razu rzucały się ślady gwałtownego hamowania i resztki któregoś z pojazdów. Kilkadziesiąt metrów dalej stała karetka i straż pożarna. James nie potrafił zmusić się do stworzenia w głowie rekonstrukcji zdarzeń, mało tego – nie był w stanie wywnioskować co tu się w ogóle stało, mimo iż wszystko miał podane na tacy.
Poczuł delikatną dłoń na ramieniu, toteż odwrócił się w stronę jej właściciela. Wanda spokojnie dała mu znać, że powinien ruszyć z miejsca, więc to też właśnie zrobił. Z wahaniem postawił jedną nogę, potem drugą i tak na zmianę, mając wrażenie, że miejsce zdarzenia przytłacza go swoją obecnością.
— Gdzie jest Pietro? — zapytał głucho, zerkając przez ramię na młodszą.
— Wydaje mi się, że ich szuka — odpowiedziała cicho Wanda. — Nie mogę go znaleźć — dodała nieco przestraszona, zaciskając ręce w pięści.
— Nie jest głupi, nie pójdzie walczyć z nimi sam na sam. Wróci, nie martw się — powiedział, obejmując nastolatkę ramieniem. — Nic mu nie będzie.
Wanda słyszała, jak serce mężczyzny łomocze w klatce piersiowej. Nie rozumiała jakim cudem był w stanie jednocześnie panikować i pocieszać jej osobę.
— Steve! — zawołał chwilę potem, zwracając na siebie uwagę blondyna. — Gdzie jest Fury?
— Zaraz powinien tu być — odpowiedział blondyn, kładąc dłonie na własnych biodrach.
— To on nie pojechał z nimi? — James zmarszczył mocno brwi. — Przecież miał do cholery nadzorować to, co się dzieje z konwojem!
— I nadzorowałem — usłyszał za sobą brunet. — Dlatego od razu wiedziałem co się stało.
Barnes odwrócił się przodem do dyrektora, obrzucając jego osobę wzrokiem. Jak zwykle prezentował się nienagannie, w swoim głupim czarnym płaszczu, noszonym chyba o każdej porze roku. Wątpił, że kiedykolwiek widział go w czymś innym.
— Wiem, co chcesz powiedzieć Barnes, ale uwierz mi, to nie sprawi, że poczujesz się lepiej — oznajmił Nick, unosząc prawą dłoń na wysokość zgięcia w łokciu, jakby gestem tym chciał powiedzieć: „Nie odzywaj się ani słowem.” — Musimy natychmiast zaplanować akcję odbicia Romanoff. Jest zbyt niebezpieczna w ich łapskach.
James czuł, jak ciśnienie gwałtownie mu skacze. Mówił o niej tak, jakby była cholerną rzeczą, a nie żyjącą istotą, człowiekiem, który też się bał. Też wszystko czuł.
Nie mógł sobie wyobrazić jak bardzo przestraszona musiała być właśnie w tym momencie, jadąc zapewne znajomym pojazdem do miejsca, do którego nie chciała wracać. Bojąc się, że za pomocą kodu znowu zmienią ją w bezlitosną maszynę, czekające na słowo rozkazu. By zabić, unicestwić, być bronią dla ludzi uznających się za Boga i osądzających innych z grzechu. Mówiąc, kto ma przeżyć, a kto ma umrzeć z rąk Czarnej Wdowy.
— Jak w ogóle doszło do tego, że konwój został napadnięty? — zapytał Steve, wskazując na przewrócony pojazd. — I jakim cudem nikt jeszcze nie rozpoczął ich pościgu?
— Trudno jest ścigać kogoś, kto rozpłynął się w powietrzu, Rogers — warknął Fury, marszcząc brwi. — Myślisz, że gdybym zaczął pościg, kazałbym wam zostać w wieży?
Słysząc to, krew w żyłach Jamesa zagotowała się jeszcze bardziej; a myślał, że nie było to możliwe.
— Kazałeś nam zostać w wieży, kiedy ona została porwana przez Hydrę? — warknął, podchodząc o krok do przodu. — I co niby mieliśmy robić? Czekać, aż coś do cholery ustalicie?
— Przeginasz, Barnes — sarknął Fury, wbijając ostre spojrzenie w młodszego. — Mieszasz się we wszystko, co nie dotyczy ciebie, utrudniasz podjęcie jakiejkolwiek decyzji względem Romanoff, bo pieprzysz głupoty, a teraz kwestionujesz moje polecenia?
— Nie robiłbym tego, gdyby twoje polecenia były dobre! — krzyknął wściekle, zaciskając dłonie w pięści.
— Dosyć! — warknął dyrektor. Jego klatka piersiowa, w przeciwieństwie do Barnesa, unosiła się spokojnie i niespiesznie; mężczyzna wciąż był w stanie się opanować. — Jeszcze jedno nieprzemyślane słowo, a odsunę ciebie od tej misji raz na zawsze, rozumiesz? — zapytał, patrząc prosto w niebieskie oczy Jamesa. — Rozumiesz, do cholery jasnej!?
Palce Jamesa wbijały się w środek jego dłoni, wściekłe i niewyobrażalnie mocno – jakby chciał wedrzeć się we własne ciało, jakby chciał zniszczyć protezę, wszystko, co stawało mu na drodze do poczucia, że stoi tu i naprawdę przeżywa stratę Natashy drugi raz.
— Będę czekał na was w samochodzie — powiedział jedynie, nie patrząc na żadną konkretną osobę.
— Zadałem ci pytanie, Barnes — przypomniał Fury, kiedy mężczyzna odwrócił się na pięcie i zaczął kierować w stronę samochodu. — James!
— Nie rób mi wstydu przy dziecku — rzucił przez ramię, wpychając dłonie do kieszeni bluzy.
Usta Fury'ego zacisnęły się w wąską linię. James już dawno przekroczył granicę, którą niewiele osób odważyło się przestąpić.
— Poza tym, nie jestem idiotą. Rozumiem — dodał, nie siląc się nawet na odwrócenie w stronę, z której właśnie odchodził.
×××
Krótko po przyjeździe do wieży i przybiegnięciu Pietro, pod budynkiem zaparkował czarny SUV. Nigdy nie zwiastował on niczego dobrego, a biorąc pod uwagę to, co stało się zaledwie godzinę temu, na pewno nie zmienił natury na zwiastującą dobre rzeczy.
Tak też się stało, gdy rozpoczynała się trzecia godzina spotkania Avengersów i Nicka, sporadycznie zajmującego miejsce u szczytu długiego, ciemnego stołu. James nie znał drewna, z jakiego było wykonane, ale to było mało ważne w porównaniu z tym, na czym miał się skupić. Jego umysł jednak celowo odbiegał od panującej rzeczywistości – od słów Fury'ego, od pytań Rogersa, od informacji z samego początku, jakie podał im Pietro. To wszystko zdawało się nie mieć odpowiedniej siły, by przebić się przez ścianę odrealnienia, jaką James postawił o własnych siłach.
Co jakiś czas jakieś słowo trafiło do otępiałego umysłu. Wchodziło jednym uchem, budziło pytania i chwilowe skupienie, a potem wychodziło, wyłączając ze sobą myśli dotyczące trwającego spotkania. I tak było cały czas – James siedział, przenosił się gdzieś myślami i wracał, żeby udawać, że wie, co się wokół niego dzieje. Pozostawał przy tym niewiarygodnie cicho, co sprawiało, że Nick obrzucał go co jakiś czas spojrzeniem, jakby chciał wymusić na nim jakąś reakcję. By zmusić go do odezwania się.
Usta Jamesa były jednak zamknięte. Raz po raz przejeżdżał po wargach językiem, zagryzał lub skubał tę dolną, ale nie wydostawał się spomiędzy nich żaden dźwięk. Nawet najdrobniejszy. Jakby ich właściciel stwierdził, że nie odezwie się już ani razu, bo był zbyt zmęczony tym, co działo się wokół niego. Być może faktycznie tak było.
Chciał wrócić do siedzenia na korytarzu lub pod drzwiami. Do tego niewinnego, wspólnego milczenia, przeplatanych sporadyczną rozmową i bardzo rzadkim czytaniem na głos książki. Nawet do powiedzenia, że musi się już pójść do pokoju. Kiedy James to wypowiadał, gryzł się w język, bo na usta już pędziły mu kolejne tematy, na które mogliby powiedzieć kilka zdań i zacząć milczeć, obserwując drugą osobę.
To nie było tak, że się umawiali, nie. To wychodziło… naturalnie. James otwierał drzwi i szedł w stronę kuchni, a kiedy wracał, pokój Natashy był już otwarty. Czasami nawet nie zdążył wyjść z korytarza sypialnianego, bo rudowłosa już stała w progu, wbijając spojrzenie w jego osobę. Od cichego „hej” przeszli do pytania „dlaczego nie śpisz?”, a potem stwierdzenia „znowu koszmar?”, dochodząc ostatecznie do krótkich rozmów, zaczynających się od „ostatnio…”
Podobnie było zaledwie noc wcześniej.
James jak zwykle opuścił wtedy pomieszczenie, zostawiając psa w środku i poszedł do kuchni. Miał przeczucie, że i tym razem Natasha wyjdzie, więc kiedy nalewał sok do wysokiej szklanki, dostawił również i drugą. Z nimi skierował się z powrotem do sekcji sypialnianej wieży.
Na początku nie zauważył siedzącej w progu Natashy. Nie od razu. Zbyt dobrze wtapiała się w czerń, jaką przynosiła noc. Dopiero kiedy zbliżył się do drzwi jej pomieszczenia, spostrzegł kontury sylwetki młodej kobiety.
— Hej — powiedział wtedy jak za każdym razem, ostrożnie siadając obok drzwi, jednocześnie nie tak blisko Natashy, jak tego chciał. Wciąż za daleko, wciąż niedostatecznie blisko, by móc poczuć, że jest tak samo.
Ale na to było za wcześnie. To był dopiero trzeci miesiąc, zaledwie początek spotkań z psycholożką, pierwsze słowa nowego rozdziału życia Romanoff. Nie mógł oczekiwać, nie mógł żądać, żeby przypomniała sobie wszystko i wpuściła go do swojej rutyny, bo „kiedyś w niej był”. To był dawno, cholernie dawno i zniknęło, kiedy cała ich historia została bezprawnie wyrwana z umysłu Natashy.
Minęło tyle lat, tak cholernie dużo czasu – a on wciąż musiał żyć ze świadomością, że to wspomnienie prześladowało go nawet w syberyjskiej kriokomorze. Że myślał o niej, kiedy postanowiono wymazać jego istnienie na prawie siedemdziesiąt lat.
— Co to jest? — zapytała, kiedy wystawił w jej stronę prawą dłoń ściskającą szklankę.
— Sok — odpowiedział Barnes, wzruszając ramionami. — Jabłkowy. Może być?
Natasha nie odezwała się, jedynie przejęła od bruneta naczynie i zastukała w nie kilkakrotnie paznokciami.
— Znowu zły sen? — zapytał z wahaniem James, cicho i praktycznie bez emocji. Zastanawiał się czasami jakim cudem słyszała go z takiej odległości.
Albo dlaczego wciąż mówili szeptem, skoro ściany były dźwiękoodporne.
— Nie. — Wbiła spojrzenie w napój. — Nie próbowałam dzisiaj zasypiać.
— Rozumiem — stwierdził, z wahaniem przystawiając szklankę do ust. — To miłe, że wychodzisz, żeby ze mną posiedzieć — powiedział, po raz pierwszy przyznając się, że lubi spędzać z nią bezsenne noce.
Natasha odchyliła nieco głowę, opierając ją o framugę i nie przestając obserwować Jamesa. Był tak cholernie… zmęczony, że nawet ona była w stanie to zauważyć.
— To miłe, że nie masz nic przeciwko — odbiła z wahaniem, wzruszając ramionami.
Mężczyzna upił niewielką ilość zawartości szklanki, oblizał górną wargę i spojrzał w stronę Romanoff. Jej oczy wciąż studiowały jego osobę.
— Jasne, że nie mam nic przeciwko — stwierdził, przykładając skroń do chłodnej ściany. — Wspólne milczenie jest lepsze, niż zżeranie się we własnym pokoju.
— Przecież czasami też rozmawiamy, nie mów tak — mruknęła Natasha, ale w jej głosie nie usłyszał… złości czy zirytowana. Ona po prostu… droczyla się z nim. Lekko, powściągliwie i z wahaniem, ale naprawdę to robiła.
To był dobry start jak na… szóste spotkanie pod drzwiami.
— Nasze rozmowy też lubię — oznajmił ot tak. — Nawet jeśli dłużej milczymy, niż cokolwiek mówimy.
Chciał, naprawdę chciał się nie zamykać. Miał jej do opowiedzenia tak cholernie wiele – wszystko, co pamiętał i to wszystko chciał przekazać jej, bo… bo nie było nikogo innego, kto byłby w stanie zrozumieć co przeżywał przez wszystkie cholernie długie lata. A ona była i robiła to perfekcyjnie, nie mówiąc przy tym za wiele.
— Zostawiłeś ostatnio tu książkę — powiedziała z wahaniem, zerkając na przedmiot, który specjalnie położyła blisko drzwi, by móc szybko po niego sięgnąć.
— Naprawdę? — Zrobił to specjalnie, oboje zdawali sobie z tego sprawę. — Musiałem o niej zapomnieć — powiedział i wzruszył ramionami. Nie pytał, czy mogłaby mu ją oddać.
Natasha obrzuciła spojrzeniem czarne litery, łączące się w tytuł, napisany w języku rosyjskim.
— Mógłbyś ją dokończyć czytać — stwierdziła obojętnym tonem, powoli zaczynając przyciągać utwór stopą.
— Racja, mógłbym — przyznał, kiwając z wahaniem głową. — Chcesz posłuchać?
Natasha również i na to pytanie nie odpowiedziała słowami, podnosząc rosyjskie dzieło i podając je Jamesowi.
Barnes wciąż siedział na spotkaniu – umysłem jednak cicho czytał „Mistrza i Małgorzatę” pod drzwiami pokoju Natashy.
━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━
Возвращение на Родину – powrót do ojczyzny
━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━
4045 słów!
tak, mistrz i małgorzata to ich książka, cant change my mind
also dla rozwiania wątpliwości; postać jamesa (poza faktem, że jest „odbiciem” nat) jest wzorowana i na filmowej natashy i na komiksowej – w żyłach barnesa również pływa serum 👀
btw pLEASE, BARNES CZYTAJĄCY KSIĄŻKĘ NATASHY TO MOJA KOLEJNA RELIGIA 😭✌🏻
kocham ich bardzo, serio
anyway, życzę wszystkim miłej nocy/dnia!
•
•
•
•
•
•
koszyk na opinie: \_____/
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro