order
MARZEC 1950, SYBERIA
Niewiele pamiętał... niewiele żył... ale za daleko od śmierci. Był zawieszony, czuł się zawieszony, oni go zawiesili. I chociaż po czole spływały krople potu, mięśnie drżały, umysł robił się coraz bardziej pusty... bardziej pusty... jeszcze bardziej... wyczyścić. Wyczyścić ze wszystkiego.
(,,sierżant Barnes")
Nie zabierajcie mi tego, błagam. Śnieg. Austria. Alpy. Śnieg w Alpach. Był żołnierzem, był sierżantem Barnesem, był... kimś innym. Chcę do domu, proszę, ja chcę tylko do domu. Śnieg na rzęsach, na ciele, w umyśle. Śnieg, który do niego przyrósł.
Natasha!
(,,będziesz nową pięścią Hydry")
Nie chcę! Milczał. Metal ramienia oślepiał, ale już dostrzegał, jak zalewają go wodospady krwi, jak wpływają między łuski, niszczą systemy, albo... albo je naoliwiają. Metal żywił się krwią. Nie czuł nią, ale trzask łamanych karków już wkrótce wbije się w skronie.
(,,włóżcie go do lodu")
Tam jest tak zimno, proszę, nie. Jestem tam samotny ze swoimi myślami, z ich brakiem. Jestem samotny w tym, czym jestem. Jestem zgubiony i błagam o ocalenie, którego nie jesteście w stanie mi dać, wy chciwe, żądne śmierci psy.
— Tęsknota.
Natasha. Gdzie jest Natasha? Złamałem obietnicę księżyca, on pewnie teraz też się ze mnie śmieje. Oni wszyscy potrafią tylko kpić. Tęsknię za Natashą. Wiele razy wypowiadałem jej imię, a oni zapisywali coś w czerwonych notesach. Proszę, nie krzywdźcie Natashy. Brooklyn jest daleko, oni nie wiedzą. Nikt nie wie, kim się stałem. Chyba nawet ja tego nie wiem.
— Zardzewiały.
Takki jestem. Zardzewiały. Moje ramię też już zardzewiało, chociaż wykute z największą dbałością, wręcz chorobliwą czułością do czegoś, co miało przynieść im władzę i zasiać chaos między ludzkimi krokami. Ludzie mieli bać się metalu, który nigdy nie rdzewiał.
— Siedemnaście.
Rok tysiąc dziewięćset siedemnasty. Rok, w którym się urodziłem, nie wiedząc, że przyjdzie mi w moim życiu umrzeć dwa razy. Pierwszy pogrzebie Jamesa, drugi – człowieka.
— Świt.
Czym były nasze poranki na Brooklynie, Natasho? Czy wówczas zwracałem uwagę na to, jak promienie słońca rozświetlają Twoją twarz, czy byłem zbyt zaślepionym głupcem, żeby uznać to za coś nieistotnego?
— Piec.
I oto tutaj powstałem. Narodzony w piekle pieca, wykuty z płomieni, wymuskany przez popiół i wyczekiwany przez nienawistne oczy za szybą. Mój kręgosłup trzaskał jak drewno, z tym, że jego nie można było połamać. Ochrzczony w bólu Zimowy Żołnierz.
— Dziewięć.
Dziewięć dni i dziewięć nocy opracowywali te słowa. Chyba się spisali. Ktoś tam gratuluje im postępu, podczas gdy ja przyglądam się z boku. Nie zauważają mnie.
— Dobroduszny.
Byłem taki. Kiedyś, dawno temu. Nie pamiętam. Wielu rzeczy nie pamiętam, włącznie ze sobą. James Barnes stoi za ścianą i płacze w starciu z Zimowym Żołnierzem, który duszy nie posiada.
— Powrót do ojczyzny.
Marzyłem o domu. O ojczyźnie, ale... ale moją ojczyzną jest Syberia. Zakopują dłonie, metal, twarz, włosy. Zakopują wszystko, co fizyczne w głębi zimy, jakby panicznie się mnie bali. Wychowują własne dziecko w strachu przed nim samym. A dziecko chce tylko wrócić do domu. Matka Rosja jednak nie wypuszcza z ramion, a trzyma mocno. Za mocno, by uciec.
— Jeden.
Jeden Zimowy Żołnierz, który jest wzorem dla pozostałych. Matryca dla szwadronu pozbawionych ludzkości jednostek. Mają mnie słuchać, na mnie się szkolić, mnie obserwować. I mnie nienawidzić.
— Wagon towarowy.
Milczy. Gdzieś wewnątrz toczy się wojna.
— Żołnierzu?
Upadek pamiętam. Chyba zawsze będę, nie zapomnę tego, co stworzyło mnie... mną. Nie znam tamtego, bo wydaje się pasożytem. Tak mówią, a ja im wierzę. I kiedy już myślę, że koszmar dnia dzisiejszego dobiegł końca, a komora kriogeniczna zapewni mi chociaż odrobinę domowego chłodu Syberii, słowa wybrzmiewają.
— Gotów na rozkazy.
Coś drga w jego obliczu.
— Natasha Romanoff, lat trzydzieści trzy. Brooklyn.
W marcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku Zimowy Żołnierz dostał zadanie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro