mission failure
MARZEC 1950, BROOKLYN
Zastanawiał się, co tak bardzo porusza go w widoku otulonego nocą Brooklynu. Dlaczego nagle gwiazdy świecą jaśniej, księżyc jest większy, a on nadal tak cholernie niezmienny, tak trwały i nie do złamania, że wątpliwości poddaje to, czym jest.
Czy jest marmurem, betonem, szkłem, czy ledwie ludzką tkanką połączoną mięśniami? Wewnątrz pustą jak rosyjska laleczka. Złożoną z wielu warstw. Indoktrynacji. Niepamięci. Szkolenia. Nicości.
Zimowy Żołnierz pozwolił, żeby wiatr zdzielił policzek. Nie poczuł uderzenia przez maskę. I tak nie mogli go zranić bardziej.
I tęskne, chłopięce serce spogląda na kamienicę, później maszyna siada na dachu, żołnierskie buty nie wydają żadnego dźwięku. Kładzie się, kolba karabinu opiera się na skrzącym w nocy ramieniu, niby wierny kompan. Odwieczny przyjaciel w boju, który głaska po głowie i zapewnia, że wyświadcza światu przysługę. Że tak trzeba. Że to... jest właściwe. Pozwala mu na to, bo chyba nie ma siły walczyć.
Brzuch przywiera płasko, wtapia się w czerń.
Firany powiewają na wietrze, okno jest otwarte. Na razie ciemność, więc musi czekać. Czekać na misję. Czekać na cel.
Czekać na Natashę Romanoff.
Oddech miesza się z szumem ulicy. Ptaki trzepocą skrzydłami, wzbijają się w powietrze. Może je przeraża. A może po prostu wyczuwają śmierć. Nie odwraca głowy w ich kierunku, skupia się na celowniku. Wyrysowane linie, palec na spuście. Schematyczne.
Najmniejszy ruch by wystarczył, żeby znał jej położenie. Jeden strzał. Po wszystkim. Pewnie nie usłyszałby nawet jej krzyku. Szyba rozprysnęłaby się jak jesienny deszcz, by później zaścielić ulicę odłamkami.
A on odszedłby ze śmiercią na ramieniu.
(Doskonale, Żołnierzu)
Wtedy wszystko wokół zamarło, jakby jego statyczna figura na dobre przyrosła do betonu, świat przestał się obracać, ludzie zastygli, zwierzęta zamilkły. Czekał. Ciągle czekał, chociaż potrafił wyczuć, kiedy jedna nadzwyczaj wrażliwa rysa pęka w jego wnętrzu.
Mógł usłyszeć śmiech dwojga ludzi w tej alejce.
Mógł poczuć zapach palonych papierosów.
Mógł zobaczyć śnieg opadający na ramiona.
(Myślisz, że się jeszcze spotkamy?)
Wpatrując się w okno brooklyńskiej kamienicy Zimowy Żołnierz poszukiwał zagubionej osobowości. Pustka. Był pusty, tak cholernie pusty. Pozbawiony... pozbawiony siebie.
(Prawdopodobnie tak.)
Łuski zaszemrały pocieszająco. Czerwona gwiazda krwawiła.
Słyszał własny oddech. Słyszał, jak się upaja powietrzem pośród Alp, które zmroziło jego płuca. Ten ciężar płatków śniegu, prośba o śmierć. Oplotły go całego. Wspomnienia.
(Obiecasz?)
I prawdopodobnie jedna, nadzwyczaj ludzka łza wypłynęłaby tego wieczoru na zewnątrz, jakby dla potwierdzenia, że Zimowy Żołnierz był czymś innym niż mówili. Niż go stworzyli. I niż kazali mu uwierzyć.
Prawdopodobnie mógłby się nad tym zastanowić, ale światło w oknie rozbłysnęło ciepłym, miodowym odcieniem, firana zadrgała muśnięta ramieniem, a jego cel był na widoku.
Rude włosy, płomienne. Śniada skóra. Płynne ruchy.
Była taka piękna. Taka niewinna. Taka... żywa. Świat nie zdołał jej tknąć, naznaczyć, skrzywdzić.
Po prostu na nią patrzył. Jak usta upijają łyk wody ze szklanki, później kaskadę refleksów na włosach. Lampa była stara. Jej skóra zdawała się błyszczeć.
Podobnie jak metalowe ramię, będące narzędziem samej śmierci.
Przyglądał się jej przez celownik, chociaż wcale nie musiał. Trafiłby bez tego. Zastanawiał się tylko, czy to kruche ciało upadłoby równie majestatycznie, co jego żywa, ludzka forma. Bo może wówczas rude włosy stracą kolor, skóra się pomarszczy, a ruchy staną się nadto bezwładne?
Zimowy Żołnierz bał się zobaczyć upadek sztuki.
Sztuki, która z jakiegoś powodu wydawała mu się przerażająco bliska.
I wtedy właśnie ta przerażająco bliska, paraliżująca sztuka popatrzyła na niego. Przynajmniej tak mu się wydawało. Bo przecież nie mogła widzieć czegoś innego niż krawędzi dachu. Metal nie dosięgnął jej wzroku, a zniszczona statua uchowała się w cieniu.
A i tak miał wrażenie, że popatrzyła prosto w jego duszę.
(Tak. Obiecuję.)
Zimowy Żołnierz zawiódł na misji w marcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, kiedy nie potrafił pociągnąć za spust.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro