Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

《 TĘSKNOTA 》

"I'll be good,
I'll be good.
Love the world like I should."

Dłoń zacisnął na przyjemnym w dotyku prześcieradle, jasne oczy skupiły się na słabym świetle, tłumionym przez kremowe zasłony. Smród wilgoci i stęchlizny zniknął, chłód betonowych ścian zastąpiło ciepło pościeli. Rozbiegane paraliżem koszmaru spojrzenie wodziło po idealnie pomalowanych ścianach siedziby Avengers, jakby szukało ukojenia w spokojnych kolorach jego apartamentu. Czuł łzy zastygłe na policzkach, które teraz osuszały budzące się promienie słoneczne; paznokcie silnie wbijał we wnętrze zaciśniętej dłoni, raniąc się przy tym nie pierwszy i nie ostatni raz.

Podniósł się na łokciach, strużka potu spłynęła mu po szyi, a splątane włosy uparcie wciskały się za powieki. Odetchnął.

Rozluźnił ściśnięte gardło, ciało powoli uwalniało się spod kontroli przerażenia.
Wdech, wydech.

Odkopał kołdrę, rzucając na metalową protezę krótkie spojrzenie, jednak zdążył zawrzeć w nim iskrę odrazy. Lśniące palce, również złożone w pięść, odbijały przebijające się przez szczeliny zasłon światło, a Bucky tylko warknął, gdy w końcu udało mu się rozprostować je w akompaniamencie cichych szemrań.

— Głupie ścierwo — mruknął, odwracając wzrok na ścianę przed sobą. Szeroki, plazmowy telewizor witał go jego własnym odbiciem i Bucky mógł śmiało stwierdzić, że dopóki się nie ogarnie, nie ma szans, że wyjdzie w tym stanie z Wieży.

Nie pamiętał już, kiedy ostatnio porządnie się wyspał, ale chyba zdążył przyzwyczaić się do nieprzespanych nocy i makabrycznie wczesnych poranków.

Sięgnął po gumkę do włosów z szafki nocnej, niedbale związując coraz dłuższe włosy w małego koka z tyłu głowy. Duży zegar wybił równo szóstą rano, a wraz z ostatnim dźwiękiem, drzwi łazienki zatrzasnęły się.

Nie opłacało mu się brać prysznica; poranny jogging Steve'a wszedł w krew i jemu, więc włożył ciemne dresy i jakiś t-shirt, przeklinając w duchu, że jak na wrzesień jest zdecydowanie za gorąco. Siła przyzwyczajenia do wytartej już bladoniebieskiej czapki z daszkiem na wszelakie wyjścia była tak wielka, że odruchowo wziął ją w dłoń, po czym zgarniając jeszcze magnetyczną kartę do drzwi, wyszedł na korytarz.

Jak zwykle o tej porze w Avengers Tower nie dało się dostrzec żywej duszy, wszędzie panowała cisza; każdy ruch niósł się po pustych ścianach. Chyba nawet wyprzedził Rogersa, który przecież zawsze przebijał każdego w rannym wstawaniu. Wzruszył ramionami.

Tak właściwie nawet nie miał ochoty gdziekolwiek iść, ale przebieżka po parku wydawała mu się na tamten moment o wiele lepszą opcją niż siedzenie samemu w pokoju. Steve by mu chyba tego nie wybaczył, ale James nie był nawet pewien czy w ogóle lubi ten sport.

W swoim życiu nabiegał się już wystarczająco. Przed służbami, przed prawdą, przed samym sobą.

Chcąc nie chcąc, pchnął ciężkie drzwi siedziby, rozpoczynając trening stałą trasą.

~***~

Lubił tę porę dnia, mimo, że zazwyczaj czuł się jakby cały świat jeszcze spał, a on jedyny truchtał ulicami Nowego Yorku, nasłuchując budzącego się życia. Słońce świeciło mu prosto w twarz, przebijając się przez korony drzew, gęstniejących wraz ze zbliżaniem się do środka ogromnego parku, który od dobrych paru tygodni służył jako swoisty tor.

Zdziwił się, widząc, jak wiele osób dzisiaj zastał. Zazwyczaj był sam, ewentualnie paru innych zwolenników wypluwania sobie płuc (gdyby nie serum, od dawna leżałby na chodniku - jak oni to do cholery robią?!) minęło go na trasie, a dzisiaj dostrzegł zarówno gromadkę dzieci, goniących się po boisku do koszykówki, jak i trójkę dorosłych wyprowadzających psy na spacer. Aha, przecież była sobota.

Nic dziwnego, że nie odczuwał weekendu w żaden sposób; od kiedy zamieszkał u Starka i całej reszty, dni zlewały mu się w jedną wielką szarą masę, bo każdy rozpoczynał się dokładnie tak samo. Jogging, kawa, śniadanie, potem zazwyczaj siedział z nosem w książce albo wcinał popcorn, oglądając jeden z tych seriali, który polecił mu Sam. Tak mniej więcej wyglądały weekendy, które od zwykłych dni różniły się o tyle, że Fury nie wsadzał ich do Quinjeta i wysyłał na misję na drugi koniec kontynentu.

Chociaż czy jemu to przeszkadzało? Miał... cóż, chyba rodzinę, tak to mógł nazwać. A jeśli nie rodzinę, to przynajmniej paczkę dobrych znajomych, którzy, mimo, że dopiero przyzwyczajali się do jego obecności (i wzajemnie), traktowali go... po prostu ludzko. I tego właśnie najbardziej potrzebował w ciągu tych siedemdziesięciu lat. Co prawda przez pierwszy tydzień panicznie bał się wyjść z pokoju, chciał zamknąć się w czterech ścianach, by uniknąć nieufnych spojrzeń, ale razem z mijającym czasem rosła jego pewność siebie.

Skręcił w znajomy zakręt za starym klombem, mijając innego biegacza w jaskrawopomarańczowej koszulce. Uśmiechnął się w jego stronę niepewnie, próbując okazać wolę przywitania.

No tak, zapomniał. Nie każdy akceptował byłego Zimowego Żołnierza jako członka Avengersów. Niby powinien się przyzwyczaić do tego, że ludzie będą rzucać mu nienawistne spojrzenia, jednak uśmiech zgasł w jednym momencie, a oni wyminęli się w ciszy i Bucky mógł jedynie obserwować jego podskakujące kable od słuchawek.

Żałosny jesteś, Barnes.

Zatrzymał się. Z przyzwyczajenia rozejrzał się wokół.
Wciągnął gwałtownie powietrze, ale przeszedł jeszcze parę kroków.

Poczuł jak coś odbija się o jego nogi.
Piłka do koszykówki podskakiwała parę sekund w miejscu, zanim wziął ją w dłonie, ściskając tak mocno, że omal jej nie zepsuł, o ile było to możliwe. Czuł na sobie wyczekujący wzrok grupy nastolatków, którzy najwyraźniej oczekiwali od niego jakiejś reakcji, ale on nerwowo głaskał chropowatą powierzchnię przedmiotu, wpatrzony w swoje palce.

— Cholera... — jęknął głucho, niemal słabo. Coś było nie tak.

Tyle razy trzymałeś ten karabin w dłoni i nadal nie kojarzysz tej struktury? Delikatne wypukłości na rękojeści; zagłębienia, przez które przepływał dym i kurz nie wydają ci się znajome? Czyściłeś go całe lata.

Nagle śpiew ptaków zaczął go drażnić, dzwonek przejeżdżającego roweru był jak wrzask.
Wdech, wydech.
Tylko nie panikuj.

Oddał własność młodzieży, a trzask zaciskających się łusek podczas ruchu przyprawił go o dreszcze. Patrzyli na niego niepewnie przez chwilę, jednak wrócili do gry.

Odbijali piłkę zdecydowanie zbyt głośno, guma obijała się o beton, drażniąc jego oszalałe zmysły.

Boisz się?

Przestrzeń go miażdżyła i powoli odbierała tlen z płuc; szum wiatru grzmiał mu w uszach i poczuł jak oddech zamienia się w świst.

— O ja cię kręcę!

Prawie podskoczył, a było blisko, żeby instynktownie zaatakował.
Skąd ten chłopiec się tu wziął? Zaciekawiony do granic możliwości wpatrywał się z wystającą z rękawa bioniczną kończynę i oparł dłonie na kolanach, żeby lepiej się przyglądnąć. Bucky spojrzał w jego stronę półprzytomnie, ale kilkulatek chyba nie zrozumiał aluzji.

— Posłuchaj, to nie jest-...

Zamknął oczy, dolna warga zaczynała mu drżeć.
Nie może się teraz rozpłakać, do cholery.

Daj się dziecku nacieszyć. Przecież to tylko rosyjska broń.

— Zamknij się — szepnął słabo, nie wiedząc właściwie do kogo kieruje słowa. Nie znał tego głosu.
Serce łopotało mu w piersi jak żagiel podczas huraganu.
Tylko nie panikuj.

— Jak to działa? Pokażesz mi? Proszę, proszę, proszę! — Mały blondynek podskakiwał w miejscu, jakby zaraz miał dostać cukierka. Wbijał w niego swoje przenikliwie niebieskie oczy z dziecięcą iskrą, raz po raz przerzucając je na czerwoną gwiazdę.

Och, nie słyszysz? On prosi! Lubiłeś jak ofiary błagają cię o litość, to przecież takie uroczo naiwne. Kochałeś widok wykrwawiających się, wciąż błagających celów, przecież z tego żyłeś, nieprawda?

James zacisnął mocniej powieki, zagryzając wargę prawie do krwi. Zimny pot oblał go z góry na dół, w gardle miał pustynię.

— Dzieciaku, zrozum...
Oparł łokcie na kolanach, siadając na ławce, o którą wcześniej niemal się przewrócił. Zdrową dłonią przetarł twarz, po raz pierwszy patrząc na chłopca dłużej niż przez pół sekundy.

Krzyk w ostatniej chwili zamarł mu na ustach, mięśnie zrobiły się twarde jak kamień, z trudem powstrzymywał się, żeby nie zacząć wrzeszczeć z całych sił.

Nie krzycz, żołnierzu.

Ty nie możesz.

Ty nie umiesz.

Ty tylko milczysz.

Twarz dziecka znaczyły gęste, czerwone smugi zaschniętej krwi, łzy spływały po rumianych policzkach, a usta wykrzywiły się w grymasie bólu. Podarte ubranie okrywało wątłe ciało kilkulatka, oczy wypełniła wściekłość i rozgoryczenie, które zadziałało jak cios w brzuch.
Zabiłeś moją mamę... — umorusanym sadzą palcem wskazał na Bucky'ego, zanosząc się płaczem. — Moją mamusię!

Pamiętasz to, James? Opór spustu, huk strzału? Głuchy dźwięk upadania ciała na ziemię? A może metaliczny zapach krwi i wrzask przerażonego tłumu? Pamiętasz łomot twoich butów na dachu budynku, ciężar karabinu na plecach? Oczywiście, że pamiętasz. Przecież pamiętasz ich wszystkich.

Zamknął oczy, zasłonił uszy; nawet nie zauważył, kiedy zaczął szlochać.
To głupie złudzenie.
Nieprawda.
Fikcja.
Omamy pochrzanionego umysłu.

Wdech, wydech.

Tylko to potrafił.
Albo nie potrafił.

Dłonie drżały, oddech był nierówny, urywany i koszmarnie płytki, miał wrażenie, że zaraz się udusi.
— Uspokój się — szeptał do siebie. — Uspokój się do cholery.

Przypomniał sobie słowa Steve'a.
"Po prostu zacznij liczyć"

Zamknął oczy.
— Jeden.

Czuł obecność dziecka, zapach krwi wciąż wdzierał mu się do nosa, a mecz koszykówki toczył się niemal w jego uszach.
— Dwa.

Zacisnął obie pięści, nie uchylając powiek ani na chwilę.
Wdech, wydech, coraz głębszy.
— Trzy.

Jazgot ptaków zszedł o parę tonów niżej.
— Cztery.

Oddychaj. To się dzieje w twojej głowie.
— Pięć.

To nieprawda. Kłamstwo.
Jestem wolny.

Chłopczyk zniknął, a James dojrzał go potem, gdy mocno trzymał dłoń jakiegoś mężczyzny, pchającego wózek.
Samemu.

~***~

Gorąca woda niemal go parzyła, ale kurek uparcie nastawiony był na maksymalną temperaturę i ani myślał tego zmieniać. Nie zatonie znów w zimnie, o nie. Szron kriokomory roztapiał przez ostatnie miesiące; w bólu zapomnianych wspomnień i tęsknoty za życiem, które chciał tylko przeżyć do końca jako sierżant Barnes, jako Bucky - ale oni brutalnie mu to odebrali.

Oparł czoło o kafelki, mokre włosy przylgnęły do jego czoła. Oddychał głęboko, otulając się szumem prawie wrzącej wody i zapominając kompletnie o czasie – potrzebował tego, jak zawsze.

Co to do cholery było?

Cierpiał na ataki paniki, pewnie tak jak większość drużyny, a reszta po prostu się do tego nie przyznawała zarówno przed ekipą jak i przed samymi sobą. James na początku też tak robił, ale dopiero kiedy komuś o tym powiedział, poczuł chociaż częściową ulgę.

Natomiast twarz tego dziecka... nie zapomni jej nigdy. Była tak przerażająco realistyczna, tak przekonująca. Skrzepy krwi skrzyły się w słońcu, czuł przecież jej zapach!

Echo zgrzytów protezy rozniosło się po skąpanej w parze łazience, a Bucky... już nie walczył ze łzami.

Prysznic stłumił jego cichy płacz.

Stęskniłeś się?

~***~

— Fury dzwonił — zakomunikował Sam, wchodząc do kuchni z telefonem w dłoni i ziewnął, machając komórką do dwójki przyjaciół, którzy równie zaspani co on, próbowali nawiązać kontakt z otoczeniem. — Blackburn i Rover mają już ciepłe posadki w pierdlu.

Mimo wczesnej pory na ich twarze wpłynęły dumne uśmiechy. Steve chyba pierwszy raz od wybudzenia się z sześćdziesięciosześcioletniej drzemki zrezygnował z porannej przebieżki po okolicy, ale informacja o finalnym zamknięciu dwóch najbardziej poszukiwanych dealerów narkotyków, jakoś mu to zrekompensowała; natomiast Natasha pokiwała głową wyraźnie zadowolona, upijając łyk czarnej kawy ze swojego ulubionego kubka.

— Spisaliśmy się — przyznała, poprawiając luźno związany kok, który był jednoznacznym sygnałem, że dopiero wstała. — Co prawda, trzecia rano to nie jest najlepsza pora na kopanie tyłków, ale czego się nie robi dla ojczyzny, nie? — rzuciła prześmiewczo w stronę Rogersa, wiedząc, że takie teksty to była zazwyczaj jego działka. Oparła się biodrem o kuchenny blat, zaciągając się zapachem kofeiny i czekając na jego reakcję z głupim uśmieszkiem.

Kapitan tylko parsknął śmiechem na tą próbę przedrzeźnienia, przeczesując rozczochraną blond czuprynę palcami, po czym oplótł dłońmi ciepłą szklankę z herbatą.

— Nic potwierdzonego, ale na minimum pięć lat nie będą zawracać nam głowy.
— Sam zajrzał do lodówki i prawie od razu się skrzywił. Oprócz światła niewiele znalazł.
— Jezu, czasem naprawdę się zastanawiam, dlaczego my jeszcze żyjemy. — Przegrzebał półki od góry do dołu. — Kiedy ostatnio robiliśmy jakiekolwiek zakupy?

Steve wzruszył ramionami, za to Natasha stwierdziła, że „Stark nadal się zastanawia, kto kradnie mu masło orzechowe i jak na geniusza to jest mało spostrzegawczy" tym sposobem Wilson już wiedział, że ostatnie posiłki, były tak naprawdę stworzone z zapasów Tony'ego, ale skoro ten się jeszcze nie zorientował, to chyba nie było w tym nic złego. Czemu się dziwić, facet ma ponad dziewięćdziesiąt pięter do użytku – składu każdej z co najmniej piętnastu lodówek na pamięć nie zna. Raczej.

— Możemy zamówić pizzę na obiad — zaproponowała Rosjanka, ze skrzywieniem dopijając resztkę kawy, w której jeszcze pływały fusy, a potem wstawiła kubek do zlewu i wypłukała. - Na kolację też.

— Ostatnio mówiłaś, że już nigdy nie tkniesz tego świństwa.

Wzruszyła ramionami, wycierając dłonie w szmatkę powieszoną na drewnianym kołku.

— To było tydzień temu.

Falcon przewrócił oczami, klepnął Steve'a w ramię i już stał przy wyjściu, ponaglając go wzrokiem. Przetrzepał kieszenie jeansów, by sprawdzić obecność portfela i kluczy do samochodu, a potem, z trudem powstrzymując się od śmiechu, obserwował podobne zachowanie blondyna, który wyglądał, jakby wyjście na zewnątrz o tej godzinie było przynajmniej niehumanitarne. Cisnął mu się na usta własny cytat.

„Ja robię to co on, tylko wolniej"

A jednak strony się odwróciły.

— Błagam, kupcie jakieś dobre wino. — Romanoff odprowadziła ich aż do końca korytarza, który przebyli w towarzystwie echa i wzdychań Kapitana, wyraźnie niegotowego na codzienne życie, zwłaszcza, że misję w Nowym Orleanie odsypiał od osiemnastej poprzedniego wieczora. — I nie guzdrajcie się, bo ostatnio miałam już dzwonić do T.A.R.C.Z.Y. w sprawie zaginięcia.

Zniknęli jej z oczu, słyszała ich cichnące kroki.
Wróciła do kuchni.

~***~

Uśmiechnęła się do siebie, jakby coś przeskrobała i była z tego cholernie dumna, gdy odkręciła słoik z masłem orzechowym, po czym z satysfakcją zagłębiła w nim nóż. To szczeniackie, ale uwielbiała irytować Tony'ego czymś tak prostym jak podkradanie mu żarcia.

Natasha nienawidziła masła orzechowego.

Ale dopiero, kiedy była sama, czuła się na tyle pewnie, by zanieść James'owi kanapki i jednocześnie uniknąć docinek Sama. W zasadzie nie wiedziała, dlaczego to robi, jednak trwało to już dłuższy czas, a kanapki codziennie pojawiały się na szafce w jego sypialni. Coś w rodzaju rutyny, bez której wykonania, odczułaby znaczny brak. Ale lubiła to, lubiła czuć się potrzebna.

Może dlatego, że pamiętała czasy, gdy to nią się tak zajmowano? Bała się opinii, uprzedzeń, natarczywych spojrzeń, więc unikała kontaktu, dopóki ktoś nie okazał jej odrobiny sympatii w gestach tak drobnych, jak choćby zrobienie herbaty. Swego rodzaju poczucie obowiązku.

Włożyła słoik do szafki, biorąc w dłoń zapełniony talerz i wyszła z kuchni, kierując się do pokoju Barnes'a.

Drzwi były otwarte. Nawet jeśli na pukanie nie otrzymała reakcji, weszła do środka, zaznajomiona z faktem, że Bucky zazwyczaj siedział o tej porze pod prysznicem i wypalał sobie skórę. Nadal dociekał, kto zostawia mu taki podarek.

Położyła śniadanie na stałym miejscu. Miała już wychodzić (jak codziennie), w zasadzie dłoń napierała na klamkę, ale wystarczyło, że obróciła głowę i coś ją zatrzymało.

Nigdy nie widziała tej teczki.

Zmarszczyła brwi, po czym obserwując drzwi łazienki (nadal bezpiecznie zamknięte), postawiła kilka kroków i usiadła na łóżku najciszej jak to możliwe. Chyba miała już jakieś skrzywienie zawodowe. Chwyciła za leżącą na stosie zapewne przeczytanych książek tekturę, przez moment po prostu wgapiając się w nieco starty, czarny napis.
Folder nie grzeszył grubością, prawdopodobnie zawierał zaledwie parę kartek, jednak to właśnie tytuł najbardziej ścisnął ją za gardło.

|Proyekt Zimniy Soldat|

Dawno nie czytała tych liter, niemniej jednak, coś ścisnęło ją w piersi na sam widok przetartych znaków, układających się w zrozumiały dla niej zestaw wyrazów.

Projekt?

Nie była pewna czy chce to robić. Spojrzała w stronę drzwi łazienki, jakby liczyła, że James zaraz z niej wyjdzie, tym samym dając rudowłosej powód do ucieczki, a tym bardziej zostawienia dokumentów tam, gdzie powinny być. Czyli na pewno nie w jej rękach.

Przygryzła wargę, ostrożnie uchylając pożółkłą ze starości tekturkę.

Numer identyfikacyjny: #56898
Data urodzenia: 10 marca, 1917 rok

Marzec, 1945 rok - obiekt pomyślnie przeszedł transplantację. Nie przejawia zainteresowania współpracą. Opracowywanie programu szkoleniowego.

Cyrylica raziła ją w oczy, musiała je na chwilę zamknąć, żeby uspokoić oddech. Trzy krótkie zdania, zwięzłe, pisane tak prosto, jak to tylko możliwe, a jednak coś ją tknęło.
,,Obiekt" - nie uważali go za człowieka ani nawet za zwierzę. Był eksperymentem, którym się zabawiali, spełniając chore fantazje o przejęciu kontroli nad ludzkością poprzez posłużenie się osobą pozbawioną własnej woli.
W raportach ani razu nie podali jego imienia. Miał tylko numer, jak cholerny towar na półce.

Natasha wróciła do czytania, ignorując rosnącą w gardle gulę. Adrenalina?

Sierpień, 1945 rok – obiekt opuścił komorę. Wymazanie wspomnień. Wznowienie programu szkoleniowego.
Listopad, 1945 rok – obiekt stawia opór.

Zmarszczyła brwi, widząc jak dalszą część kartki zapełniały jedynie zmieniające się daty. Tylko daty.

Styczeń, 1946 rok – obiekt niezdolny do zastosowań.
Maj, 1947 rok – obiekt niezdolny do zastosowań.
Październik, 1948 rok – obiekt niezdolny do zastosowań.

I tak przez dwadzieścia kolejnych lat.
Dwadzieścia cholernych lat.

Pchana impulsem wzięła w dłonie kolejną stronę. Krew niemal odpłynęła jej z twarzy.

Luty, 1965 rok – obiekt wykonał pierwszą misję z wynikiem zadowalającym.

Z przerażeniem zauważyła, że pozostałe trzy kartki zawierają opisy. Opisy tak brutalne, że niemal zrobiło jej się słabo. Pamiętała Red Room, koszmar, jaki przeżyła, ale to... Akta przedstawiały przchodzące ludzkie pojęcie tortury jako złoty środek na posłuszeństwo, a James... wciąż był tylko obiektem. Pieprzoną marionetką, znoszącą rażenie prądem, kilkunastodniowe głodówki, celowe łamanie kości i masę innych czynności, jakie nie przechodziły jej choćby przez myśl, gdy na niego patrzyła.
Albo cholernie dobrze udawał albo oni wszyscy byli cholernie ślepi.

— Nie powinnaś tego czytać.

Nawet nie drgnęła, doskonale wyczuwając jego obecność za sobą. — To nie jest nic, co chciałabyś czytać.

Miał rację.
Miał cholerną rację.

Nie odpowiedziała. Odłożyła teczkę na miejsce, wkładając dokumenty dokładnie w tej samej kolejności, co je wyjmowała. Przełknęła głucho ślinę i popatrzyła na James'a, ale zanim wyszła bez słowa, zdążył zobaczyć w oczach Romanoff jakąś nieodgadnioną emocję.

Strach?
Współczucie?
Zdziwienie?
Odrazę?

Nie.
Na twarzy Rosjanki dostrzegł odrobinę zrozumienia.

Kanapki z masłem orzechowym zniknęły. Jak zawsze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro