《 SIEDEMNAŚCIE 》
"Don't get too close,
It's dark inside.
It's where my demons hide,
It's where my demons hide."
Nigdy nie powiedziała tego Starkowi, ale wręcz nie znosiła korytarzy w siedzibie. Kto to do w ogóle projektował? Cholernie długie i cholernie szerokie wzmagały echo akurat wtedy, kiedy człowiek chciał być cicho, już nie wspominając o tym jak dobitnie uświadamiały ją o aktualnej samotności. Plątała się w tym labiryncie, snując się po Wieży w półmroku drogich kinkietów, a przez gigantyczne okna wkradała się mdła smuga księżycowego światła, nadając zarysu jej sylwetce w ogólnej nocnej atmosferze.
Nie była śpiochem, przynajmniej nie wtedy, kiedy na spanie była pora. Noc ją... chyba przerażała, bo co tu wiele mówić. Kojarzyła się z kajdankami w Red Room’ie, pozbawieniem własnej woli nawet przy czymś tak błahym jak sen; z walką o dotrwanie do następnego poranka i z całą masą koszmarnych wspomnień, do których nie spieszno jej było wracać.
Dlatego teraz stawiała kolejne kroki w labiryncie architekta. Chodziła na wiele sposobów — najpierw omijając linie paneli, potem co drugi, potem tylko po liniach, a nawet zygzakiem. Noc postrzegała jako jej czas, jej wartę. Obchodziła Avengers Tower po parę razy, zaglądała do każdego pomieszczenia, czasem zrobiła sobie coś do jedzenia, czasem zaparzyła herbaty. Ostatnio nawet przystawała na kilka chwil pod apartamentami przyjaciół.
Na początku bez powodu, bo po prostu go nie znała — dopiero potem zrozumiała jak bardzo zazdrości im spokojnego snu, równego oddechu, budzenia się wypoczętym. Ona rzadko kiedy przespała całą noc, ale mimo częstego „nadrabiania” w dzień, nigdy tak naprawdę nie wyspała się do końca. Zespół stresu pourazowego niestety pozostawił swoje piętno, chociaż Romanoff chyba przywykła już do takiego trybu życia do tego stopnia, że brak kompletnej regeneracji przestał jej przeszkadzać.
Ominęła sypialnię Jamesa bez mrugnięcia okiem.
~***~
Bezszelestnie pokonała gigantyczne schody, by dotrzeć na balkon. Przeszklone tarasowe drzwi umożliwiały idealny widok na panoramę Nowego Yorku, ale Natashy sam widok nie wystarczył, więc otworzyła je, wychodząc na świeże, nocne powietrze. Nie dbała o to która jest godzina i wcale nie miała zamiaru tego sprawdzać. Zamiast tego, oparła przedramiona na barierce, pozwalając rudym włosom tańczyć na wietrze do woli, zanim nie usłyszała znajomego głosu.
— A już myślałem, że będę sam.
Wyjątkowo nie przyjęła bojowniczej pozycji, ani nawet nie mrugnęła. Po prostu spojrzała w bok spokojnie, tak, jakby gdzieś w głębi duszy spodziewała się, że go spotka. Smuga dymu kłębiła się wokół tlącego się papierosa, a wraz z wydechem wypływała z jego ust, które teraz ułożył w powitalny uśmiech.
— Będziesz sam, ale ze mną — wyjaśniła, patrząc na niego krótko, by potem wrócić na śpiące miasto, które oświetlał blask ciężkiego, pierogowatego księżyca. — W siedzibie nie uznajemy prywatności — zaśmiała się, wkrótce słysząc ciche parsknięcie także z jego strony.
Bucky włożył poplątane włosy za ucho i poprawił narkotyk w dłoni. Zaciągnął się nikotyną, strzepując spaloną końcówkę przez barierkę balkonu. Dopiero po chwili ciszy zreflektował się, po czym wciąż trzymając papieros między wargami wygrzebał paczkę z kieszeni dresów i wyciągnął dłoń do Rosjanki. Ta skinęła głową, częstując się również ogniem z zapalniczki, którą podał jej chwilę później.
— Rogers by nas ukatrupił na miejscu, a w prezencie rozdał wykład o raku płuc — mruknęła niewyraźnie, odpalając już utkwiony w ustach papieros i wciągając ostry dym do gardła.
James zaśmiał się krótko, kiwając zgodnie głową, bo fakt faktem – Steve był strasznie upierdliwy w kwestii tego nałogu, ale nie mógł się na niego gniewać; Sarah zmarła właśnie przez płuca, więc brał to za raczej naturalny odruch, co więcej, całkiem uroczy.
— Tęskniłby, poza tym... — Początkowy uśmiech wyblakł w zaledwie sekundzie, a na ustach wykwitł wyraz zwykłej obojętności, którą potem zastąpił grymas gorzkich wspomnień. Za dobrze wiedziała których. Metalowa dłoń minimalnie zacisnęła się mocniej na stalowej balustradzie. Ona zauważyła. Ona zauważała wszystko. — Matushka rossiya* nie oszczędza nawet snu, więc to... — Uniósł narkotyk, obserwując przez moment dym, poddający się podmuchom wiatru. — Jest niczym.
Natasha nie mogła się nie zgodzić. Matushkę poznała za dobrze. I wiedziała, że on też, więc dodatkowy komentarz nie był ani trochę potrzebny, a tym bardziej pożądany. Wypuściła szarą smugę nosem, zamykając oczy, by wsłuchać się w błogi spokój.
Nie myśl o teczce, tylko nie myśl o teczce, prosiła siebie w myślach. Ale przecież była Natashą i, cholera, musiała, po prostu musiała, bo ona nawet podczas palenia nie potrafiła opanować swoich szpiegowskich zapędów.
Dla innych Rosja była tylko kawałkiem mapy, zwykłym krajem, może trochę większym od pozostałych. Dla nich Rosja była największym koszmarem. Często próbowała sobie wmówić, że Steve czy Sam rozumieją, co przeżyła, i po czasie zaczęła w to minimalnie wierzyć, jednak po przeczytaniu akt... zrozumiała, że nikt, kto nie doświadczył prawdziwej natury matushki rossiy’i na własnej skórze, nie ma choćby prawa tak mówić. Patrząc prawdzie w oczy, tylko Bucky był w stanie podjąć taką rozmowę. A teczka była tego najlepszym dowodem.
— Naprawdę zajęło im to dwadzieścia lat?
Brawo, Romanoff, medal za subtelność – sarknęła w myślach.
Owszem, nie zdołała się powstrzymać, jednak spuściła głowę, jakby wstydziła się pytania. Nie zobaczył tego, zajęty strzepywaniem popiołu z krawędzi balkonu. Dwadzieścia lat, by złamać człowieka, zaprogramować i wyszkolić. Dwadzieścia lat, by z poprzedniego życia nie zostało nic. To brzmiało jak chory scenariusz rodem wyjęty z filmu grozy. I ten sam człowiek był zaledwie kilka kroków od niej.
Wzruszył ramionami, ale nerwowe przełknięcie śliny nie umknęło jej oczom. Zamierzał odpowiedzieć i to zrobił.
— W planach były trzy.
— Lata?
Chwila ciszy. Odchrząknięcie. I poczucie winy malujące się na twarzy.
— Miesiące.
Głęboki wdech papierosowego dymu. Spłoszone spojrzenie.
— Proces miał trwać trzy miesiące — powtórzył. Gdy po długim czasie złączył ich wzrokowo, poczuła się nieswojo. Jakby prosił ją, by mimo wszystko go nie oceniała. Nie zamierzała. — Przynajmniej tyle zakładali — Skupił uwagę na położonej na barierce bionicznej dłoni. — Ale, jak widać, cierpliwość popłaca.
Nie odzywała się. Obok niej stał ktoś, kto przez dwie dekady życia opierał się zabójczej organizacji, więc czym w obliczu tego były słowa? Skupiała się tylko na zapachu tytoniu, od czasu do czasu obdarzając go spojrzeniem, jakie ani trochę nie wyrażało wewnętrznego szoku.
Nie dała mu żadnych sygnałów, by mówił dalej, ale chyba właśnie tego potrzebował. Zbierał słowa, uparcie wpatrzony w horyzont, jakby wstyd wciąż górował nad potrzebą wyzbycia się ciężaru. Ona pocierała powoli marznące palce, jednak nie miała zamiaru odchodzić.
— Igrushka — rzucił nagle, nie zmieniając punktu obserwacji. — Tak miałem na imię. Igrushka, wierna jak pies, skuteczna jak diabli — Mogłaby przysiąc, że przeklął pod nosem, zanim wcisnął zużyty papieros do kryształowej popielniczki zamontowanej na barierce i wyciągnął kolejny, tym razem drżącymi palcami. Przez cholerne serum mógł wypalić choćby całą paczkę na raz i nie zrobiłoby mu to większej różnicy, może poza wydaniem kolejnych ośmiu dolców na następną porcję narkotyku.
A Natashy w głowie dzwonił jeden wyraz.
Igrushka, czyli... zabawka.
Nie umiała okazywać uczuć tak, jakby tego chciała, jednak postanowiła spróbować. Mimo to, nie znalazła odwagi, by podejść bliżej niż ten dzielący ich metr. Tchórz.
Odchrząknęła.
— Oboje byliśmy kiedyś innymi ludźmi — powiedziała, na początku chyba bardziej do siebie niż do niego, w dodatku prawie szeptem, jakby nie chciała, by noc znała sekrety potężnych superbohaterów. — Mamy masę syfu w przeszłości, setki tożsamości, a na stosach fałszywych dowodów osobistych pewnie można by ogrzać całą Wieżę — zaśmiała się na wpół gorzko, na wpół szczerze, rozkładając ręce w geście bezradności — Ale niezależnie od tego, nadal jesteśmy Avengers. Ludzie w nas wierzą. I to jest chyba w tej robocie najlepsze.
Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie, bo Romanoff miała rację. Cholerną rację.
I nawet nie wiedziała, jak bardzo potrzebował usłyszeć te kilka zdań.
Jak bardzo potrzebował wiedzieć, że nie on jeden ma przeszłość taką, a nie inną.
Że jest sam, ale razem z nią.
~***~
Koncert cykad przerywały ich oddechy oraz syk palonego tytoniu. Księżyc chylił się ku dołowi, niebo jaśniało na ich oczach, oznajmiając leniwie nadchodzący poranek. Gdyby nie działalność w Avengers, mogłaby sobie wpisać CV odporność na chroniczny brak snu. Chociaż raczej skłaniała się ku teorii, że to kwestia przyzwyczajenia.
— Natasha? — zapytał nagle. Nigdy nie zwracał się do niej po imieniu i od razu odnotowała to w swoim wewnętrznym, szpiegowskim dzienniczku. Natura agentki podpowiedziała jej, że ton głosu wskazywał na to, jak ostrożny starał się być, a jednocześnie desperacko próbował coś z siebie wyrzucić. I ten sam instynkt mówił jej, że to było czymś więcej niż brudną przeszłością. Nie pomyliła się. — Gdzie są granice szaleństwa?
Nie spojrzał na nią. Nadal patrzył w przestrzeń, nawet jeśli wiedział, że ona choćby kątem oka go obserwuje. Nie na sowieckim ramieniu, ani na dłoniach czuł jej wzrok, lecz na twarzy, której wciąż nie obrócił, bojąc się, że ukaże zbyt wiele czegoś, czego sam cholernie się bał.
— Zależy co uznajesz jako definicję szaleństwa.
Przełknął ślinę. Odniosła wrażenie, że z trudem przychodzi mu rozmowa o uczuciach. Jakie to znajome.
— Słyszę głosy — powiedział na jednym tchu, z obawy przed tym, że się rozmyśli i znowu zostanie z tym sam, a tego bał się najbardziej. — Właściwie to jeden. Mówi do mnie, pokazuje obrazy z laboratorium, w którym nigdy nie byłem i... Boże, jakie to idiotyczne — Przetarł twarz dłonią, nie wiedząc czy powinien się śmiać z tego, jak żałośnie to brzmi, czy dokończyć myśl. Spoglądnął na Natashę, ale nie wydawała się rozbawiona; widział jak, chociaż nie patrzy mu w oczy, słucha. Pokręcił głową. — To jest tak, jakby on wciąż tam był — Brzydził się tych dwóch słów. Zaschło mu w gardle. — Jakby pomimo Wakandy, Zimowy Żołnierz nadal istniał. Istniał i wydawał rozkazy.
Wiatr otulił zimnym powietrzem ich twarze, a Romanoff po raz pierwszy od wyjścia na zewnątrz naprawdę zrobiło się chłodno. Włożyła zużyty papieros do popielniczki i objęła się ramionami, nie dając po sobie poznać strachu. James nie był zagrożeniem. Nie dla niej.
— Ktoś wie?
— Nie — odparł szybko. Przełknął ślinę. Znowu. Bał się, widać było na pierwszy rzut oka; palce nerwowo wystukujące rytm na barierce, napięta szyja, unikanie kontaktu wzrokowego. Znała te sygnały. — Niech tak zostanie.
Normalnie rzuciłaby czymś w rodzaju, że zaufać ruskiemu szpiegowi to jak dobrowolnie wsadzić nogę we wnyki, ale teraz ugryzła się w język. Bo on już to zrobił. James Barnes zaufał Natashy Romanoff.
— Więc co zamierzasz?
Wzruszył ramionami, zgasił kolejnego papierosa, wypuszczając z ust ostatki uzależniającego dymu.
— Szczerze to... nie mam pojęcia. Myślałem o wschodniej Europie, podobno łatwo się wtopić-...
— Chcesz wyjechać? — zapytała, za wszelką cenę próbując ukryć zdziwienie. Miała nadzieję, że podołała temu zadaniu, bo nie uśmiechało jej się tłumaczyć tak impulsywnej reakcji. — Znowu uciekasz?
Kiedy po Waszyngtonie Bucky zniknął, Steve nie rozmawiał praktycznie z nikim. Siedział u siebie nad grubymi zeszytami notatek, szukał najmniejszej poszlaki, a gdy ona przyniosła mu kijewski folder, nie sypiał całymi nocami, analizując każde słowo. Znali się z Barnes’em od drugiej wojny, od czasu, kiedy wypadły im mleczaki albo zarobili pierwszą fangę w nos, a on znowu chciał pozbyć się problemu ucieczką?
— Nie uciekam — Chrypka maskowała drżenie głosu. — Na początku celem był tylko Steve, teraz jest więcej. Teraz... na muszce jesteście wy wszyscy. I ta liczba będzie rosła z dnia na dzień, wiem to.
Cisza. Chyba nawet nie oddychali.
— Zrozum, próbuję nie dopuścić do tego, że którejś nocy obudzę się z waszą krwią na rękach.
Nie patrzył już na nic, bo zamknął oczy, by z oczu nie pociekły łzy.
— Możemy lecieć do Wakandy. Przecież wiesz, że T’Challa jest po naszej stronie, a Shuri na pewno będzie chętna do pomocy.
Zacisnął wargi.
— Shuri usunęła program, sprawdzaliśmy — Oczy raziły zagubieniem, ale nie odwróciła wzroku, kiedy w końcu mogła je zobaczyć w całej okazałości. — To ja — Zadrżał, przerażony tym, co musiał powiedzieć. Prawdę, najgorszą, najobrzydliwszą prawdę, której do tej pory wystrzegał się jak ognia. — Zimowy Żołnierz to część mnie.
Kroki rudowłosej rozpływały się w ciszy. Jej dłoń znalazła się na jego ramieniu, a twarz oświetliły jeszcze chłodne promienie budzącego się słońca.
I stali tak nad miastem, jak prawdziwi strażnicy ludzkości.
Oboje mieli swoje demony.
I oboje musieli nauczyć się z nimi walczyć.
_______________________
*tłum. – matka Rosja
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro