Rozdział 1
Koszmar, który ma własnego stwórcę może okazać się jeszcze gorszy od mrocznego lasu, pełnego dzikich stworzeń polujących na ludzkie życie. A takich istot jest nadzwyczaj tam pełno.
Zawsze w takich sytuacją człowiek budzi się cały zlany potem, a jego wzrok błądzi po pokoju, szukając czegoś nietypowego. Jakiegoś ruchu, dźwięku, odgłosu we własnej głowie.
Nie musisz się mnie bać, aż taki straszny chyba nie jestem?
Otworzyła szerzej oczy. Nadal jest we śnie? Nie, obudziła się przecież. Jest w swoim pokoju, w swoim łóżku, a to co usłyszała może jej się przesłyszało?
Raczej w to był powątpiewał.
Nie. To nie był już sen ani przesłyszenie.
— Czego chcesz, diable wcielony? — syknęła cicho, by nie obudzić domowników. Chwila... dotknęła materiału ręka, by tylko poczuć jak ten pod wpływem jej dotyku się rozpływa. Znikł jak i łóżko na którym siedziała. Ono również się rozpłynęło, zostawiając ją na gołej ziemi. — Gdzie jestem?
Na to pytanie nie mogę ci udzielić odpowiedzi, niestety. Sama musisz poszukać odpowiedzi.
Westchnęła głośno i podniosła się z ziemi. Rozejrzała się wokół siebie, zdając sobie powoli sprawę z tego, w jakim miejscu się znalazła.
— Poważnie?
Pomyślimy... tak.
Znajdowała się w ciemnym lesie. Nieopodal jej miasta, jednak na piechotę było do przejścia trzydzieści kilometrów. Nie było żadnych autobusów ani nawet drogi. Była gwieździsta noc, a księżyc znajdował się obecnie w pełni. Oznaczało to tylko jedno.
Nieopodal miejsca, w którym przebywała dało się usłyszeć wyk wilka. Bardzo głośno i donośnie, co oznaczało, że być niedaleko jej. Jesli teraz się nie ruszy, skończy jako przystawka.
Podniosła się szybko z miejsca i ruszyła przed siebie. Była tu tylko raz, ale to wystarczyło, by znała drogę i wystawała się bez większego problemu.
Myliła się.
Nie tędy droga, jeśli nie chcesz wylądować pomiędzy zębami zwierzyny. Choć to byłby ciekawy widok.
— Co? — zatrzymała się i przez chwilę wpatrywała w pustą przestrzeń. Jego słowa odbijały się głęboki echem w jej głowie. — Coś Ty powiedział?
Nic już nie usłyszała. Ruszyła dalej, jednak po chwili zawróciła i ruszyła w przeciwną drogę, którą się już wcześniej kierowała. Znów usłyszała wyk wilka, który był już cichszy niż poprzednio. Oddalał się.
— Prędzej już bym uwierzyła, że upieczony kurczak do mnie przemówi niż cię posłuchała.
Kolejna cisza, która podnosiła jej ciśnienie. Uparty demon. Biegła przed siebie jeszcze przez chwilę, kiedy zatrzymała się i ujrzała ścieżkę. Urzeźbioną od tysięcy botów, które tędy przechodziły. To była droga do jej miasta. Ruszyła żwawym krokiem przed siebie, nie obracając się już. Panowała noc, co przyprawiało ją o dodatkowe ciarki na ciele. A jedyne co na sobie miała to szarą bluzkę i spodnie.
Przez chwilę pocierała dłonie o siebie, by było jej trochę cieplej, jednak na nic. Postanowiła je włożyć do kieszeni swojej bluzy, która i tak miała dziury w środku.
Dziewczyna szła samotnie pustą ścieżką, a jej myśli krążyły o miejscu, z którego przed chwilą uciekła. Jak się tu znalazła i co tu robiła? Dlaczego nic nie pamięta?
Na to pytanie jedynie może znać osobnik, który najwyraźniej nie ma ochoty rozmawiać. A szkoda, ponieważ ona teraz z chęcią by porozmawiała.
— Powiesz coś?
Niby co takiego? Mało ci wrażeń na dziś? Mogę w sumie zabrać...—
— Dość — przerwała mu, pocierając skroń z bólu. — powiedz tylko, dlaczego znalazłam się w lesie?
Nie mogę ci tego zdradzić, jednak jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, możemy jeszcze raz tam...—
— Tralalalalala, nie słyszę cię — zatkała uszy, zagłuszając jego głos. Może to zachowanie wyglądało na dziecinne, ale pomogło. Po chwili demon całkowicie ucichł, a ona w spokoju mogła kierować się do miasta.
Droga zdawała się nie skrócać, a ona przybliżać do domu, wręcz przeciwnie; droga się dłużyła, a miasta jak wcześniej tak dalej nie było widać. Słońce wschodziło z horyzontu, co oznaczało, że nastał już ranek. Ciekawe, jak się wytłumaczy ze zniknięcia, i czy ktoś to zauważył. W końcu nie wie ile była poza domem.
Ścieżka, którą podążała zniknęła spod jej stóp, zastępując asfaltem. Nogi zaczęły jej drętwieć, a słońce przyspieszało. W końcu znalazła coś znajomego. Przed sobą ujrzała zagrodzony dom z którego wydawały się dźwięki awantur. Potem jeszcze kolejny dom, tym razem był cichszy od poprzedniego. Każdy był już w pracy lub w szkole. Tylko ona błądziła kręconymi ścieżkami, z miejsca, z którego nie wiedziała jak się znalazła. Ani jak to wyjaśnić.
Ominęła jeszcze kilka domów, po czym skierowała się w stronę centrum miasta, gdzie panował miejski gwar i tłum. Spojrzała na ogromny zegar, który wskazywał wpół do siódmej. Skręciła w prawo, po chwili mając przed sobą wąską uliczkę. Przecisnęła się między ścianami, wypychając się na jezdnię. Na szczęście z obu stron nic nie jechało, a na ulicy panowała absolutna cisza w porównaniu z przeciwną. Jedynie zakrywały je pobliskie domy, wybudowane w ścisłą, niedługą linię. Jedyny skrót na te drogi były przeciśnięcie się przez bloki, albo iść naokoło.
Ruszyła szybkim krokiem w dalszą drogę, nie wahając się najmniejszego kroku. Znała drogę doskonale, więc na jej twarzy wymalował się mimowolnie uśmiech. Była blisko domu. Stanęła przed dwupiętrowym domem, który po bokach posiadał ogrodzenie od sąsiadów. Jedni byli spokojni, nie imprezowali, nie hałasowali i dało się z nimi porozmawiać. Tego samego nie można było powiedzieć o drugich. Oni byli absolutnym przeciwieństwem, a szkoda.
Podeszła do białych drzwi i lekko nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypem, a dziewczyna weszła do środka najciszej jak się dało. Minęła próg domu, zdjęła buty i ruszyła w stronę schodów. W drodze musiała jeszcze przejść obok salonu, na którym miała nadzieję, że nikogo nie będzie. Drzwi były otwarte, ale może to tylko złodziej? Chociaż chyba lepszy złodziej od wściekłych braci. Poprawka; wkurwionych, braci.
— Havan, to ty? — rozległ się męski głos w salonie. Cicho przeklęta pod nosem samą siebie. Zatrzymała się w miejscu, obserwując jak z rogu wyławia się niczym potwór z bagien jej brat, Noah.
— Em, nie, jestem listonoszem i właśnie przyszedłem dać wam listy. Skrzynek ktoś lub coś wyłamało, a drzwi były otwarte...
— Nie zmyślaj, udawać to ty nie umiesz, wiesz? — prychnął, stając naprzeciwko niej z założonymi rękoma. Był blondynem, a jego oczy były błękitne jak morze, jednak teraz widziała w nich tylko złość i rozczarowanie.
— Noah, Havan wróciła? — rozległ się drugi głos, który należał do Isaaca. Najstarszy z rodzeństwa, który wyrósł z podłogi, nie robiąc sobie nic, kiedy Havan podskoczyła ze zaskoczenia, kiedy się obok niej pojawił.
— Oszalałeś?! — krzyknęła w jego stronę. Brunet uniósł tylko brew do góry i spojrzał na Noaha. — nie możesz ludzi przyprawiać o zawał i mieć to gdzieś. Trzeba ci jakieś dzwoneczki założyć.
— Chyba tobie — odparł, stawiając koło blondyna. — Szykuj się do szkoły, bo się spóźnisz.
Zaskoczona uniosła brwi. Myślała, że zaleją ją pytaniami dotyczącymi jej nieobecności. Czyżby jednak tak długo jej nie było? Nie, przecież czuła, że jest noc, a podróż zajęła jej kilka godzin. Lekko wychyliła się w bok w stronę stołu na którym były jakieś papiery. Jej wzrok na chwilę skupił się na kartkach papieru z których próbowała coś odczytać, jednak na marne. Wpatrywanie się przerwało jej donośne chrząknięcie jednego z braci. Wyprostowała się i spojrzała na nich. Isaac podszedł do stołu i zając jedno z wolnych miejsc. Chwilę później Noah uczynił to samo. Nie będąc gorsza, Havan dosiadła się po przeciwnej stronie. Uważnie obserwowała, jak niezgrabnie zbierali papiery, próbując ułożyć je w jedną kupę.
— Może wam pomogę? — spytała i wyciągnęła rękę w stronę ostatnich kartek.
— Nie trzeba — szybko ukrócił jej starania Isaac, który wstał z miejsca. Pochwycił papiery jedną ręką zanim dziewczyna zdążyła chwycić skrawek kartki. Wstał z miejsca i pochwycił jedną ręką papiery. — Dlaczego tak bardzo się tym interesujesz?
— Ponieważ uważam, że sprawa o zaginionych ludziach lub morderstwach powinna zostać rozwiązana jak najszybciej. Nie uważasz, że jeszcze jednak para rąk nie przydałaby się wam niż siedzieć do późna nad sprawami?
— Nie, nie uważam. Masz naukę i tym masz się zająć. To twój obowiązek, a nasz to praca. Tyle, a teraz spieszy nam się i tobie również.
— Jest sobota ty ośle.
— Co? — spytał, wyraźnie wyglądając zdziwionym jej słowami. — ale przecież niedawno był czwartek... oh.
— Dlatego uważam, że powinnam... — zaczęła swój monolog, jednak nie dokończyła go. Nawet nie była w połowie.
— Nie i koniec. — ruszył w stronę drzwi, trzaskając nimi. Spojrzała na Noaha, który zdawał się być pogrążony w zamyśleniu. To była jej szansa.
— Noah? — spytała, a gdy zwrócił na nią swój wzrok, kontynuowała. — Powiesz chociaż, dlaczego nie pozwalacie mi zajrzeć do waszych papierków, które strzeżecie jak oka w głowie?
— Ponieważ są to bardzo ważne informacje, które żadna osoba postronna nie powinna ich widzieć ani czytać. Zwłaszcza taka młoda osoba jak ty — zacytował jak z formułki, którą ma w głowie. — a teraz spieszę się, więc do później.
Pożegnał się i wyszedł z domu. A ona została z własnymi myślami sama. Z tą niewiedzą, która pożerała ją z każdą chwilą. Musiała dowiedzieć się więcej.
Zawsze warto znać dwie strony medalu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro