Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I ❝Pamięć może ranić❞

Zimno panujące na dworze sprytnie zniechęcało mieszkańców Warszawy do opuszczania ich domów. Na ulicy nieopodal centrum świeciło pustkami, co było bardzo rzadkim zjawiskiem w tym pełnym życia mieście.

Dochodziła godzina osiemnasta, więc jak to bywało w jesienne dni, wokół panowała już ciemność. Wśród niej wyróżniały się białe włosy idącego po chodniku mężczyzny. Nim minęło kilka sekund zapaliły się uliczne latarnie. Ich idealne zsynchronizowanie mogłoby się dla niektórych wydawać przerażające, choć ów jasnowłosy tak nie uważał.
Czerwone oczy osoby spacerującej po stolicy Polski odbijały blask lamp, przez co tworzyły mylne wrażenie świecących.
Mężczyzna powolnym krokiem zbliżał się do baru, który mimo swojego przeznaczenia nie wyglądał na miejsce pełne życia, podobnie jak inne budynki w pobliżu.

Już miał otwierać duże, szklane drzwi z napisem otwarte, przez które widać było kilkoro kłócących się ludzi, zapewne z powodu zbyt dużej ilości spożytego alkoholu, ale usłyszał za sobą głos.

— Znowu tu przychodzisz, Gilbercie? — Mężczyzna odwrócił się i zobaczył swego starego znajomego — Feliksa Łukasiewicza. W jego zielonych oczach widoczny był ten sam, znajomy błysk, co zawsze, zaś jego złote włosy wciąż nie traciły swojego blasku. Jedynie uśmiech będący częstym gościem na jego twarzy opuścił ją na chwilę.

— Masz coś do tego, Polsko? — zapytał Gilbert, ukazując swój zmęczony ton. — W tym barze jest dobre piwo, dlatego tutaj przychodzę.

— Zawsze myślałem, że gardziłeś moim krajem, włącznie ze mną oraz powstałymi tutaj rzeczami — powiedział złotowłosy, przyglądając się uważnie drugiemu mężczyźnie. — A może po prostu nie chcesz, aby ktoś doniósł twojemu bratu, iż wylewasz smutki w alkoholu?

— Skąd ten pomysł? — zakpił czerwonooki. — Ja i smutek? Mam ci przypomnieć jak ty wyglądałeś podczas rozbiorów? Ty i ten twój marny Licia.

Gilbert przyglądał się jak wyraz twarzy Polaka zmienia się diametralnie. Drwina wcześniej emitująca z jego spojrzenia przekształciła się w irytację, co wyjątkowo bawił czerwonookiego.

— Nie mieszaj w to Tolysa — warknął do niego Feliks. — Ja, w przeciwieństwie do ciebie, jestem państwem, Beilschmidt.

Gilbert bez namysłu złapał Polskę za kołnierz i podniósł go lekko do góry. Blondynowi zaczynało powoli brakować powietrza, lecz mimo to, na jego twarzy pojawił się jadowity uśmiech.

— Coś ty powiedział, Łukasiewicz? — wysyczał wściekły Gilbert.

— To, co słyszałeś — odparł niewzruszony zaistniałą sytuacją zielonooki.

Białowłosy starał się nad sobą zapanować, lecz widząc twarz Polski najzwyczajniej w świecie nie mógł. Było to ponad jego siły. Przecież ten idiota nie miał nawet najmniejszego prawa na mówienie czegoś takiego.

— Odszczekaj to! — krzyknął albinos, podnosząc mężczyznę jeszcze wyżej.

— Dlaczego miałbym udawać, że kłamałem? — zapytał Feliks z satysfakcją wymalowaną na twarzy. — Prus już nie ma, Gilbercie. Powinieneś zaakceptować rzeczywistość, zamiast chodzić w tajemnicy przed Ludwigiem do polskich pubów, aby się napić.

Pięść Beilschmidta zacisnęła się jeszcze mocniej na kołnierzu jego znajomego. Chciał go okrzyczeć, uderzyć, zrobić cokolwiek. Najgorszym jednak było to, że Łukasiewicz miał rację. Prusy to przeszłość. On i jego czasy świetności również były przeszłością.

Jedynym na co się zdobył było rzucenie blondynem o chodnik. Mężczyzna stęknął przy upadku, lecz chwilę po tym wstał z niewiarygodną gracją. Powoli zbliżał się do czerwonookiego, którym wciąż zdawał się być niezwykle zdenerwowany. Łukasiewicz wiedział, że wspomnienie o nieistniejącym już kraju zadziała na albinosa jak płachta na byka, więc to wykorzystał. Szczerze liczył na tego typu reakcję z jego strony.

Swoją delikatną i niewielką dłonią dotknął policzka Prusa. Przejechał nią nieco w dół, aż do szyi, gdy w końcu zabrał ją i schował do kieszeni swojego kremowego płaszcza.

— Nie takiego Gilberta znałem — szepnął na tyle cicho, aby tylko ich dwoje to usłyszało.

— Śmiesz twierdzić, że wiedziałeś jaki jestem? — zapytał Beilschmidt zachrypniętym i pełnym pogardy głosem. — Tyle wojen, bitew, potyczek i upokorzeń. Rozbiory i czas, kiedy miałem cały czas ciebie przy sobie. Byliśmy jak ogień i woda, jedyne co nas łączyło to wzajemna nienawiść.

— Wroga zna się lepiej niż przyjaciela. — Łukasiewicz wzruszył ramionami. Albinos uznał to za wyraz wyższości, bo doskonale wiedział, że on niewiele wie o Feliksie.

— Bredzisz — uznał. — To idiotyzm.

— Idiotyzmem jest użalanie się nad przeszłością — odgryzł się zielonooki.

Beilschmidt roześmiał się. Nie była to bynajmniej oznaka radości czy rozbawienia. Złotowłosy to wiedział. Oboje to wiedzieli.

— Gdzie jest ten bałwan, Feliks Łukasiewicz, który nadużywa wiecznie słów totalnie, generalnie i tak jakby? — zapytał Gilbert z przekąsem. — Gdzie jest ten Feliks, który wszędzie latał za Litwą i trwał w wielkim friendzone'ie z Węgrami? I ty odważyłeś się sugerować, że to ja się zmieniłem.

— Nie zasugerowałem tego, tylko stwierdziłem fakt — poprawił go Polak. — Poza tym, ja również potrafię być poważny. Może wyglądam na takiego bałwana, ale czasami muszę odrzucić swoją naturę na bok w słusznej sprawie.

— Jasne — mruknął Prus, co Polak zignorował.

— Co do Lici — wciąż się przyjaźnimy dla twojej wiadomości, po prostu minęły nasze czasy i musimy się z tym pogodzić. — Gilbert prychnął. — Czy mógłbyś mnie choć przez chwilę posłuchać?

— Oczywiście — odparł Beilschmidt. Łukasiewicz poczekał jeszcze chwilę zanim odezwał się ponownie, nie chcąc rozproszyć się chichotem albinosa.

— Z Erzsébet nigdy nie byłem w żadnym, jak ty to nazywasz, friendzone'ie, bo to tylko moja przyjaciółka — zakończył swoją wypowiedź. — Rozumiesz, czy mam ci to jeszcze raz, wolniej wytłumaczyć?

— Mógłbyś się w końcu zamknąć, Polaczku? — zapytał nieprzyjemnym tonem Gilbert, nie mogąc zaprzeczyć jego słowom. — Jedyną osobą, której nienawidzę bardziej od ciebie jest ten Toris.

Feliks westchnął poirytowany.

— Tolys - poprawił go, patrząc się na niego wilkiem. — Toris to psie imię.

— Pasuje do niego — parsknął Beilschmidt. — Tchórzliwy pies, haha.

— Licia nie jest tchórzem — zaprzeczył natychmiastowo Feliks. Prus spojrzał na niego z niedowierzeniem wymalowanym na twarzy.

— Jak trwoga to do Polaka, co? — zauważył białowłosy. — Tyle razy cię skrzywdził, tyle niemiłych słów na twój temat słyszałem z jego ust. A ty wciąż go bronisz. Dlaczego?

Polska na chwilę zamilkł, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wpatrywał się w ciszy w uśmiechającego się kpiąco Gilberta, który najwyraźniej świetnie się bawił, widząc jego chwilę zawahania.

— Robię coś, czego najwyraźniej ty nie potrafisz — powiedział w końcu Łukasiewicz, gdy udało mu się znaleźć odpowiednie słowa. — Zostawiam bolesną przeszłość za sobą i rozpamiętuję tylko to, co na to zasługuje. Włącznie z Bitwą pod Grunwaldem.

Prawy kącik ust Feliksa podniósł się lekko, tworząc na jego twarzy wyjątkowo drwiący uśmiech. Gilbert zmarszczył brwi na wspomnienie porażki.

— Dlaczego twierdzisz, że żyję przeszłością? — zapytał cicho.

— Gdybyś nią nie żył, nie użalałbyś się nad tym, iż twojego kraju nie ma na mapach — zauważył Polak —  Nie nienawidziłbyś też mnie, tak jak ja nie nienawidzę ciebie.

Beilschmidt posłał mu zdziwione spojrzenie, po czym zachichotwał, wyśmiewając słowa Feliksa. Blondyn westchnął, spodziewając się tego typu reakcji ze strony swojego towarzysza.

— Ty? Nie nienawidzisz mnie? — Gilbert wybuchł śmiechem. — Dobry żart.

— Nie żartuję — zaprzeczył zielonooki, rozmasowując swoje skronie. — Totalnie cię toleruję, Prusaku.

— Nie jestem żadnym karaluchem - warknął Beilschmidt. — Prusem, jak już.

Po wypowiedzeniu tego zdania wszedł do baru, zostawiając Feliksa na zewnątrz. Mężczyzna tylko westchnął i odszedł w swoją stronę, wiedząc, że tego dnia nie przemówi już Gilbertowi do rozumu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro