Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.


 – Wszystko będzie dobrze – powtarzałam, przyglądając się własnemu odbiciu w lustrze. – To tylko weekend w górach, nikogo nie uśmiercisz.

Mój głos załamał się na ostatnim słowie. Przełknęłam zalegającą w przełyku ślinę, ale natychmiast zebrała się z powrotem. Przymknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Przebywanie poza domem sprawiało, że paraliżował mnie strach, tylko tutaj mogłam być sobą i nie obawiać się, że mój dotyk pozbawi kogoś życia.

Rossalie stanęła w drzwiach i założyła ręce na piersi. Zerknęłam niepewnie na jej odbicie w szkle, obserwowała mnie uważnie z brwią uniesioną ku górze. Posłałam jej niepewny uśmiech. Prawda była taka, że ogarniał mnie paniczny strach na samą myśl o tym, że nie będzie jej przy mnie przez te trzy dni. Tylko ona była w stanie zapobiec moim śmiercionośnym wybrykom.

– Naprawdę wszystko będzie dobrze, kochanie – zapewniła mnie, po czym podeszła i stanęła za moimi plecami. Delikatnie chwyciła moje ramiona i potarła je, by dodać mi otuchy. – Po prostu nie zdejmuj rękawiczek, a będziesz miała wszystko pod kontrolą.

Skrzywiłam się. Dla mojej przybranej mamy wszystko było takie łatwe, proste i przyjemne. W niczym nie widziała problemu i to denerwowało mnie w niej najbardziej. Zawaliłam semestr? Spoko, luz, wyklepie się. Złamałam koledze nos? Zdarza się, opłacimy pobyt w szpitalu. Czasem miałam ochotę jej przyładować, zupełnie nie rozumiała, z czym się borykam, mimo że doskonale wiedziała.

Na wspomnienie Izaaka obraz rozmazał mi się przed oczami. Przymknęłam powieki, chcąc odpędzić od siebie nadchodzące łzy. Tak bardzo mi go brakowało! Och, gdybym tylko go wtedy nie dotknęła, na pewno wciąż byłby tu z nami!

– Przestań o tym rozmyślać i zacznij się pakować – skarciła mnie Ross, jakby potrafiła wejść do mojej głowy, ale doskonale wiedziałam, że ona też często wraca wspomnieniami do tego dnia. Nigdy mnie o nic nie oskarżyła, jednak czułam, że odrobinę się zdystansowała.

Nie powiedziawszy nic więcej, wyszła z pokoju, zostawiając mnie samą sobie. Odwróciłam się do łóżka, zawalonego rzeczami, których potrzebowałam. Upewniłam się, że kosmetyczka wypchana po brzegi czarnymi rękawiczkami z cienkiego materiału, jest na swoim miejscu, po czym upchałam wszystko do torby sportowej i zasunęłam suwak. Miałam nieodparte wrażenie, że wydarzy się coś złego. Czułam to w kościach, niepokój narastał we mnie z każdym kolejnym oddechem, opuszczającym moje ciało.

Zdusiłam okrzyk przerażenia, kiedy nagle rozdzwonił się mój telefon, leżący na łóżku. Z ręką przy piersi nacisnęłam zieloną słuchawkę.

– Już jestem. – Rozległ się przyjemny, męski głos tuż przy moim uchu. – Gotowa?

– Mhm – mruknęłam, nie będąc w stanie wydobyć z siebie nic więcej.

– Czekam.

Emery rozłączył się bez pożegnania tak jak zwykle zresztą. Ostatni raz spojrzałam na swoje przerażone oblicze w lustrze, zarzuciłam torbę na ramię i zdusiłam w sobie panikę i strach, który tańczył wesoło na zgliszczach mojego spokojnego umysłu. Potrafiłam wiele dziwnych rzeczy, ale pajęczy zmysł nie należał do jednej z nich. Panikuję bez potrzeby – tak próbowałam sobie to przynajmniej tłumaczyć. Nic się nie wydarzyło w ostatnim czasie i nie powinnam się denerwować. Nic przypadkowego przynajmniej.

– Wychodzę! – krzyknęłam, wkładając buty, ale odpowiedziała mi cisza.

Gdybym nie była do tego przyzwyczajona, to pewnie bym się przejęła. Jednak życie pod jednym dachem z Rossalie i Jamesem nauczyło mnie, że nie warto się przejmować ich milczeniem. Popadłabym w depresję. Raz są, a raz ich nie ma, bywają dni, kiedy siadamy wszyscy razem na werandzie i rozmawiamy przez wiele godzin, w innych mijamy się szerokim łukiem, nawet nie patrząc sobie w oczy.

Dziś właśnie był taki dzień. Mój wyjazd pod namiot był tematem naszej ostatniej dyskusji. Rodzicom bardzo nie spodobał się ten pomysł, widziałam to w tych sekundowych grymasach, jakie omiotły ich twarze, ale z charakterystycznym dla siebie entuzjazmem, zgodzili się na to bez mrugnięcia okiem. Zwykle dziękowałam światu za ich podejście, ale nie tym razem. Co innego nocowanie u chłopaka, a co innego trzydniowy trip po górach. Bardzo chciałam od nich usłyszeć słowo „nie". Mogłabym się wtedy z tego śmiało wywinąć.

Emery wysiadł z samochodu, kiedy tylko pojawiłam się na jego celowniku, po czym rozłożył ręce i zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku. Poczułam, jak jego usta lądują na moim czole, dotarł do mnie cudowny zapach jego świeżych, cytrusowych perfum. Zaciągnęłam się słodką pomarańczą i niemal natychmiast poczułam niesamowitą ulgę.

– Hej – wymamrotałam w szeroką klatkę piersiową. Chciał się odsunąć, ale przycisnęłam się do niego mocniej. – Jeszcze chwila.

Emery zaśmiał się w moje włosy, cierpliwie czekał, aż naładuje baterie. Gładził mnie po plecach delikatnie, a mnie przechodziły przyjemne dreszcze. Uwielbiałam jego dotyk, był tak niesamowicie kojący i ciepły, że nie mogłam sobie nawet wyobrazić, jak mogłam przez dwadzieścia lat bez niego żyć.

– Jak się masz? Nie wyglądasz najlepiej. – Złapał mnie za ramiona, odsunął od siebie i uważnie przestudiował moją zmęczoną twarz. Przez jego zielone tęczówki przebiegł niespokojny błysk. – Czy musiałaś znowu...?

– Nie – przerwałam mu, zanim wypowiedział słowa, których nie chciałam usłyszeć. Nie dziś. – Po prostu się stresuję. Będzie dużo ludzi, których nie znam, a wiesz, jak to na mnie działa.

– Wiem, ale spokojnie. – Uśmiechnął się lekko, a ja się rozpłynęłam. Uwielbiałam, kiedy to robił. – Przecież będę cały czas przy tobie.

Czasem zastanawiałam się, jak to się stało, że ten pełen ciepła i spokoju mężczyzna stanął na mojej drodze. Spojrzałam na jego idealny profil, kiedy zapinał pasy. Patrzył na świat z tylko sobie znaną uważnością, był świetnym obserwatorem, niewiele rzeczy umykało jego uwadze. Dwudniowy zarost dodawał mu powagi, dziewczyny z jego roku wzdychały do niego, ale Emery, nieustannie od dwóch lat, był wpatrzony we mnie, jak w obrazek. Chociaż wyglądałam przy nim jak nieudany eksperyment społeczny, nie odstępował mnie prawie na krok, nawet kiedy dowiedział się o moich... zdolnościach.

Rodzice oddali mnie do domu dziecka zaraz po tym, jak w wielkich emocjach, wyłącznie dotykiem, pozbawiłam życia naszego kota. Bardzo szybko zainteresowała się mną Rossalie, twierdząc, że pracują z takimi jak ja i że nie jestem jedyna. Nie kłamali. Przez pewien czas ich dom pełen był Życiożerców, a ja byłam jedną z nich. Za ogromne pieniądze, których procent ciągle rósł na moim koncie, pozbawiałam innych życia jedynie dotykiem. Z racji młodego wieku, nie wysyłali mnie daleko w świat, twierdzili, że mimo nadzwyczajnych umiejętności, wciąż jestem dzieciakiem, który powinien jak dzieciak żyć. Chodziłam do szkoły, jeździłam na wycieczki, bawiłam się z innymi, potem naciskali na studia. Jedynym elementem, który różnił mnie od reszty, były te przeklęte, jedwabne rękawiczki.

– Elie? – Drgnęłam, wyrwana z gonitwy wspomnień. Spojrzałam w zielone oczy Emerego i zamrugałam, próbując się otrząsnąć. – Co się dzieje?

– Nic się nie dzieje – zapewniłam. – Po prostu liczyłam na to, że Rossalie się nie zgodzi na ten wyjazd.

– Ross chce, żebyś korzystała z życia, póki możesz. – Zmienił bieg i położył obie ręce na kierownicy. Przygryzłam wargę, po czym odwróciłam wzrok od jego palców. Od razu do głowy przyszło mi minimum pięć rzeczy, które potrafił nimi zrobić. – Poza tym, wiedziała, że beze mnie nigdzie nie pojedziesz.

Skręcił w uliczkę, prowadzącą na osiedle Hazel i Oliviera. Jego ciepła dłoń opadła na moje kolano, ścisnął je delikatne, ale stanowczo, jakby chciał dodać mi tym gestem otuchy. Chciałam mu powiedzieć, że tym razem mam złe przeczucia, ale słyszał to już tak wiele razy, że pewnie uśmiechnąłby się jedynie pokrzepiająco i mruknął coś o pisaniu czarnych scenariuszy.

Bliźnięta stały już na podjeździe przed domem. Zaparkowaliśmy przed nimi w tym samym momencie, w którym zaczęli się przekomarzać i popychać. Hazel wymachiwała rękoma, tłumacząc mu coś zaciekle, a jej brat uśmiechał się jedynie głupkowato.

Kochałam ich. Całą tę trójkę, każdego inaczej, na swój pokręcony sposób. Zżyliśmy się bardzo podczas studiów i nie byłam w stanie sobie wyobrazić, że w moim życiu zabraknie któregokolwiek z nich. A tuż po zakończeniu edukacji, tak prawdopodobnie się stanie...

– Malowałaś włosy? – piskliwy głos Hazel zaatakował moje uszy, kiedy wsiadała do samochodu. – Wydają się ciemniejsze.

– Odczep się od Elie, nie widzisz, że jest smutna? – Olivier sprzedał siostrze kuksańca w bok, a ona oddała mu z nadwyżką.

– Widzę, przygłupie – warknęła przy tym. – Dlatego chcę odwrócić jej uwagę od tego, co ją trapi.

– Elie ma złe przeczucia – wtrącił Emery tak spokojnym tonem, że zastanawiałam się, czy sam nie błądzi gdzieś daleko myślami. – Olivier, odpowiadasz za nawigację – dodał, a bliźniaki niemal natychmiast przestały sobie dokuczać.

Westchnęłam przeciągle, po czym oparłam głowę o szybę. Spojrzałam na swoje odbicie w lusterku bocznym i omal nie poznałam sama siebie. Naprawdę wyglądałam źle. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy i chociaż duże i ciemne jak gwieździsta noc, to mętne z przemęczenia. Szybko poprawiłam włosy, zakrywając nimi twarz. Ostatnie, czego potrzebowałam, to patrzenie na cień człowieka, jakim się stałam przez ostatnie kilka dni.

Czekały nas trzy długie godziny jazdy i ostatnie, o czym chciałam myśleć to moje ostatnie zlecenie. Jednak mój mózg nie był dla mnie tak łaskawy i ciągle podsuwał obrazy masakry, którą ujrzałam, kiedy tylko dotarłam na miejsce.

Do dziś nie jestem pewna, w jaki sposób przydzielane są nam zlecenia, ani na jakiej podstawie są wybierane nasze ofiary. Choć w tym przypadku mężczyzna, którego zabiłam, nie powinien nosić tego miana. W nosie wciąż czułam metaliczny zapach świeżej krwi. Było jej tak dużo w korytarzu, że brodziłam w niej jak w płytkiej sadzawce. Obdrapane ściany krzyczały bezgłośnie tysiącami żyć, które się w tym miejscu zakończyły. Śpiewały swoją smutną arię, licząc na to, że być może ktoś je w końcu wysłucha i ukróci ich cierpienie. Niestety, ja nie byłam tego godna. Życiożercy mieli to do siebie, że nawet nawiedzani przez senne mary czy prawdziwe zjawy, nie mogli się ich pozbyć. To była ich kara za to, co robili. Bóg dał im moc i tym samym na zawsze zamknął bramy Nieba i odebrał spokój, z którego chętnie korzystali inni nadzwyczajni czy zwykli śmiertelnicy.

Odnalazłam tego potwora po zapachu. Był przesiąknięty wonią śmierci, mieszającą się z podnieceniem. Jego po prostu kręciło mordowanie innych. Kiedy stanęłam mu na przeszkodzie, odciągając od kolejnej niewinnej kobiety, łypnął na mnie złowrogo. Miałam wrażenie, że nie ma w nim ani krzty człowieka; źrenice miał niemal czarne, twarz wykrzywioną w przeraźliwym uśmiechu, a jednocześnie ten wyraz był tak pusty, że wydawał się skorupą, ludzką powłoką, opętaną przez demona.

Moja praca sprowadzała się do tego, by gołą ręką dotknąć jego twarzy. Nic wielkiego, ot muśnięcie, wystarczyło, by pozbawić go życia, pokrył go popiół i lekki podmuch wiatru rozsypał go na wietrze. Zwykle Życiożercy pracowali w parach, lecz odkąd Izaak... zniknął, nikt nie chciał ryzykować pracy ze mną.

Emery wyrwał mnie z zamyślenia delikatnym muśnięciem ust o skroń. Spojrzałam na jego pogodną twarz i posłałam niepewny uśmiech. Nawet nie wiedziałam, kiedy ten czas minął i znaleźliśmy się na miejscu. Zerknęłam przez ramię na bliźniaki. Oboje smacznie spali, kiedy Hazel miała zamknięte usta, rzeczywiście byli do siebie podobni. Niestety, kiedy dziewczyna tylko otwierała oczy, buzia się jej nie zamykała, dopóki nie przyłożyła głowy do poduszki. Olivier był jej całkowitym przeciwieństwem pod tym względem. Rzadko się odzywał i gdyby nie ten sam kolor oczu i włosów, pomyślałabym, że w ogóle nie są spokrewnieni.

Emery – jak na najstarszego przystało – postawił towarzystwo do pionu. Każde z nas złapało za swoje bagaże. Przez chwilę kłóciłam się z nim, że jestem w stanie sama ponieść swój, jednak nie dawał za wygraną. Dostałam w ręce namiot i z naburmuszoną miną ruszyłam na szlak, nie zwracając uwagi na to, czy ktokolwiek podąża za mną.

Na parkingu stały jeszcze dwa inne samochody. To znak, że reszta już jest na miejscu, bądź za chwilę będzie. Przyjechaliśmy poza sezonem, więc nie spodziewaliśmy się mieć nieproszonych gości w postaci turystów. Na to właściwie liczyliśmy, chcieliśmy spędzić ten czas razem, zanim skończymy studia i każdy pójdzie w swoją stronę. Emery kończył je w tym roku i to był ostatni moment, by zgrać termin dla wszystkich chętnych.

Spojrzałam w stronę szczytu. Wokół roiło się od gęstych chmur, zakrywających wierzchołek mlecznym puchem. Mimo że był koniec września, powyżej drzew leżał już śnieg. Ten rok był wyjątkowo chłodny i zima w góry przyszła stosunkowo szybko.

Silne uczucie niepokoju wwiercało się w mój żołądek niczym kret. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro