Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 26

Siedziałam z aniołkami w kawiarni i w zupełnym milczeniu rozmyślaliśmy nad tym co się stało. Bo nie dość, że nie złapaliśmy demona od plagi, to dodatkowo pozwoliliśmy mu skłonić kolejną osobę do samobójstwa. I to kogo! Słodką, nieśmiałą dziewczynę, która w szkole uznawana była za maskotkę. Nauczyciele ją uwielbiali, a ponieważ Cassie zawsze służyła innym z pomocą, także wśród uczniów była bardzo lubiana. Zawsze patrzyła na świat przez różowe okulary, bez przerwy się uśmiechała, a tryskający od niej entuzjazm nieraz irytował mnie do granic możliwości. Ale mimo to... w jakiś dziwny, niezrozumiały dla mnie sposób również i ja ją polubiłam. Gdziekolwiek patrzyłam, jej marchewkowa czupryna migała mi przed oczami. Gdziekolwiek szłam, jej śmiech dźwięczał gdzieś w oddali. Jakkolwiek bym się odgradzała od śmiertelników, Cassie bezustannie próbowała zburzyć ten mur kiedy byłam w szkole.

Cholera, to takie głupie! Zwykła, słaba, ludzka istota zyskała sympatię jednego z najpotężniejszych demonów Piekła. Nie wiem jakim cudem to osiągnęła. Lecz im częściej starała się ze mną normalnie pogadać, podczas gdy inni mnie unikali, tym bardziej zdawałam się tolerować wesołe paplanie nastolatki na nic mnie nie obchodzące tematy. Zdarzało się nawet, że jej słuchałam. Może z nudów, może z moich kaprysów, ale byłam w stanie poświęcić jej ułamek mojej uwagi.

Kurwa, dlaczego ona?! Co takiego zrobiła temu sukinsynowi, że to ją obrał sobie na cel i ją wykończył?! Kiedy to się w ogóle stało?! Przecież jeszcze nie tak dawno próbowała wypytać mnie skąd znałam Astriela i Liliannę. Nie wyglądała na zdołowaną i przybitą. Jej energiczność jak zwykle mnie denerwowała, skakała wokół mnie jak na sprężynach, a gdy wreszcie się ode mnie odczepiła, zaczęła męczyć innych najświeższymi plotkami z miasteczka. Więc jak to było możliwe, że cholerny demon ją złamał?! Co jak co, ale Cassie raczej powinna opierać się szaleństwu, które roztaczał. Czy ten stwór naprawdę był aż tak silny?

Wyłączywszy się zupełnie, spuściłam głowę i ukrywszy się za zasłoną moich długich, czarnych włosów, zaczęłam wpatrywać się w splecione w koszyczek dłonie. Kolejna osoba, która wywarła na mnie jakiś wpływ nie żyła. Znów ktoś pozytywnie do mnie nastawiony zginął, pozostawiając po sobie dziwną pustkę. Nadal pamiętałam twarze jej rodziców, gdy wychodząc z komendy mijałam się z nimi. Emocje wymalowane na buziach dorosłych mogłam odczytać jak z otwartej księgi. Żal, smutek, niedowierzanie, tęsknota i przede wszystkim rozpacz. Z tego co wiedziałam, Cassie była jedynaczką. Czyli odebrano im ich największy skarb. Wiedziałam, że dziecko było dla rodziców najważniejsze. Bo nawet ja i Roth byliśmy drodzy dla naszego ojca. Może i był to sam Szatan, jednak on również miał uczucia.

Ponownie ześlizgnęłam się z drążka, po czym spadłam dziesięć metrów w dół. A ponieważ przy tym ćwiczeniu nie wolno mi było używać skrzydeł, upadłam na twardą ziemię z takim impetem, że aż powietrze uleciało mi z płuc i przez dobrą chwilę nie mogłam go złapać. Ból rozlał się po całych plecach i żebrach, a w uszach mi zadźwięczało, gdy ciemne plamki przysłoniły mi pole widzenia. Jedyne co byłam w stanie rejestrować to pisk i intensywne pulsowanie, głównie w kość ogonową i głowę.

- Jeszcze raz. Tym razem zwiększam ci czas o dodatkową godzinę. - gdy mój wzrok się wyostrzył, zauważyłam nachylającego się nade mną ojca, który uważnie mi się przyglądał. Wbijał we mnie te swoje niebieskie tęczówki, jakby oceniając moje możliwości. - A jak się nie podniesiesz w przeciągu pół minuty to doliczam ci jeszcze pół godziny.

- To bolało. - jęknęłam płaczliwie, choć dzielnie powstrzymywałam łzy. Nie chcąc dostać kary, zacisnęłam mocno zęby i ignorując ból rozlewający mi się wzdłuż kręgosłupa, zmusiłam się by usiąść. Zakręcił mi się w głowie, a żołądek chwilowo się zbuntował, lecz opanowałam to. - Tato, proszę, mam dość.

- O tym ja zadecyduję. A teraz nie marudź i właź na drążek. - odparł oschle krzywiąc się nieznacznie, następnie odsunął się ode mnie o parę kroków i westchnął ciężko, zauważywszy moje zbolałe spojrzenie. - Mała, nie patrz tak na mnie i do roboty.

- Ale po co mi to? - zaprotestowałam, splatając ręce na piersiach i dalej siedząc na ziemi. - Od pięciu godzin każesz mi wisieć parę metrów nad ziemią na śliskim jak cholera drążku, z którego co chwilę spadam. Niby jak to zadanie mi pomoże w przyszłości, co?

- Sab, nie denerwuj mnie i zjeżdżaj na drążek. - syknął ostro, a pomiędzy palcami prześlizgnęły mu się ostrzegawcze iskry. Czułam, że rodziciel był już mocno zirytowany moim zachowaniem, a niepokojące dreszcze łaskotały mnie w kark, jednak mimo to nadal się stawiałam. - Już!

- Ale po co mi to?! - wrzasnęłam, gwałtownie poderwawszy się na nogi. Od razu poczułam skutki zbyt szybkiego wstania, bo głowa zapulsowała tępym bólem i znów mi się zaćmiło przed oczami. Byłam już mocno zmęczona tym treningiem, a ojciec mimo to nie odpuszczał.

- Nigdy nie wiadomo kiedy ci się to przyda! Może kiedyś będziesz musiała zwisać przez cały dzień na linie by przeżyć?! Pies wie, kiedy wytrenowana tutaj wytrwałość i cierpliwość ci się przydadzą! - wściekł się tata i podszedł do mnie, wwiercając we mnie swój palący wzrok. Pod jego ciężarem raptownie się skuliłam, lecz nadal nie ruszyłam wykonać polecenia ojca.

- Jestem zmęczona. - burknęłam pod nosem, spuściwszy głowę. Czułam, jak mężczyzna wpatruje się we mnie wyczekująco, najwyraźniej nadal oczekując posłuszeństwa z mojej strony, ale się go nie doczekał. Moje ręce i nogi omdlewały z wycieńczenia, a plecy i brzuch bolały od wielokrotnych upadków. - Tato, proszę.

- Sab, robię to po to, byś miała większe szanse na przeżycie. To Piekło! Niebezpieczeństwo może się czaić dosłownie wszędzie, a dzięki temu ćwiczeniu naprawdę zwiększy to twoje szansy na przeżycie. - zaczął cichym głosem, a spojrzenie mu złagodniało. Nieśmiało uniosłam na rodziciela wzrok, zauważając, że jego złość znikła zastąpiona przez smutek. - Sab, muszę mieć sto procent pewności, że jakby co poradzisz sobie poza miastem.

- Przecież nic mi się nie stanie. Nikt się nie odważy mnie zaatakować. - zauważyłam, nerwowo bawiąc się palcami. W momencie gdy ojciec podszedł do mnie jeszcze bliżej i chwycił moją twarz w swoje ręce, przez chwilę miałam ochotę mu się wyrwać, bojąc się, że coś mi zrobi. Jednak tata zmusiwszy mnie bym na niego patrzyła, pogłaskał mnie po policzkach.

- Muszę mieć pewność. - powtórzył szeptem, znów ciężko wzdychając. - Tu nigdy nic nie wiadomo. Każdy może cię zaatakować w każdej chwili, pobić, porwać i torturować, a znajdą się i tacy, którzy będą próbować cię... zabić. A jeśli stracę jeszcze ciebie i Rotha... - jego głos zadrżał, po czym tata urwał, puszczając mnie szybko. Cofnął się o kilka kroków i zacisnąwszy dłonie w pięści, przywołał się do porządku. Gdy z powrotem na mnie zerknął, zimna obojętność przysłoniła wszystkie emocje kryjące się w jego oczach, jakby ten smutek co nim zawładnął chwilę wcześniej był tylko przewidzeniem. - Do roboty.

Tym razem nie protestowałam. Zaklęłam tylko w myślach i odetchnąwszy głęboko, uwolniłam skrzydła i podleciałam do drążka, by po paru sekundach ponownie przystąpić do żmudnego i wymęczającego ćwiczenia.

- Sabriela! - krzyk Asa zwrócił mnie rzeczywistości, wyrywając z wiru myśli. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że od dobrych paru minut siedziałam w zupełnym bezruchu przypominając posąg, a pojedyncza łza spływała mi po policzku, znacząc na nim lśniący ślad.

Natychmiast westchnęłam ciężko i przebudziwszy iskry mocy, szybko pozbyłam się kropli zdobiącej moją twarz, choć czułam, że oczy nadal błyszczały niebezpiecznie. To nie tak, że płakałam za aktualnie martwą Cassie. Tu chodziło o wspomnienie. Rzadko kiedy tata mówił mi jak bardzo byłam dla niego ważna, a po śmierci matki nie zdarzało się to często. Prawie wcale. Jednak zawsze gdy wreszcie takie słowa padały z jego ust nie potrafiłam powstrzymywać łez. Tylko rodzina dawała mi jakiekolwiek poczucie bycia kochanym przez kogoś, a nawet ja potrzebowałam tego od czasu do czasu. Wiem, to było głupie. Ale mimo że byłam potworem, czasem i ja potrzebowałam czułości.

Uniosłam wzrok na ptaszki, które przyglądały mi się z niepokojem. Lilianna wyglądała raczej jakby się martwiła, iż za chwilę wybuchnę gniewem i zdemoluję połowę miasteczka, aczkolwiek u Astriela była to raczej troska o moją psychikę. Widok samobójcy odcisnął na nim swoje piętno, więc pewnie myślał, że na mnie też. Ech, aniołek nawet nie zdawał sobie sprawy jakie widoki fundowało mi życie w Podziemiu.

- Sab, może pójdziesz do domu i... no wiesz. Wszyscy potrzebujemy teraz ciszy i spokoju, a przebywając w swoim towarzystwie raczej ich nie zaznamy. - zaproponował uśmiechając się słabo, a sam wstał. - Odwieźć cię?

- Nie, dzięki. - zaprzeczyłam szybko i przeczesawszy nerwowo włosy, odetchnęłam głęboko. - Przejdę się. Muszę... pomyśleć.

- Na pewno? - uważnie mi się przyjrzał, ale z opresji uratowała mnie Lil, która przewróciwszy oczami, chwyciła brata za kurtkę i pociągnęła za sobą ku wyjściu z kawiarni.

- No przecież słyszałeś, że sobie poradzi. - prychnęła i posławszy mi lekki uśmiech, rzuciła na odchodnym. - Pa!

- Idźcie. - wygoniłam ptaszki machnięciem ręki i gdy wreszcie palące spojrzenie Asa, dotychczas utkwione we mnie zniknęło, pozwoliłam łzom na powrót pojawić się na policzkach.

Twarda demonica zniknęła, zastąpiona przez płaczliwą słabeuszkę. Ale w końcu byłam tylko kobietą, co nie? I ja czasem miałam swoje gorsze dni, po których na szczęście zawsze wracała moja brutalna strona, jeszcze okrutniejsza niż zwykle. Byle do jutra. Byle do oczyszczenia się z bolesnych wspomnień.

Ech, a jeszcze parę godzin wcześniej wmawiałam sobie, że mam nie okazywać uczuć i emocji. To zadziwiające, jak bardzo jedno zdarzenie może spieprzyć resztę dnia.

***

Biedna Sab ma chwilę słabości. Chyba nie tylko ona ma na anioły jakiś wpływ :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro