Rozdział 100
Zimno jak cholera, wiatr wiejący tak mocno, jakby chciał mi wyrwać wszystkie włosy, gęsto sypiące w oczy płatki śniegu, przez które nie dało się nic zobaczyć i do tego trójka wariatów, którzy wybrali się na poszukiwania i to nawet nie wiadomo kogo. Gdyby ktoś nas teraz zobaczył, to pewnie miałby niezły ubaw, zwłaszcza że Aiden bezustannie marudził na mróz, As milczał, żeby mnie bardziej nie wkurwiać, a ja non stop klęłam pod nosem i mało brakowało, żebym również zaczęła się modlić, byleby móc jak najszybciej złapać mieszańca i wrócić z nim do cieplusiego Piekła. Choć jeśli ojciec rzeczywiście aż tak się wkurzył za moją zdradę, jak mówił wcześniej, to prawdopodobnie mogłam się już szykować na wywalenie stamtąd i wieczną hańbę wśród demonów. Zajebiście. Po prostu najlepsze święta ever!
- To nie ma sensu. Rozdzielmy się, tak pójdzie szybciej - zaproponował po jakimś czasie Aiden, mimo że to on przed samym wyjściem upierał się, byśmy chodzili po miasteczku razem. - Gdyby ktoś spotkał Bena, to najwyżej jakoś da reszcie znać, jeśli dojdzie do walki.
- Mamy z Sab płomienie, więc u nas to nie będzie problemem, ale niby jak ty nas wezwiesz? - spostrzegł Astriel, patrząc znacząco na nastolatka i prychnął cicho. - Zresztą, jesteś łowcą, coś wymyślisz.
- Idę do parku. To najmniej możliwe miejsce pojawienia się hybrydy, skoro poluje na ludzi i będzie chodzić do miejscówek, gdzie spotka ich najwięcej. A ja tam nie mam dzisiaj nastroju do użerania się z idiotami - oznajmiłam im, stając akurat przed bramą wejściową.
- Okej. Biorę prawo, aniołek lewo i jakby co wzywamy się - przytaknął głową blondyn i naciągnąwszy bardziej czapkę na uszy, bez słowa więcej ruszył w odpowiednim kierunku.
Wymieniłam z brunetem porozumiewawcze spojrzenie, obydwoje świetnie zdając sobie sprawę, że gdyby coś go zaatakowało, to smarkacz nie miałby najmniejszych szans w starciu. Żadnemu z nas jednak niezbyt się widziało niańczenie zarozumiałego blondasa, przez co odpuściliśmy sobie pójście za nim i w końcu my też się rozdzieliliśmy.
Odprowadzałam Asa wzrokiem, dopóki nie zniknął całkowicie w szalejącej zamieci i dopiero wtedy niechętnie podążyłam przed siebie, wchodząc do pogrążonego w ciemnościach parku. Co prawda sama nieraz tu przychodziłam tylko po to, by pozbyć się paru irytujących osób ze szkoły, które jakimś cudem ośmieliły się stanąć mi na drodze, lecz teraz za cholerę nie chciałam tu być. Głowa cały czas pulsowała tępym bólem, choć już nie tak mocno, jak jeszcze godzinę temu, przez tę śnieżycę marzyłam o schowaniu się pod kołdrą z gorącym kakao i jakimś dobrym serialem odpalonym na telefonie, ale przede wszystkim miałam już serdecznie dość Ziemi, przez którą moje życie skomplikowało się jak chyba jeszcze nigdy.
Westchnęłam ciężko i kręcąc głową, wcisnęłam ręce głębiej w kieszenie kurtki i rozejrzałam się dookoła. Tak jak się spodziewałam, nikogo nigdzie nie było. Ludzie pewnie posiadali ciekawsze rzeczy do roboty od łażenia po dworze podczas burzy śnieżnej, ale przynajmniej nie musiałam przejmować się ciekawskimi gapiami.
- Zaklęcie przyzywające. Sprytny chwyt, tylko nie zawsze działa, co nie? - Mimo wycia wiatru dosłyszałam za sobą znajomy śmiech.
Odwróciłam się szybko do stojącego za mną chłopaka, jednak w bardzo słabym świetle latarni dostrzegłam jedynie zarys jego sylwetki. Za to aura Bena, która zazwyczaj była w ciemnym kolorze, lecz pozostawała w ludzkich kryteriach, teraz nagle śmiało roztaczała mrok wokół debila, tyle że jej wibracje znacznie różniły się od demonicznych lub anielskich. Stanowiła raczej ich połączenie, to pulsując, a to znów się uspokajając i gdyby nie to, pewnie nadal upierałabym się przy stwierdzeniu, że znajomy nie pochodził typowo od mieszańców.
- Jakim cudem przez te trzy lata ani razu nie wyłapałam u ciebie żadnej anomalii w aurze? - zapytałam z niedowierzaniem, podchodząc do niego, a moc od razu wybuchła mi w żyłach i przemknęła pod skórą, powodując przyjemne mrowienie na opuszkach palców. - Poza tym tyle razy z tobą gadałam. Ani razu nie zrobiłeś, ani nie powiedziałeś czegoś, co mogłoby sprowadzić na ciebie podejrzenia. Szacun, facet.
- Przecież nie pracuję sam. Mam swoich sługusów do pomocy, którzy skutecznie odwracali waszą uwagę - roześmiał się kpiąco i oparł wygodnie o latarnię, a ta pod wpływem energii tętniącej od nastolatka rozbłysnęła światłem na tyle jasnym, że w końcu mogłam zobaczyć jego twarz. - Ale doceniam pochwałę, Sabrielo. W końcu chwaląca kogoś córka Lucyfera to wielka rzadkość.
- Od samego początku wiedziałeś, kim jestem, prawda? - Uświadomiwszy to sobie, westchnęłam ciężko. Przez trzy lata męczyłam się ze śmiertelnikami na Ziemi, podczas gdy gadałam z moim celem średnio dwa razy w tygodniu. Szlag by to. - To na co były te twoje podchody, podrywanie mnie i te wszystkie bzdury?
- Chciałem się z tobą dogadać drogą pokojową, a uwiedzenie cię pomogłoby mi w tym. Niestety okazało się, że wolisz anioły od ludzi, przez co zostałem zmuszony do zmienienia strategii - parsknął śmiechem i choć było ciemno, dostrzegłam, iż w jego oczach pojawił się tajemniczy blask.
- Chwila. Czego chcesz? - spytałam ostrożnie, mimowolnie robiąc kilka kroków w tył i osłoniłam się mą aurą, gdy jego nagle pomknęła ku mnie. Nie zaatakował jednak, a raczej sprawdzał, jak na to zareaguję, ponieważ nic więcej nie zrobił i tylko zachichotał. - Więc?
- Moc - odpowiedział krótko, wzruszając ramionami. - Widzisz, Sab, samo to, że jestem mieszańcem, nie wystarcza, żeby być niepokonanym. Wychowywany w adopcji przez ludzkich rodziców, przegapiłem moment w dzieciństwie, kiedy mogłem uwolnić pełnię sił. Osiągnięcie tego teraz wymaga zbyt wiele, za to ja nie mam już czasu na takie gierki. Lepiej przejąć moc od kogoś potężnego i dzięki niej wybudzić moją. A jak sprowadzić tu osobę, która nią dysponuje? Zaatakować śmiertelników. Proste, prawda?
- Nie oddam ci moich płomieni, wiesz, ile zajęło mi opanowanie ich? - prychnęłam lekceważąco, kręcąc głową. - Nie masz już czasu? Więc co takiego jeszcze planujesz, że ten ci się kończy? - zauważyłam zdezorientowana, przyglądając się szatynowi, lecz dopiero teraz dotarło do mnie, że ten od paru minut bawił się scyzorykiem, którego charakterystyczny, nieco niebieski, metaliczny poblask oznaczał, że ostrze wykonano z boskiego metalu. - Jeśli chcesz zaatakować...
- Nie przyszedłem tu, aby z tobą walczyć. Jesteś zbyt cenna i spokojna głowa, nie pozwoliłbym ci zginąć - zaprzeczył ze śmiechem i w końcu ruszył się, tyle że zamiast podążyć w mą stronę, zaczął się cofać. - Nie po dobroci, to dostanę je siłą. Chłopaki?
W ułamku sekundy wyczułam czyjąś obecność za plecami, gdy ktoś momentalnie się zmaterializował, jednak otępiała przez aurę mieszańca, nie zdążyłam zareagować na tyle szybko, by się obronić. Zarejestrowałam tylko, że osobnik gwałtownie odchylił mi głowę, by mieć lepszy dostęp do szyi, a następnie poczułam ukłucie, po którym pod skórą rozlała się jakaś substancja. Przeszywający ból od razu zaatakował, pojawiając się od miejsca nakłucia po rękę oraz klatkę piersiową i jeszcze dalej oraz znacząc na swej drodze palący ślad. Miałam wrażenie, jakby w ranę wlał się kwas - tysiące małych igieł wbijało się w każdą najmniejszą komórkę, jaką napotykały, a dziwne połączenie ognia i lodu płynące teraz w moich żyłach powoli zaczęło roznosić się po całym ciele, kierując głównie do jego górnych partii. Myślałam, że kiedy palenie dosięgnie serca, nie wytrzymam i wrzasnę, jednak się myliłam.
Bo gdy ciecz rozlała mi się po całym dekolcie i otoczyła je, ból zniknął, za to pojawiły się mroczki przed oczami i ostatnim co wychwyciłam, nim zostałam pochłonięta przez ciemność, był łapiący mnie Ben i jego zwycięski uśmiech.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro