Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział V - Wspomnienia w deszczu

James wziął do ust tlącego się jeszcze papierosa. Zaciągnął się głęboko i pozwolił, aby dym wypełnił jego płuca. Po chwili wypuścił go z ust uwalniając potężną, szarą chmurę. Strzepnął nadmiar popiołu na piasek, po czym pozwolił, aby przyjemna trucizna znów wniknęła w głąb jego ciała. Kiedy zaciągnął się po raz kolejny z papierosa został już tylko rudawobrązowy filtr. Jim rzucił go w piasek i beznamiętnie dogasił stopą.

Mężczyzna poprawił swój nieodłączny kapelusz i przyjrzał się dość świeżym szarym ciałom, które leżały martwe przykryte warstwą piasku.

Dave tu był. I nie jest sam. On zastrzelił jednego, drugiego zabił jego towarzysz. James był pod wrażeniem rany po odciętym łbie. Ktoś, kto ją zrobił na pewno nie był amatorem, cięcie było precyzyjne. Zbyt precyzyjne. Mężczyzna kucnął. Oczy otworzyły mu się szeroko. Tego koloru nie pomyliłby z niczym. Czysta mana! Jasnobłękitne smugi niczym rzeki przepływały przez całą ranę. James wyciągnął zza pazuchy długi, myśliwski nóż i naciął ciało potwora w kilku miejscach. Tak jak myślał – mana w miejscu cięcie nie pochodziła tylko i wyłącznie z krwi bestii. W innych miejscach, cieknąca posoka miała tylko niewielką domieszkę błękitnej substancji, podczas gdy na ranie osadziły się jej niewiarygodne ilości. Osoba, która towarzyszy Dave'owi jest niebezpieczna. Gdyby chciała, mogłaby wyciąć cały oddział wyszkolonych żołnierzy w pień. Jakie mogą być zamiary kogoś, kto nosi przy sobie tak potężną broń?

Po czarnym, chroniącym od słońca płaszczu zaczęły spływać krople deszczu. Nie minęła chwila, a na niebie zaczęły szaleć pioruny. Dewastowały niebo niczym wilki pastwiące się nad zdobyczą.

Zdrowy rozsądek podpowiadał, aby nie iść w stronę walących błyskawic, jednak musiał jak najszybciej spotkać się z Davem. Za długo go zaniedbywał, za długo zostawiał go samego sobie.

Za długo ukrywał przed nim prawdę.

*

- Jutro musimy zdobyć ten szczyt, jeżeli chcemy dojść do niżu many jeszcze w tym tygodniu!

Ubrany w gruby, czarny kożuch mężczyzna, miał na karku co najmniej pięćdziesiątkę. Spod futrzanego kaptura wypływały długie siwo-czarne włosy, a na jego twarzy można było zauważyć biegnące zmarszczki niby wąwozy. Jego kąciki ust cały czas zdawały się być lekko uniesione.

- Nie ma problemu, wespniemy się tam raz dwa!

Młody James, który nie żył na świecie nawet ćwierć wieku był pełny energii. Wielka góra zdawała się dla niego żadnym przeciwnikiem. Mimo iż było piekielnie zimno, chłopak nosił na głowie tylko swój nowiutki, brązowy kapelusz.

- Nie zimno ci? – zapytał Chuck.

Spod ciepłej czapki uszatki wielkiego mężczyzny wystawały długie, kasztanowe dredy.

- No właśnie! Mówiłam, żebyś ubierał się cieplej!

Rudowłosa piękność była poobwijana szalikami i miała na sobie grubą kurtkę. Krystalicznie czyste niebieskie oczy były lekko przymrużone przez padający śnieg.

- Przesadzasz Mary! –skwitował Jim. - Zimno jest dla słabych!

- Nie przesadzam! – powiedziała. Chuck ma rację. Rozchorujesz się, wrócisz do domu i jaki dasz przykład naszemu synowi? Na pewno będzie zadowolony, że tatuś musiał zrezygnować z misji, bo z własnej głupoty złapał ostre choróbsko!

- Dave'owi? Przecież on nawet nie umie mówić, poza tym, nie rozchoruję się!

- A co pomyśli jego opiekunka? Może będzie chciała przejąć nad nim władzę rodzicielską, bo ma nieodpowiedzialnych rodziców?

- Mary, kotku – złapał ją za ręce. – Wszystko będzie w porządku, nie dramatyzuj, nic mi nie będzie.

Ruda odetchnęła głęboko.

- Masz rację, ja po prostu...

- Wiem, martwisz się, ale zapewniam cię, że nie masz o co. Przecież sama wiesz.

- Dobra gołąbki, kończcie gadać, bo musimy zdobyć tę cholerną górę, póki pogoda jest w miarę dobra – przerwał im starszy.

- Kapitan Roberto ma rację, musimy ruszać – potwierdził Chuck.

Szczyt, który przed nimi piętrzył się ku niebu był ogromny, jednak mniejszy niż pozostałe otaczające ich giganty. Skały pokrywała warstwa puchatego śniegu. Wędrowcy znajdowali się w kotlinie i czekała ich długa droga. Poruszali się powoli, obładowani sprzętem, spacerując w ciężkich rakach. Już na początku podróży poczuli siłę góry. To nie był pierwszy lepszy pagórek, lecz wielki kawał skały, który jakby zapraszał do przekroczenia wrót śmierci.

- Tam rozbijemy dziś obóz.

Roberto wskazał obszerną półkę skalną malującą się spory kawał nad nimi. Nie była to jednak tak duża odległość, żeby nie dało się pokonać jej do wieczora.

Mary z każdym krokiem czuła kłujące zimno, wiatr kąsający odsłonięte części jej twarzy. Nie pomagało zasłanianie się ręką, wicher zawsze znajdował jakąś szparę, szczelinę, przez którą mógł przedostać się do twarzy rudowłosej i ugryźć ją z chłodem na zębach, ale nie za mocno, by od razu się nie poddała. Złośliwie podszczypywał dziewczynę, czasami tylko kąsając mocniej, jakby bawił się ze swoją ofiarą. Mary z zazdrością patrzyła na uśmiechniętego Jamesa, który

miał na sobie tylko nową fedorę i niezbyt gruby płaszcz. Wyglądał w nim świetnie, ale na jego widok rudej robiło się niebywale zimno. Jimmiemu ten mróz nie przeszkadzał. Szedł pod górę, jak gdyby nigdy nic. Wyciągnął z kieszeni nowiutką paczkę fajek, otworzył i puknął w nią od dołu, by pierwszy papieros odskoczył do góry, po czym pospiesznie chwycił go ustami i wyciągnął z opakowania.

- Nawet podczas wspinaczki na wielką górę nie możesz sobie odpuścić? – zaśmiała się Mary.

- Nie moja wina, obiecałem im swoją miłość – wzruszył ramionami.

- Myślałam, że to mnie obiecałeś – mrugnęła.

- No to chyba właśnie cię zdradzam.

Wyciągnął srebrną benzynową zapalniczkę i sprawnym ruchem zapalił papierosa.

- I jeszcze ta gówniana marka – stwierdziła dziewczyna z westchnieniem.

- Gówniana? Mana Smoke to najlepsze fajki w całej Pustce!

- Nie, Mary ma rację, są do dupy – poparł dziewczynę Chuck.

- Racja – dodał Roberto.

- Nie znacie się – uznał James i zaciągnął się ulubionym papierosem.

Krok po kroku zbliżali się do miejsca obozowego. Oprócz chłodu, na ich drodze nie stały zbyt poważne przeszkody. Masywne raki zagłębiały się w śnieg raz po raz i nic nie wskazywało na to, żeby coś je zatrzymało. Czekało ich tylko ostatnie podejście.

- Kwadrans i jesteśmy na górze! – podnosił morale kapitan.

- Co to było?! – rzucił nagle Chuck.

- Dreddy, o czym ty mówisz? – zapytała Mary.

- Słyszałem coś – stwierdził. – I nie nazywaj mnie tak.

- Jak sobie chcesz, ja nic nie słyszałam.

- Chuck ma najczujniejsze zmysły z nas wszystkich, powinniśmy go wysłuchać – powiedział Roberto. – Co słyszałeś?

- Kroki.

- Poznajesz je?

- Nie wiem, były bardzo ciche. Jak skradanie, tylko na czterech łapach.

- Pewnie zwierzak – skomentował Jim.

- W istocie.

- To chyba nie ma się czego bać, prawda? – zapytała Mary.

Hudson rozejrzał się i zmrużył oczy. Powoli przygryzł wargi i pokręcił głową, jakby stało się to, czego oczekiwał.

- Oj jest. Nawet nie wiesz, kurna, jak bardzo.

- To znaczy? – Mary przełknęła ślinę.

- Nie jest tu sam.

W chwili, gdy Chuck skończył zdanie, zza śnieżnej zaspy wyskoczyły dwie potężne istoty. Były białe. To była pierwsza rzecz, jaką dało się zauważyć. Bielsze od śniegu, kolor ich futra był jak oślepiające światło, które wdziera się do oczu i próbuje pozbawić wzroku swoją ofiarę. Otumanieni sztuczką wędrowcy ledwo zauważyli, jak naprawdę wyglądają istoty. Ciała miały podobne do ludzi, jednak ich postawę szpeciło paskudne przygarbienie, a zamiast paznokci, z palców wyrastały im kilkucalowe grube szpony, gotowe by wbić się w lodową powierzchnię, czy też ciało zwierzyny. Ciężko było dostrzec ich oczy. Małe czarne punkciki zdawały się być niewidoczne pośród nieskończonej bieli ich futra.

Nie czekając na reakcję ludzi, potwory rzuciły się na nich jak gepard w pościgu za antylopą, która lada moment może mu uciec. Na odpowiedź wędrowców nie trzeba było długo czekać. Terkot pistoletów maszynowych i strzelb udaremnił szarżę białych bestii. Wystrzelone na oślep pociski zrobiły z ciał napastników sito.

- To wszystko? – zaśmiał się James.

- Lepiej się, kurna, przygotuj – doradził Chuck.

Po chwili ciszy ukochany Mary zaczął czuć się nieswojo. Coś było ewidentnie nie tak, wiedział, że to był dopiero początek nawałnicy. Już za chwilę, już za moment będą musieli zmierzyć się z całym stadem białych małpoludów. James podszedł w stronę urwiska i spojrzał w dół z myślą, że właśnie stamtąd nastąpi kolejny atak. Gdy tylko wystawił głowę poza krawędź skarpy, cofnął się błyskawicznie zakrywając oczy.

- Są tam, nie? – zapytał Chuck.

- Co ty nie powiesz? – zaśmiał się oślepiony.

Hudson bez słowa skierował się ku przepaści i nie spoglądając w dół oddał kilka serii ze swojej szybkostrzelnej broni. Z satysfakcją słuchał wrzasków spadających w otchłań góry bestii.

- No to im pokazałeś.

- Bądź cicho Jimmy i mi pomóż!

Griffin bez słowa podszedł do urwiska i skierował w dół swoją dwururkę. Nacisnął oba spusty, usłyszał donośny huk, po czym złamał broń, wyrzucił łuski, wyciągnął dwa naboje z ładownicy i błyskawicznie napełnił komory. Wystrzelił po raz kolejny. Pociski miotające śrutami siały spustoszenie wśród białych bestii.

- Smakuje wam ołów? – śmiał się Jim.

Kapitan i Mary także stanęli o krok od krawędzi i rozpoczęli ostrzał. Na ziemi lądowały kolejne łuski, kolejne magazynki, ale wrzaski umierających małpoludów było słychać coraz wyżej.

- Jest ich zbyt wiele – stwierdził Chuck.

- Mam to w dupie, Dreddy!

- Słucham?

- Hudson – poprawił się. – Mam to w dupie, Hudson.

Chuck zamrugał oczami i przechylił głowę. Spojrzał na swojego kompana jak na ostatniego kretyna.

- My się chyba nie zrozumieliśmy, jak to masz to w dupie?! Za chwile zginiemy!

- Ja bym się tak nie martwiła Chuck – mrugnęła rudowłosa.

- Potwierdzam – mruknął Roberto. – Jeśli Griffin mówi, że ma to w dupie, to znaczy, że ma to w dupie!

Hudson uniósł lekko brew. Miał najkrótszy staż w tej elitarnej drużynie. Była to jego pierwsza poważniejsza misja w tym składzie.

- To znaczy?

- To znaczy, że Jimmy tak skopie tyłki tym albinosom, że nie będą miały odwagi wchodzić wyżej niż na pagórki – zapewniła go Mary.

James uśmiechnął się, złamał broń i rozstawił szeroko nogi.

- W rzeczy samej.

Nim ktokolwiek zdążył mrugnąć, pomiędzy palcami Griffina znalazły się dwa pomarańczowe pociski. Poza kolorem nie wyróżniały się niczym wyjątkowym.

- Teraz zobaczysz – zaczął strzelec poprawiając kapelusz wolnymi palcami – prawdziwe przedstawienie!

Powoli, niemal ceremonialnie umieszczał naboje w swojej broni. W końcu złożył strzelbę, skierował ją w dół.

- Kostucha będzie miała dzisiaj pełne ręce roboty – powiedział James.

Palec zacisnął się na spuście, pocisk opuścił długą lufę dwururki i wirując jak baletnica pomknął w dół, ku białym bestiom, które wpatrywały się w szybującą śmierć.

- Spłońcie.

W ułamku sekundy wszystko się wyjaśniło. Kula zadbała o to, by wszystkie bestie spotkały się ze żniwiarzem. Niewyobrażalnie wielki strumień ognia wydobywający się zza krawędzi przepaści oślepił wędrowców. Wyglądało to jak gniew boga, uderzenie z niebios. Płomienie lizały ściany urwiska, jednak nie przedostawały się nawet stopy poza krawędź, ku wędrowcom. Potężny, pomarańczowy słup spalił małpoludy na popiół. Nie zostało po nich nic więcej, pozostawiając kostusze sporo pracy ze zbieraniem okruchów z ośnieżonych skał. To nawet nie była pożoga, to był płomień anihilacji. Tak jakby James ukradł go samemu diabłu. Pożar zniknął tak szybko jak się pojawił, po chwili w powietrzu pozostał tylko siwy dym, który kłębił się nad urwiskiem płynąc powoli do góry.

Zapalony papieros znalazł się w ustach Griffina zanim dym zdążył opaść.

- Po kłopocie – uśmiechnął się James.

Chuck wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Człowiek nie mógł czegoś takiego zrobić, to siła potwora.

- Niezłe, co? – zapytał Rob.

- Niezłe?!

- Rada wielokrotnie oferowała mu pozycję kapitana pierwszej rangi – wtrąciła się Mary.

- Co znowu za rangi? Pierwsze słyszę! – zdziwił się Chcuk.

- No tak, jesteś nowy wśród elity, więc masz prawo nie wiedzieć. Ta klasyfikacja jest nieistotna dla wędrowców niższego szczebla, dlatego się tam o niej nie mówi. W jedynym momencie może istnieć tylko pięciu kapitanów. Są to najsilniejsi wędrowcy, jacy stąpają po B112. Ich potęga nie jest jednak równa. Jedni kapitanowie są silniejsi od drugich, dlatego wprowadzono system rang. Każdemu kapitanowi jest przyporządkowany numer od jednego do pięciu. Im bliższy jedynki, tym większą mocą dysponuje. Jeżeli zostanie wytypowany nowy kandydat i zgodzi się na wstąpienie w szeregi najsilniejszych, wtedy poprzednia piąta ranga wypada ze składu.

- Rozumiem – mruknął olbrzym.

- Pierwsza ranga! – westchnął kapitan. - Obecnie ja ją okupuję, ale z chęcią ustąpiłbym miejsca Jamesowi i przesunął się na numer dwa. Problem w tym, że on tego nie chce.

- Nie posiadam jeszcze odpowiedniej siły. Rada coś sobie ubzdurała, nie dorastam ci do pięt, Roberto.

- Bzdura. Jesteś najsilniejszym wędrowcem, jakiego widziałem, ale nie będę się z tobą kłócił.

- I słusznie – z tymi słowami zaciągnął się mocno.

- Co to za pociski? – nie mógł się powstrzymać Hudson.

- Nie pytaj, i tak ci nie odpowie – Rob machnął ręką.

- Prawda – zgodził się Jim.

- No tak – pokiwał głową Chuck. – Taka broń nie powinna znaleźć się w niepowołanych rękach, prawda?

- Być może, jednak to chyba nie o to chodzi – powiedział Jim.

- W takim razie słucham.

- To moja duma.

- Duma?

- Tak, nikomu nie pozwolę używać mojej broni. Jest moja i tylko moja. Zapamiętaj to.

- Tak zrobię – mruknął.

- To właśnie mój Jim, musisz się przyzwyczaić – mrugnęła do niego Mary.

Griffin rzucił papierosa na śnieg i odruchowo przydeptał go nogą.

- Ruszajmy – rzucił – szkoda czasu.

Wędrowcy błyskawicznie kontynuowali wyprawę. Ostatni odcinek trasy był bardziej stromy niż reszta i kto inny uciekłby się do zastosowania lin, jednak dla elitarnej drużyny podejście nie stanowiło większego problemu. Wbijając mocno swoje raki w powierzchnię twardego śniegu powoli pieli się ku górze. Śnieg z każdą chwilą się umacniał, teraz zamiast prószyć, ostro zacinał. Wędrowcy przymykali oczy, a James zaczął żałować, że na głowie ma tylko kapelusz.

- Musimy się pośpieszyć – stwierdził kapitan. – Chyba, że chcecie ryzykować zostanie w burzy śnieżnej.

- To oczywiste!

- Za kogo nas masz, kapitanie?

Przyspieszyli kroku, wielkie płaty niesione wiatrem osiadały na ich twarzach i ubraniach, a także pod ich stopami. Gonieni przez zbliżającą się burzę śnieżną szybko znaleźli się na docelowym miejscu. Niewielka półka wystarczała w zupełności do rozbicia obozu. Mieli ze sobą jeden wielki namiot, który po rozłożeniu wyglądał jak mały, jasno szarawy domek ze spadzistym dachem.

Kiedy do niego weszli, Mary niemal od razu ułożyła się do spania. Była zmęczona i przemarznięta. Jim ucałował ją tylko, a potem rudowłosa padła jak zabita.

- Cóż, zapowiada się, że będziemy mieli męski wieczór – stwierdził Roberto zapalając swoją przenośną lampkę na baterię, która do złudzenia przypominała elegancką lampę oliwną.

- Chyba tak – potwierdził James, który dopiero zauważył, że nie czuł swoich uszu na dworze i teraz zaczynały mu się ogrzewać.

- Ja chyba spasuję – stwierdził olbrzym.

- Ej, nie bądź taki! – zachęcał Jim.

Chuck wzruszył ramionami.

- No dobra, mogę z wami chwilę posiedzieć.

- Nie pożałujesz – zapewnił Rob - mam coś dobrego.

Kapitan wyciągnął ze swojego wielkiego plecaka owiniętą w papier butelkę. Odwinął ją bez pośpiechu. Oczom wędrowców ukazała się ozdobna butelka z czarną plakietką i złocistym trunkiem w środku. Whisky. Najdroższa na B151.

- No nieźle, musiałeś na to wydać fortunę – zauważył Chuck.

- E tam, nie narzekam na swoją pensję – odparł Roberto.

- Ja się upijam od samego patrzenia na tę butelkę – rozmarzył się James.

- Dobrze, że tylko jedna, bo wychlałbyś wszystko i wychodził jutro pod górę skacowany – zaśmiał się Rob.

- Ej, bez przesady – speszył się Jim.

Wszyscy chcieliby teraz ryknąć śmiechem, ale bali się, że obudzą Mary, więc tylko zachichotali cicho.

- Dobra, nie będziemy przecież pić z butelki – stwierdził kapitan.

Wyjął ze swojego bagażu trzy spore metalowe kieliszki i ustawił po jednym przed każdym z siedzących.

- Może opowiesz coś o sobie Chuck? Znamy się dosyć krótko - zaproponował Roberto.

- Dobry pomysł – zawtórował James.

Hudson westchnął ciężko.

- Nie ma wiele do opowiadania.

- Zawsze jest, może odrobina whisky trochę rozluźni nieco twój język – uśmiechnął się kapitan.

Roberto odkręcił zakrętkę i zaczął ostrożnie nalewać trunek do kieliszków tak, by nie uciekła nawet jedna kropla.

- Dobra, coś mogę o sobie powiedzieć.

Chuck podniósł whisky, ostrożnie powąchał i wychylił zawartość metalowego naczynia. Gdy to uczynił, reszta postąpiła tak samo.

- Nie mam bardzo bogatej historii. Ot zwykły człowiek ze stolicy, który wychował się w dobrym domu i ma skłonności do wyładowywania przemocy. Dlatego zostałem wędrowcem, na brak wszelakich walk i strzelanin nie mogę tutaj narzekać.

- To wszystko? – zapytał James.

- Naturalnie, że nie, Chuck musi po prostu trochę bardziej się otworzyć.

Kapitan nalał kolejną porcję whisky.

- Dobra, nie wszystko było tak kolorowo.

- O proszę – zauważył James.

Wypili kolejkę.

- Zostałem wysłany na szkolenie na wędrowca przymusowo.

- Przymusowo? Pierwsze słyszę! – zdziwił się Griffin.

- Czasem tak się zdarza – powiedział Rob. – Kontynuuj Chuck.

- Pobiłem kiedyś mojego rówieśnika, chociaż pobiłem to może mało powiedziane. Miałem wtedy niecałe jedenaście wiosen.

- Trochę mnie przerażasz – zaśmiał się James.

- W każdym razie, nie było to przez przypadek, ale też nie bez powodu. Nikt nie ma prawa obrażać moich rodziców i nigdy nie będzie miał. A ja... Cóż, jestem wybuchowym człowiekiem, już od najmłodszych lat. Rada długo debatowała, co ze mną zrobić, bo byłem za młody, żeby mnie ukarać, a zostawienie mnie na wolności było dosyć niebezpieczne, byłem nieprzewidywalny. Dostrzegli we mnie potencjał i poddali szkoleniu już wtedy, żeby odseparować mnie od innych dzieciaków i mieć być może w przyszłości z tego korzyści.

- Całkiem ciekawa historia – zainteresował się James. – Masz dla nas coś jeszcze?

- Nie – pokręcił głową Hudson. - Ja już położę się spać.

- Weź przestań, chociaż się jeszcze napij!

Hudson zawahał się, ale w końcu przytaknął.

- Ostatni.

Kapitan rozlał po kieliszkach ostatnią wspólną porcję. Wychylili ją w pośpiechu, a Chuck zaraz potem odstąpił od siedzących w kółku i ułożył się wygodnie na swoim posłaniu.

- Dobranoc – powiedział.

- Dobranoc – zawtórowali pozostali.

Roberto zaczął już z powrotem napełniać naczynia. Wyraźnie się nad czymś zastanawiać. Obserwował śpiących, po czym przeniósł swój wzrok na Jamesa.

- Coś nie tak? – spytał Griffin przekrzywiając głowę.

- Nie wszystko w porządku – powiedział.

James jednak gołym okiem widział, że coś zaprząta mu głowę.

- O co chodzi? – naciskał.

Roberto westchnął i pokręcił głową.

- Jak duże są zapasy many naszego świata?

- Cóż, wystarczą na przynajmniej dziesięć lat – odpowiedział obojętnie Jim.

- Dziesięć lat – rzekł w zamyśleniu. – A mimo wszystko ryzykujemy życie, by zdobywać jej więcej.

- Cóż, zdobywanie zapasów jest konieczne.

- Owszem, ale posiadanie dużych ilości w jednym czasie jest zwyczajnie głupie.

- Niby dlaczego? – spytał James, choć tak naprawdę zdawał sobie z tego sprawę.

- Stajemy się łakomym kąskiem. Znacznie bardziej opłaca się ograbić świat, który ma duże pokłady many.

- Dziesięć lat to nie są duże zapasy. Rzekłbym, że są na wykończeniu.

- Ale wystarczające, żeby trzymać świat przy życiu. Myślę, że powinniśmy się trzymać tej granicy.

- Wtedy stracilibyśmy pracę – mruknął Jim.

- Niekoniecznie.

Griffin uniósł brew i wyprostował się.

- Co masz na myśli?

- A co jeśli moglibyśmy użyć many jako broni? Oczywiście czysto hipotetycznie.

James prychnął i popatrzył się krzywym wzrokiem.

- Szanuję cię kapitanie, ale to by było całkowite pogwałcenie zasad wędrowców. Mamy jedynie zapewniać swoim światom przetrwanie.

- No właśnie – uśmiechnął się.

- Co to znaczy?

- Potężna broń zapewniłaby naszemu światu przetrwanie. W przypadku starcia z liczniejszym przeciwnikiem nie bylibyśmy bezbronni.

Chłopak tylko pokręcił głową.

- Kosztem czasu istnienia światów? A co jeśli w całej Pustce zabraknie many?

- I tak ją stracimy – obniżył ton głosu.

- Przez broń stalibyśmy się tylko nieostrożni. Chcielibyśmy jej używać nie tylko dla naszego dobra, w konsekwencji za kilka dekad zużylibyśmy niezwykłe pokłady many do naszych wojenek. A o co byłyby toczone? Tak jest! O manę!

- Ja jestem innego zdania, ludzie potrafią być ostrożni i trzymać to w tajemnicy.

Jim tylko westchnął ciężko. To nie była prawda. Ludzie są głupi i samolubni, a ponadto chciwi do tego stopnia, że przez tę swoją chciwość więcej tracą niż zyskują. I nigdy nie uczą się na błędach.

- Jakoś w to nie wierzę.

- Kiedyś ktoś nas uprzedzi – westchnął Roberto. – Wtedy będzie już za późno.

Nastąpiła cisza, temat wydawał się wyczerpany. Jim zaczął odczuwać działanie trunku, a ponadto poczuł jak jego powieki stają się ciężkie i jak lawina staczają się w dół.

- Dobra – uniósł kieliszek. – Ostatni i idziemy spać, jutro ciężki dzień.

Roberto tak jak on podniósł naczynie.

- Za co pijemy? – zapytał kapitan.

- Za nasz świat – zaproponował Griffin.

Starszy mężczyzna wziął głęboki oddech.

- Za nasz świat.

Zderzyli się kieliszkami, usłyszeli czysty brzęk metalu, po czym wychylili zawartość do dna.

*

James zerwał się ze swojego posłania na równe nogi. Potknął się o śpiwór i zaklął głośno. Wydostał się z niego szybko i zaczął się ubierać.

- Wstawajcie! – wrzeszczał. – Natychmiast wstawajcie!

Lawina! Szła lawina, zaraz tu będzie, a wtedy nic ich już nie uratuje.

- Co się dzieje? – wymruczała Mary.

- Lawina idzie! Wstawajcie, bo nas wszystkich zasypie!

Roberto i Chuck już ubierali buty, ale Mary dopiero podnosiła się z posłania. Jim właśnie kończył przygotowania i podbiegł do rudowłosej, by jej pomóc, nie było czasu do stracenia.

- Według moich wyliczeń... – zaczął zszokowany kapitan.

- W dupie mam teraz twoje wyliczenia, nie ma czasu na gadanie! - przerwał mu Griffin.

Wybiegli pośpiesznie z namiotu, James spojrzał w górę.

- Boże wszechmogący – wyszeptał.

Zastygł przez chwilę i wpatrywał się w potężną falę śniegu brnącą ku nim po stoku. Jeżeli teraz nie zaczną uciekać, z pewnością ich zasypie. Mimo wszystko James nie chciał się ruszyć. Tylko wpatrywał się w nadchodzącą śmierć.

- Hej, kurna, stary, bierz dupę w troki i zwiewamy! – otrząsnął go z beznadziejnego stanu Hudson.

James nawet nie odpowiedział, natychmiast zaczął biec. Za nim podążał Chuck, stawiając swoje ciężkie nogi na śniegu. Dalej biegł kapitan Roberto wraz z zaspaną jeszcze Mary. Oddychali ciężko, nie udało im się wziąć wszystkiego z namiotu, ale i tak ekwipunek ciążył im na plecach. Tuż przed zejściem lawiny wprost na nich, James przekroczył niewidzialną linię bezpieczeństwa. Obejrzał się za siebie, wyglądało na to, że pozostali także zdążą.

- Idziemy do was! – krzyknął Roberto, kiedy Chuck znalazł się w niezagrożonej strefie.

Kapitan i Mary byli nieco z tyłu, ale jeżeli utrzymają tempo, dadzą radę.

- Nie zabije nas byle śnieg! – krzyknęła ospale Mary.

Wszystko, co działo się potem James pamiętał jak przez mgłę. Pamiętał, że stał jak wryty, patrząc na potykającą się Mary i kapitana, który próbuje pomóc jej wstać. Chucka, który krzyczy, tupie butem o śnieg i klnie najgorszymi wiązankami. Pamiętał śnieg, pod którym tonął jego mentor i kobieta, którą tak bardzo kochał. Widział jak lawina zabiera ich w dół. A on stał jak wryty i nic nie mógł zrobić, tylko patrzeć, jak giną bez cienia szansy na ratunek.

Mary. Dlaczego zginęła właśnie ona? Dlaczego Mary, a nie on? Czym sobie na to zasłużyła?

Chuck popatrzył na wyzutą z emocji twarz Griffina. Wyglądał niczym zombie, żywy trup ze wzrokiem wbitym w nieznaną dal. James tylko odwrócił się w przeciwnym kierunku, odpalił papierosa i zaczął iść.

- Hej! – zaczął Chuck.

Jim nie reagował, po prostu szedł przed siebie po bezkresnej bieli, patrząc na wschodzące na horyzoncie słońce. Po policzkach spływały mu łzy.

*

Nigdy nie powinien był płakać. Miał jeszcze syna, który cierpiał przez rozpaczającego ojca, który okłamywał go, by ten nie wstydził się, że osoba, która dała mu życie upadła tak nisko. Ale to już koniec. Musiał powiedzieć mu prawdę. I już nigdy więcej nie zostawić go samego.

---

Do zobaczenia za tydzień ;).


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro